Sanxay Holding Elizabeth - Niewinna pani Duff.rtf

(373 KB) Pobierz

Elisabeth. Sanxay

Holding

 

Przekład:

Iwona Chamska

C&T

Toruń

 

Rozdział pierwszy

Mój Boże! — rzucił sam do siebie Jacob Duff, stojąc nago przed lu-strem w łazience. — Przybieram na wadze!

Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, o szerokich ra-mionach i wąskich biodrach. Zaskoczył go widok zgrubień wokół pa¬sa. Jego rumiana, przystojna twarz zaczynała w okolicy policzków ro¬bić się obwisła. Mój Boże, westchnął. Mam dopiero czterdzieści dwa lata. Nie powinno mi się jeszcze nic takiego...

Reggie zaczęła śpiewać w swojej sypialni. Och, zamknij się! — krzyczał w głębi duszy. Okropnie fałszujesz. Wiesz, jak mi to działa na nerwy, a i tak śpiewasz. Zamknij się!

Otworzył drzwi swojej sypialni i zamknął je z trzaskiem. To ją po-wstrzymało. Ale i tak znów zacznie, pomyślał. O cokolwiek ją popro-szę, żeby nie robiła, i tak robi to dalej.

Zaczął się ubierać i tego ranka po raz pierwszy przyznał, choć bro-nił się przed tym od dłuższego czasu, że spodnie zrobiły się ciasne w pasie, a na plecach zauważył wałki tłuszczu. Poczuł się okropnie. To jej wina, pomyślał. Nie przygotowuje odpowiednich posiłków. Zre¬sztą, jeśli o nią chodzi, niczego nie potrafi odpowiednio zrobić. Je¬stem żonaty już od roku, a ona niczego się jeszcze nie nauczyła. Nigdy się nie nauczy. Nawet nie próbuje.

Usłyszał, jak wychodzi ze swojego pokoju na korytarz. Zapukała do drzwi jego sypialni.

              Jake, jesteś gotowy?

              Jeszcze nie — odparł. — Idź pierwsza.

Wiedział dokładnie, jak to będzie wyglądało. Zbiegnie po scho¬dach do jadalni i powie „cześć" do gosposi. To jedna z tych rzeczy, których miała nie robić. Wciąż ją o to prosił, ale ona i tak mówiła

 

„cześć" do wszystkich. Do szofera, kucharki, doktora i każdego, kogo on z głupoty zaprosił do domu. Och, cześć!

Wstydzę się jej, pomyślał. Przyznaję. Kiedy zaprosiłem Copeleya na drinka, powiedziała do mnie: „cześć, kotku". Zauważyłem, jak się uśmiechał. Cała służba, wszyscy śmieją się z niej za jej plecami. I ze mnie też, bo się z nią ożeniłem.

Myśl, że musi zejść na dół, wydała mu się nieznośna. Już nigdy nie będę miał apetytu przed śniadaniem, pomyślał. Kiedyś nie mogłem się doczekać śniadania. Wtedy jeszcze żyła Helen. Dobry Boże! Byłem mężem talaej kobiety jak Helen przez cztery lata, jak mogłem potem ożenić się z tą Reginą Riordan? Powinno mi wystarczyć samo jej imię. Reggie. Modelka u fotografa.

Musiał zejść na dół. Siedziała przy stole i miała na sobie jeden z tych negliży, które tak uwielbiała, z niebiesldej satyny z niewielkim bolerkiem wykończonym lamówką w ząbki.

              Och, cześć, Jake! — powiedziała z olśniewającym uśmiechem.

Uśmiech modelki, pomyślał.

              Dzień dobry—odparł. — Reggie, już milion razy prosiłem cię,

żebyś się ubierała do śniadania. Jeśli nie stać cię na ten wysiłek, jedz

śniadanie w swoim pokoju.

              Wiem — odpowiedziała nerwowo. — Próbowałam kupić taką

ładną, wiejską sukienusię, ale niestety, nie dostałam nic odpowie¬

dniego.

              Wiejską sukienusię? Co masz na myśli?

              Och, skromne lniane sukieneczki w kratkę albo suknie z per-

kalu. No, tego typu.

Wiedział, że to nie jest odpowiedni strój. Helen nigdy takich nie nosiła.

              A dlaczego nie możesz założyć swoich codziennych rzeczy? —

zapytał.

              Och, Boże, tak się przyzwyczaiłam, żeby nie chodzić po domu

w wyjściowym ubraniu — wyjaśniła. — W studiu często...

              Przestań już! — rzucił, kiedy do jadalni weszła przez wahadło¬

we drzwi służąca.

              Kucharce udało się dostać wczoraj trochę bekonu, Jake. Lubisz

jajka na bekonie...

              Nie, dziękuję. Przechodzę na dietę.

 

              Och, Jake, Czyżby lekarz powiedział...?

              Tak — przerwał jej. — Dzisiaj tylko czarna kawa i sok poma¬

rańczowy. A gdzie jest Jay?

              Och, panna Castle powiedziała, że coś mu wpadło do oka. Za¬

raz zejdą. Naprawdę, Jake, nie jest mi przyjemnie tu siedzieć i jeść,

kiedy ty nic nie ruszysz.

              Dziękuję — odparł.

Każdy by zauważył, że nie jestem w nastroju do rozmowy, pomy-ślał. Ale nie Reggie.

              Ciocia Lou poprosiła mnie, żebym ją dziś odwiedziła — cią¬

gnęła. — Pomyślałam, że wezmę Jaya.

              Lepiej go zostaw z panną Castle. Od tego tu jest.

              Wiem, ale...

              Wolałbym, żebyś nie ciągnęła wszędzie ze sobą dziecka.

              Zawsze pytam o pozwolenie pannę Castle, Jake.

Wolałbym, żebyś w ogóle nie miała nic do czynienia z moim sy¬nem, pomyślał. Nie chcę, żeby gdziekolwiek z tobą chodził. Nie chcę, żeby cię tu widział w tym tandetnym ubranku. Spojrzał na nią z dru¬giej strony stołu. Tyle że jest piękna, pomyślał z rozpaczą.

Była szczupła, więc wyglądała na wyższą niż w rzeczywistości. Twarz miała pociągłą, z delikatnymi wgłębieniami pod kośćmi policz-kowymi i Bóg jeden wiedział, jaka była zdrowa. Nigdy nie chorowała, nigdy nie była zmęczona. Jak wieśniaczka. Czarne rzęsy otaczały ciemnoniebieskie oczy. Włosy również miała czarne, a skórę delikat¬nie zaróżowioną.

Jacob Duff junior, tupiąc, schodził po schodach do jadalni, szczu¬pły chłopczyk w wieku lat siedmiu, o jasnych włosach i nieokrzesa¬nych manierach.

              Cześć, tato! — powiedział. — Cześć, Reggie!

              Prosiłem, żebyś nie mówił cześć — odparł ze złością Duff.

              Więc dzień dobry — rzucił Jay bez zastanowienia i odsunął

krzesło dla panny Castle.

              Dzień dobry — powiedziała opiekunka z uśmiechem i lekkim

pochyleniem głowy.

Była Angielką w wieku około trzydziestu pięciu lat, zadbaną, spo-kojną i dość obojętną na mody. Nie używała kosmetyków, z wyjątkiem odrobiny pudru. Jasne, grube włosy miała obcięte w ząbki i ułożone

                 y                

 

w niezbyt twarzową fryzurę. Bluzka panny Castle z prostym, okrą¬głym kołnierzyłdem nie pasowała do jej kościstej twarzy. Ale ona nie chce być uwodzicielska i olśniewająca i... tandetna, pomyślał Duff. Gdyby zechciała użyć odrobiny szminki i pozostałych rzeczy, wyglą¬dałaby o wiele lepiej niż Reggie. Zresztą miała lepszą figurę, bardziej kobiecą.

              Podobno Jay ma dziś odwiedzić swoją ciotkę — powiedziała.

              Nie chcę jechać! — oznajmił głośno Jay.

              Nie krzycz tak! — rzucił Duff. — I nie mów talach rzeczy.

              No... — odparł Jay, ściągając usta tak, że wyszło: „Nu".

              Żadne talde — zaznaczył Duff. — Żadnych „no", ldedy ci po¬

wiedziano, że masz coś zrobić.

              A co kazano mi zrobić? — odparował Jay.

              Jay! — oburzyła się łagodnie panna Castle.

              Ale przecież nic nie zrobiłem — denerwował się Jay. — Powie¬

działem tylko, że nie chcę jechać do ciotki Lou. Czy to coś złego?

              Proszę odejść od stołu! — krzyknął Duff.

              Dobrze... tak jest! — krzyknął Jay i podskoczył zwinnie.

              Idź do swojego pokoju i nie wychodź stamtąd, dopóld nie na¬

uczysz się dobrych manier — dodał Duff.

              Mam się ich uczyć z książki? — zapytał, a potem, ldedy zoba¬

czył wyraz twarzy ojca, zachichotał i podskakując, pobiegł na górę.

Panna Castle jadła dalej w ciszy śniadanie, ale Reggie nie mogła nic przełknąć.

              To jeden z jego dzildch wyskoków — powiedziała. — To tald

uparty chłopak.

              Dziękuję — rzucił Duff. — Dziękuję, że mi to wyjaśniłaś.

              Cóż, nie o to mi chodziło, Jake. Chciałam tylko powiedzieć, że

on naprawdę nie chce być niegrzeczny. Przy ciotce Lou jest grzeczny

jak aniołek.

              Tak... — uciął Duff. — Proszę mi wybaczyć, drogie panie, ale

chciałbym zajrzeć do wiadomości.

Z radością rozłożył gazetę i przesłonił sobie widok na twarz Reg-gie. Ciotka Lou, pomyślał. Sam pomysł, żeby taka dziewczyna czuła się upoważniona, by ją tak nazywać, wydawał się niedorzeczny. To moja wina. Wiem to teraz. Ale co mi przyszło do głowy, żeby się z nią ożenić?

 

Ciotka Louisa Albany zawsze wiele znaczyła w jego życiu. Był jej spadkobiercą. Pewnego dnia miał po niej odziedziczyć niezłą fortunę, ale jej wielkie znaczenie nie wynikało z tego faktu. Ważna była jej oso-bowość, jej charakter, tradycje. Darzył ją szacunkiem i podziwem nie do opisania.

Mogła mnie powstrzymać, pomyślał. Kiedy przyprowadziłem do niej Reggie pierwszy raz, mogła powiedzieć choćby słowo... Oczywi-ście, nie poznała nigdy wcześniej kogoś takiego jak Reggie. Nie mogła wiedzieć, co to za typ kobiety. Sądziła pewnie, że będę szczęśliwy, je¬śli się znów ożenię. Myślała tylko o moim szczęściu.

Gdyby teraz wiedziała... Nie chcę jej nic mówić, ale gdyby sama zauważyła... Zna mnie, wie, jakie było moje życie z Helen. Nie wiem, jak to się dzieje, że ona tego nie zauważa. To zaczyna się przecież odbijać na moim zdrowiu. Źle śpię... no i takie przybieranie na wadze jest również niezdrowe.

              Nie możesz zjeść jednej babeczki kukurydzianej, Jake? — za¬

pytała Reggie. — Są lekkie jak piórko.

              Nie, dziękuję. Jeśli mam być szczery, to ciężkie, tłuste jedzenie

nie jest dobre dla nikogo.

              Ja też nie mogę jeść babeczek — wtrąciła się panna Castle. —

Wasze ciepłe bułeczki są przepyszne, ale gdy zjem taką na śniadanie,

źle się czuję cały ranek.

Duff spojrzał na nią i ich oczy się spotkały. Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok, ale Duff już zrozumiał to spoj¬rzenie. Ona mnie rozumie, pomyślał nieco zdziwiony.

              Posłuchaj! — zaczęła znów Reggie. — Pobiegnę na górę, wło¬

żę tylko sukienkę i pojadę z tobą na stację, Jake.

              Przykro mi, Reggie, ale muszę dziś zabrać trzech lub czterech

kolegów.

              Och, cóż... — powiedziała. — Więc może Jay i ja spotkamy się

gdzieś z tobą na herbacie, po wizycie u ciotki Lou?

              Jay ma zostać w swoim pokoju cały dzień — orzekł Duff.

              Och, Jake, daj spokój...!

              Moja droga, tak się składa, że jestem ojcem chłopca. Rozu¬

miem go lepiej niż ty. Nie pozwolę, by się zachowywał jak jakiś mały

prostak.

              Daj spokój, Jake. On nic nie zrobił...

 

              Jeśli panna Castle sądzi, że postępuję zbyt surowo i nieroz¬

sądnie... — powiedział i ponownie spojrzał na pannę Castle, która

znów się do niego uśmiechnęła.

              Poczekajmy trochę. Później zobaczymy, co Jay ma na swoje

usprawiedliwienie — zasugerowała. — Teraz pójdę na górę i sama

z nim porozmawiam.

              Bardzo dobry pomysł — uznał Duff.

Mówimy tym samym językiem, pomyślał. Boże, co za ulga! Ona jest rozsądna, dobrze wychowana i dystyngowana. Zresztą, to przy-stojna kobieta. Wie, jak się ubrać. Reggie wygląda w tym, co ma na so¬bie, jak w łachmanach.

Odsunął krzesło i wstał. Nadeszła pora, żeby pocałować Reggie. Nie miał na to ochoty. To niemądry zwyczaj, bez znaczenia, pomyślał.

              Cóż, au revoir! — rzucił.

              Hej! Poczekaj! — krzyknęła Reggie, podskoczyła i podbiegła

do niego.

Położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała z szerokim, wesołym uśmiechem modelki.

              Zapomniałeś mnie pocałować na do widzenia — powiedziała.

— Chyba miesiąc miodowy się skończył.

A ty pewnie sądzisz, że to świetny dowcip, co? — przemknęło mu przez myśl.

Rozdział drugi

Samochód czekał. Nolan, szofer, otworzył mu drzwi.

              Dzień dobry panu — powiedział.

'— Dzień dobry — odparł Duff. — Zatrzymamy się tylko po pana Vermilyea.

              Tak, proszę pana — przytaknął Nolan.

Duff zapalił papierosa i oparł się wygodnie. To wspólne podwoże-nie się samochodem robi się uciążliwe, pomyślał. Johnny Vermilyea też jest uciążliwy. Gdyby nie był takim leniwym facetem, poszedłby na stację piechotą.

10

 

Trzej pozostali mężczyźni, z którymi wspólnie zabierał się na po-ciąg, już wypadli z kółka, kiedy zaczął kursować tym o dziewiątej trzydzieści. Oni musieli jeździć wcześniej. Tylko Vermilyea'owi nie zależało, który złapie pociąg. „O której tobie pasuje, stary. Mnie jest obojętnie." Przechadzał się po podjeździe przed swoim wielkim do¬mem i wyglądał bardzo elegancko w czarnym garniturze, choć we¬dług opinii Duffa, garnitur zbyt ciasno przylegał do jego muskularne¬go ciała. Z tą czerwoną twarzą, wielkim nosem i małymi, jasnymi oczkami wyglądał jak bokser.

              Cześć, cześć — rzucił. — No to w drogę. — Wsiadł do samo¬

chodu. — Cudowna pogoda jak na kwiecień.

              Tak — odparł Duff bez entuzjazmu. — Ale to dojeżdżanie

mnie męczy. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Jeśli mam być szcze¬

ry, nie przepadam za życiem na przedmieściu. Urodziłem się i wycho¬

wałem w Nowym Jorku.

—- Ja nie mógłbym mieszkać w mieście — odpowiedział szczerze Vermilyea.

Miał pod czterdziestkę i, według opinii Duffa, wiódł idiotyczne ży-cie ze swoimi wiekowymi rodzicami w tym wielkim domu. Jego ojciec w wieku siedemdziesięciu lat przeszedł na emeryturę i Vermilyea zo-stał prezesem Kompanii Statków Parowych Vermilyea.

„Tak właściwie, to jestem tylko marionetką — chwalił się czasem jowialnym tonem. — Mam kilku fachowców pierwszej ldasy, którzy odwalają za mnie całą robotę."

Trzy wieczory w tygodniu służył jako sanitariusz w szpitalu, w dzielnicy Vandenbrinck, a wolny czas spędzał głównie na zbiór¬kach: na Czerwony Krzyż, na cele społeczne, na talony wojenne. Zja¬wiał się bez przerwy w twoim domu, próbując wyciągnąć jakieś pie¬niądze na szczytne cele. Duff uważał go za nudziarza, ale w końcu no¬sił nazwisko Vermilyea i pochodził z Vandenbrinck. Chodził do bar¬dzo dobrej szkoły powszechnej i chociaż nie był w Harvardzie, to uczęszczał do Princeton.

Wybrałem złe przedmieście, pomyślał Duff. Powinienem przepro-wadzić się do jednego z tych nowych, lśniących osiedli, gdzie może pasowałaby Reggie. Ale chodziło mu o Jaya. Kiedy się z nią żeniłem, też myślałem o Jayu. Sądziłem, że będzie dla niego dobra, że stworzy

 

mu dom. A ona rozpuszcza tego chłopaka i robi pieldo z mojego życia. Przybieram na wadze...

Powinienem się zważyć, pomyślał. Zobaczyć...

Nie słuchając, odpowiadał Vermilyea'owi i próbował sobie przy-pomnieć, gdzie widział wagę. W klubie, oczywiście, ale nie był tam od wielu miesięcy. Ludzie zadawaliby mu pytania, żartowali na temat je¬go małżeństwa. W aptece?

Samochód zatrzymał się w zatoczce przy stacji.

              Dwadzieścia po piątej, proszę pana? — zapytał Nolan.

              Tak — odparł Duff i poszedł z Vermilyea'em na peron.

              To cholerny przystojniak — zauważył Vermilyea.

              Kto? — zapytał Duff.

              Ten twój szofer. Pani Laird wspomniała o nim któregoś dnia.

              Rozmawialiście o Nolanie? — zdziwił się Duff.

              Tak — przyznał Vermilyea. — Żałowała, że nie może go na¬

mówić na granie w przedstawieniu dobroczynnym dla żołnierzy.

              Nie ma o czym plotkować, tylko o służbie innych ludzi? —

oburzył się Duff.

              Ona nie plotkowała, stary. Tylko... O, już jest! Idziemy!

Wsiedli do wagonu Idubowego, w którym było kilku znajomych

Vermilyea. Chcieli grać w remika.

              Przykro mi, ale ja nie gram — powiedział Duff. — Boli mnie

dziś głowa.

              Och! Upojna noc była wczoraj? — rzucił jeden z nich.

              Możliwe — odparł Duff.

Upojna noc, pomyślał. To dobre. Zaraz po kolacji poszedł do swo-jego gabinetu, siedział cały wieczór zupełnie sam. Czytał, a właściwie próbował czytać książkę swego zmarłego wuja, Freda Albany, pod ty-tułem „Wielkie i małe gry". Wypił dwie albo trzy szklanki whisky, że¬by zasnąć. Ostatnio musiał wypić codziennie wieczorem, bo inaczej nie mógł spać.

Ale to nie jest dobry pomysł, stwierdził. To znaczy, nie powinie¬nem pić w samotności. To nie poprawia nastroju i szkodzi zdrowiu. Nie czuję się najlepiej, to fakt. Ale co, do diabła, mam robić wieczo¬rem? Nie mogę siedzieć w salonie i rozmawiać z Reggie. Nie mam o czym z nią rozmawiać. Nikt nas nigdy nie odwiedza. Nie mamy gdzie pójść. Gdybym mógł sobie wynająć pokój w hotelu...

12

 

Duff, Vermilyea i jeszcze jeden mężczyzna jechali do centrum, więc wsiedli w jedną taksówkę. Kiedy wezmę się do pracy, poczuję się lepiej, pomyślał Duff. Niestety, niewiele dziś było dla niego do roboty. Był, jak kiedyś jego ojciec, młodszym partnerem w firmie Hanbury, Martin i Duff, Sprzęt Chirurgiczny i Dentystyczny. W tej chwili obsłu¬giwali prawie wyłącznie zamówienia rządowe, a Duff zostawił tę działkę Hanbury'emu. Nie lubię tej papierkowej roboty, stwierdzał. Nie cierpię tych wszystkich przepisów.

Nie ma potrzeby, żebym przyjeżdżał do biura pięć razy w tygo¬dniu, pomyślał. Nie robiłbym tego, gdybym nie musiał wyrwać się z tego domu. Ale jeśli nie wyjadę rano do pracy, będę musiał znosić Reggie, kręcącą się po domu w szlafroku, i służbę, która robi dokła¬dnie to, co chce. Nie ma w tym porządku, zasad, ciszy i spokoju. Kie¬dy żyła Helen, wszystko chodziło jak w zegarku. Kiedy zadzwoniłem i powiedziałem, że zaprosiłem kogoś na kolację, byłem pewien, że wszystko będzie przygotowane tak jak trzeba. Ale teraz...!

Przyjęto tylu nowych ludzi, że jego sekretarka musiała pracować przez połowę dnia w jego prywatnym gabinecie. Zaczęła pisać na ma-szynie i hałas zrobił się nie do zniesienia.

— Wyjdę na filiżankę herbaty, panno Fuller — powiedział. — Za chwilę wrócę.

Chciał znaleźć wagę. Trochę zdeprymowany. Nie można zapytać nikogo o to, gdzie znaleźć wagę, żeby nie zwrócić uwagi na fakt, iż przybrało się lalka funtów. Wszedł do apteki znajdującej się w holu budynku. Były w niej dwie wagi, jedna, staromodna, pewna, ale odważniki leżały na ladzie, i druga, która drukowała odcinek z wyli-czoną wagą, dyskretna. Wybrał dyskrecję.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin