Bullen Fiona - Dom snów.pdf

(1568 KB) Pobierz
The Dream House
Fiona Bullen
Dom snów
Przekład Ewa Spirydowicz
Moim Rodzicom
z wyrajami miłości
Rozdział pierwszy
Rio de Janeiro
Wrzesień 1958
To nieprawda, że tylko papa zawinił, pomyślała Isobel. Eleanor także dorzuciła swoje
trzy grosze. Owszem, to on zaczął, ale Eleanor nie powinna była go drażnić. Przecież
wiadomo, że papa zawsze musi mieć ostatnie słowo, pokazać, że to on rządzi w tym domu.
Czy Eleanor nie mogła go po prostu zignorować?
– Może powinnyśmy go przeprosić – zaproponowała niepewnym głosem.
Siostra jednak przecząco potrząsnęła głową i mocniej zacisnęła usta. Czekały w holu. U
ich stóp leżały torby z książkami. Ciszę panującą w domu zakłócał jedynie dobiegający z
kuchni szczęk naczyń. Gdzieś na zewnątrz głośno zawarczał motor. Isobel wzdrygnęła się.
Uważała, że Eleanor powinna przeprosić papę, powiedzieć, że nie chciała sprawić mu
przykrości, kiedy tak gwałtownie zareagowała na jego słowa.
„Nawet tysiąc lat byłoby za krótko”. Oczywiście chodziło o czas, który kuzyn John
spędził za granicą. To zdanie wymknęło się ojcu niechcący. Na pewno wcale tak nie uważał.
Isobel była przekonana, że tak nie myślał. Nie w tym sensie. Prawdopodobnie chciał
powiedzieć, że dla nich wszystkich, a zwłaszcza dla samego Johna, byłoby lepiej przedłużyć
pobyt w Anglii. Tu, w Brazylii, chłopakowi zagrażały złośliwe plotki. I wspomnienia. Wtedy
jednak nagle pobladła Eleanor o oczach rozszerzonych gniewem zerwała się na równe nogi.
Nie zauważyła nawet, że przewraca szklankę pomarańczowego soku. Zwymyślała papę od
bezdusznych tyranów. Jak zwykle stanęła po stronie Johna. Na wspomnienie pełnego bólu
spojrzenia ojca Isobel zachciało się płakać.
Gdyby to ona, Isobel, zachowała się w ten sposób, papa byłby wściekły. Kazałby jej
natychmiast wyjść z pokoju. Krzyczałby, pieklił się i w końcu uznał, że córka jest tylko
głupim dzieciakiem. A to nieprawda, bo Izabel miała już szesnaście lat.
Ponieważ jednak chodziło o Eleanor, młodszą przecież od niej o rok, ojciec zareagował
zupełnie inaczej. Nie powiedział ani słowa, tylko opuścił głowę, jakby dosięgnął go bolesny
cios. A potem wstał, starannie złożywszy gazetę na pół, i jeszcze raz, tak że mieściła się w
teczce, i wyszedł. Nie powiedział „do widzenia”, nie pocałował ich; po prostu wyszedł.
Słyszały, jak rozmawiał z Honoriem, szoferem. Kazał zawieść się do biura natychmiast.
Dopiero potem kierowca miał wrócić po dziewczynki. W ten sposób papa mścił się. Liczył, że
spóźnią się do szkoły. I nie pomylił się.
Podczas całego zajścia mama nie odezwała się ani słowem. Piła kawę, nie podnosząc
wzroku znad stołu, a w długich, smukłych palcach o zawsze starannie pomalowanych
paznokciach obracała solniczkę.
Dziewczęta w ponurym milczeniu czekały w holu.
Ostry słoneczny blask załamywał się na szybach. Dziewczynki mrużyły oczy i starały się
212162205.001.png
patrzyć w inną stronę. Stały tuż przy drzwiach. Spóźnione nie mogły od razu dołączyć do
swoich klas. Musiały doczekać do końca nabożeństwa, które dzisiaj akurat było wyjątkowo
długie z powodu przyjazdu biskupa. Dziewczęta czuły spływające po plecach strużki potu.
Nawet teraz, wczesnym rankiem, nie było czym oddychać. Zanosiło się na kolejny upalny
dzień. Już od tygodnia słońce grzało z niespotykaną we wrześniu siłą.
Isobel przygryzła dolną wargę. Cały czas myślała o słowach młodszej siostry. Elly, jak
zwykle, sprowadzi na nie kłopoty, choć ona, Isobel, nie ma z tym wszystkim nic wspólnego.
Nie będzie osłaniał Johna, a już na pewno nie Eleanor, tę ukochaną córeczkę papy, której nie
obchodzi, jak bardzo krzywdzi ojca; Eleanor, którą interesuje tylko John. Isobel zmarszczyła
brwi i strzepnęła niewidoczny pyłek z odsłaniającej krągłe kolana kraciastej spódniczki.
Spódniczka Elly, nowa i za długa, smętnie zwisała z wąskich bioder. Tylko identyczna odzież
świadczyła o łączącym dziewczęta pokrewieństwie. Isobel była niska i pulchna, a Eleanor
wysoka i chuda. Różniły się wiekiem zaledwie o rok, ale pod każdym innym względem
dzieliła je wieczność. Isobel poruszyła się niecierpliwie.
Od dawna już oczekiwali powrotu Johna, kuzyna Johna, lub jak zwykł mówić jego
najlepszy przyjaciel, Johnny’ego. Nie pisywał do nikogo oprócz Eleanor. Tylko ona znała
datę powrotu. Wysiadały właśnie z samochodu, gdy Eleanor szepnęła „dziś”. Wtedy Isobel
zrozumiała jej poranne zachowanie. Eleanor mówiła lekkim tonem, z uśmiechem na ustach,
ale Isobel wcale nie uważała tej wiadomości za zabawną. John wracał do domu i Elly
zamierzała uciec z lekcji, żeby czekać na niego na nadbrzeżu. Naprawdę chciała iść na
wagary!
A papa powiedział, że nawet tysiąc lat... I może miał rację. Isobel potrząsnęła głową.
– To bez sensu – syknęła, nie podnosząc wzroku znad modlitewnika. – I tak będzie w
domu przed nami. Tylko wpakujesz nas w kłopoty. Nie mam zamiaru cię kryć. Udam, że o
niczym nie wiem.
Eleanor milczała, czując na sobie karcące spojrzenie nauczycielki. Wlepiła wzrok w
książeczkę do nabożeństwa, ale nie docierało do niej znaczenie czytanych słów.
Isobel, zerknąwszy na siostrę kątem oka, zauważyła w – jej twarzy znajomy wyraz oporu.
Długie, ściągnięte w skromny węzeł jasne włosy odsłaniały wysokie czoło. Na jego gładkiej
powierzchni nagle pojawiła się zmarszczka. Po chwili, kiedy całą salę wypełniła melodia
pochwalnego hymnu, Izabel usłyszała cichą odpowiedź.
– John wraca do domu i wyjdę po niego do portu. Nie musisz iść ze mną. Nie ma sensu,
żebyśmy obie napytały sobie biedy. Zresztą wcale cię o to nie prosiłam, Eleonor – nie raczyła
nawet upewnić się, czy siostra ją usłyszała. Opuściła powieki, aby nikt nie miał dostępu do jej
prywatnego świata, i pogrążyła się we własnym szczęściu. John wraca do domu! Alleluja!
Alleluja!
Jeszcze tylko sześć godzin. Wreszcie przyjedzie po tylu latach spędzonych w Anglii,
dokąd wysłano go, aby mama i tatuś mogli udawać, że nigdy nie doszło do Tragedii.
Tragedia... Zawsze wymawiana właśnie w ten sposób, niskim, nabrzmiałym od bólu
głosem, aby każdy, na tyle nietaktowny lub niezorientowany, by się dopytywał, co się stało,
od razu zrozumiał, że było to straszne wydarzenie z rodzaju pisanych wielką literą. Chociaż
212162205.002.png
tak naprawdę Fawcettowie nie życzyli sobie o tym wspominać. Prawie nigdy nie rozmawiano
o Tragedii, bo ilekroć ktoś poruszył ten temat, tatuś zaciskał zęby, nerwowo rzucał gazetę na
stół i krzyczał, że chce mieć w domu święty spokój. A mama kręciła się nerwowo i uciszała
wszystkich dokoła, a potem spoglądała na tatusia z niepokojem w oczach.
Eleanor dotknęła blizny na nodze; długiej srebrzystej blizny, której nigdy nie
przyciemniła opalenizna. Przypomniała sobie, jak jedna z zakonnic usiłowała usunąć śrut z
rany. Ale to już minęło, skończyło się. Życie toczyło się dalej. I John wracał do domu.
Dziewczyna niecierpliwie zerknęła na zegarek. Już wkrótce.
Znów pozwoliła wspomnieniom płynąć swobodnie. Władcza i zaborcza uśmiechnęła się
radośnie. Ona i John nie byli jedynie kuzynami; stali się czymś znacznie więcej. Mieli tak
wiele wspólnego, że bez słów odgadywali swoje myśli. To dlatego tak bardzo za nim tęskniła.
Papa wiedział o tym. Wiedział, ile dla siebie znaczyli. Na tę myśl zmarszczyła brwi.
Nie pamiętała pierwszego spotkania z Johnem. Nie dlatego jednak, że jak to w rodzinie
znali się od zawsze. Była jeszcze malutka, kiedy chłopiec opuścił Rio, by wraz z rodzicami
zamieszkać w interiorze. Vila Serrista leżała gdzieś w Mato Grosso, nad jednym z dopływów
Parany. Eleanor nie wiedziała dokładnie gdzie. Oczywiście, była tam kiedyś, dawno temu, ale
żaden mieszkaniec miasta nie potrafi zrozumieć dżungli. To zupełnie inny świat.
A mimo to ciocia Elizabeth, siostra papy. nigdy nie wróciła do Rio, chociaż tak bardzo
pragnął tego jej brat. Charles Fawcett zresztą w ogóle nie chciał, żeby wyjeżdżała. Była
jednak mężatką i skoro wuj Michael zadecydował o wyjeździe, papa nie miał prawa jej
zatrzymać. Chociaż próbował. Nie podobały mu się zmiany, jakie zaszły w wuju po wojnie.
Eleanor wiedziała o tym, bo podsłuchiwała wieczorne rozmowy rodziców. Papa twierdził, iż
Michael stał się dziwakiem. Niebezpiecznym dziwakiem. Oczywiście, późniejsze wydarzenia
udowodniły, że ojciec miał rację, ale wtedy, na początku, nikt go nie słuchał. Wszyscy
podejrzewali go o zazdrość. I śmiali się pod nosem, zapewniając go, że da sobie radę bez
Elizabeth.
Henry, którego ojciec był najlepszym przyjacielem Fawcettów, wytłumaczył to Eleanor.
Papa ogromnie kochał ciocię Elizabeth. Ogromnie. Nic dziwnego więc, że nie podobała mu
się myśl o jej wyjeździe. To normalne.
A potem, po kilku latach, zaczęli dostawać od Elizabeth listy. Pisała, iż nie chce, aby jej
syn wyrastał jak dzikus. Dotychczas uczyła go sama, jednak zadanie przerosło jej możliwości.
Pomyślała więc o wysłaniu chłopca do Rio, do krewnych. Papa uznał, że to doskonały
pomysł. Miał nadzieję dzięki temu częściej widywać siostrę. Łudził się, że może nawet
przekona ją, by odeszła od wuja Michaela. Pomylił się jednak. Przysłała Johna samego.
Chłopiec miał wówczas dziesięć lat.
Tamtego dnia, latem 1950 roku, bawili się w ogrodzie, Isobel, ona i Henry, jej najlepszy
przyjaciel. Oczywiście, mama też była w pobliżu. Nalewała do szklanek lemoniadę.
Popołudniowy wietrzyk rozwiewał jej kolorową sukienkę i burzył włosy, a ona śmiała się
wesoło. Nagle w otwartych drzwiach prowadzących z biblioteki na taras stanął chłopiec.
Zamarli w bezruchu. Obrzucił ich dumnym, wyzywającym spojrzeniem. Tylko drżące wargi
zdradzały niepewność. A po chwili pojawił się papa i bezceremonialnie odepchnął chłopaka
212162205.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin