Clancy Tom - Pieczenik Steve 08 - Linia kontroli.rtf

(1683 KB) Pobierz

TOM

CLANCY

OP-CENTER CENTRUM SZYBKIEGO REAGOWANIA

LINIA KONTROLI

 

 

PROLOG

Sjaczen, baza numer 3, Kaszmir

Środa, 5.42

 

Major Dev Puri nie mógł spać. Nie przyzwyczaił się jeszcze do niewy­godnych łóżek polowych armii indyjskiej. Ani do rozrzedzonego gór­skiego powietrza i ciszy. Wokół swoich dawnych koszar w Udhampurze za­wsze słyszał ciężarówki, samochody osobowe i żołnierzy. Tutejsza cisza przy­pominała mu szpital. Albo kostnicę.

Włożył oliwkowozielony mundur i czerwony turban. Wyszedł z namiotu i podszedł do pierwszej linii okopów. Za nim wschodziło słońce. Patrzył, jak pomarańczowy blask oświetla powoli dolinę i płaską, pustą strefę zdemilitary-zowaną, najsłabszą zaporę w najbardziej niebezpiecznym miejscu na świecie.

Tutaj, u podnóży Himalajów, w Kaszmirze, ludzie zawsze żyli w niebez­pieczeństwie. Stale zagrażały im ekstremalne warunki klimatyczne i trudny teren. W cieplejszych, niżej położonych rejonach czyhały w ukryciu zabój­cze kobry królewskie i kobry indyjskie naja naja. Komary roznosiły choroby, zdarzały się ukąszenia jadowitych brunatnych wdów. Jeszcze bardziej nie­bezpiecznie było kilka kilometrów dalej na północ, na lodowcu Sjaczen. Na stromych, oślepiająco białych wzgórzach ledwo starczało powietrza do od­dychania. Pieszym patrolom codziennie groziły lawiny i dawały się we znaki niskie temperatury

Ale to nie warunki naturalne czyniły z tego regionu najbardziej niebezpiecz­ne miejsce na ziemi. Wszystkie tamte zagrożenia były niczym w porównaniu z tym, czym wzajemnie grozili sobie tutaj ludzie. Te niebezpieczeństwa nie zależały od pory dniaczy roku. Istniały stale, codziennie, w każdej minucie każdej godziny każdej doby od blisko sześćdziesięciu lat.

Puri stał na aluminiowej drabinie w okopie ze ścianami z blachy falistej. Tuż przed nim wznosiła się półtorametrowa warstwa worków z piaskiem. Chronił ją drut kolczasty rozciągnięty powyżej między stalowymi słupkami. Na prawo, w odległości około dziesięciu metrów, za workami z piaskiem stała drewniana budka wartownicza. Jej dach zasłaniała zielonkawa siatka maskująca. Piętnaście metrów dalej było drugie takie stanowisko.

Sto dwadzieścia metrów przed Purim, na zachód od niego, ciągnął się nie­mal identyczny okop pakistański.

Oficer z celową powolnością wyjął z kieszeni spodni woreczek z ghutką, tytoniem do żucia. Gwałtowne ruchy były tu niebezpieczne. Mogły zostać zauważone i mylnie zinterpretowane jako sięgnięcie po broń. Odpakował tytoń i włożył mały kawałek do ust. Żołnierzom odradzano palenie, gdyż żar papierosa mógł zdradzić pozycję zwiadowcy lub patrolu.

Puri żuł tytoń i patrzył na roje czarnych much. Zaczynały swoje poranne poszukiwania odchodów wiewiórek, kozic i innych zwierząt roślinożernych, które budziły się i pożywiały przed świtem. Była wczesna zima. Puri słyszał, że latem owadów jest dużo więcej. Unoszą się nisko nad ziemią. Ich gęste roje przypominają chmury dymu.

Major zastanawiał się, czy dożyje tego widoku. Bywały tygodnie, kiedy po obu stronach ginęły tysiące ludzi. Takie straty były nieuniknione, gdy na­przeciw siebie stacjonował ponad milion fanatyków. Rozdzielała ich tylko wąska „linia kontroli" o długości trzystu dwudziestu kilometrów. Major Puri widział teraz niektórych z tych żołnierzy w okopach za pasem piasku. Usta mieli zasłonięte czarnymi muzułmańskimi chustami, które chroniły ich przed wiatrami z zachodu. Ale w oczach i na ogorzałych twarzach płonęła niena­wiść rozbudzona w VIII wieku. Wtedy po raz pierwszy doszło w tym regio­nie do starcia hindusów z muzułmanami. Rolnicy i kupcy chwycili za broń i zaczęli walczyć o szlaki handlowe, prawo do ziemi i wody i o ideologię. Walki nasiliły się w roku 1947, gdy Brytyjczycy opuścili swoje imperium na subkontynencie. Zostawili rywalizującym ze sobą hindusom i muzułmanom Indie i Pakistan. Podział na dwa państwa dał Indiom kontrolę nad zdomino­wanym przez muzułmanów Kaszmirem. Od tamtej pory Pakistańczycy uwa­żają Hindusów za okupantów. Obie strony niemal bez przerwy walczą o te­rytorium, które stało się symbolicznym sercem konfliktu.

A ja jestem w samym środku tych zmagań, pomyślał Puri.

Baza numer 3 była potencjalnym punktem zapalnym, ufortyfikowaną stre­fą najbliżej Pakistanu i Chin. Co za ironia, pomyślał Puri. To miejsce wyglą­dało dokładnie tak samo, jak jego rodzinne miasteczko Dabhoi u podnóża pasma górskiego Satpura w środkowych Indiach. Dabhoi nie obchodziło ni­kogo poza jego mieszkańcami - w większości kupcami - i ludźmi podróżu­jącymi do miasta Bharuć nad Zatoką Kambajską. Tam mogli tanio kupić ryby. To niepokojące, że nienawiść, a nie współpraca, decyduje o tym, że jedno miejsce jest ważniejsze niż inne. Zamiast rozwijać to, co mają wspól­nego, ludzie starają się zniszczyć to, co ich różni.

Oficer popatrzył na linię przerwania ognia. Wzdłuż worków z piaskiem stały pomarańczowe lornety zamontowane na małych metalowych podsta­wach. Tylko co do jednego Hindusi i Pakistańczycy byli zawsze zgodni: lor­nety mają być pomarańczowe, żeby odróżniały się od broni. Ale Puri nie potrzebował lornety. Gołym okiem wyraźnie widział ciemne twarze Paki­stańczyków za ich umocnieniami ż żużlobetonu. Wyglądali tak samo jak Hin­dusi, tyle że byli po niewłaściwej stronie linii kontroli.

Puri starał się równo oddychać. Pas ziemi nazywany linią kontroli zwężał się miejscami tak bardzo, że obie strony widziały obłoczki wydychanej pary. Dzięki temu wartownicy po obu stronach wiedzieli, czy przeciwnicy są nie­spokojni i oddychają szybko, czy też śpią i oddychają wolno. Niewłaściwe słowo wyszeptane do kolegi i podsłuchane przez drugą stronę mogło prze­rwać kruchy rozejm. Gwóźdź należało wbijać młotkiem owiniętym szmatą, żeby uderzenie nie zabrzmiało jak wystrzał i nie sprowokowało przeciwnika do otwarcia ognia z karabinów, potem użycia artylerii, a później broni nukle­arnej. Atak jądrowy mógłby nastąpić tak szybko, że mocno ufortyfikowane bazy wyparowałyby, zanim echo pierwszych strzałów zamarłoby w wysoko­górskich przełęczach.

Służba na tym trudnym odcinku była tak wyczerpująca psychicznie i fizycznie, że każdy oficer po zakończeniu rocznej tury kwalifikował się auto­matycznie do pracy za biurkiem w „bezpiecznej strefie", takiej jak Kalkuta czy New Delhi. Na to czekał czterdziestojednoletni Puri. Trzy miesiące wcze­śniej przeniesiono go tu z Kwatery Głównej Północnego Dowództwa Wojsk Lądowych, gdzie szkolił patrole graniczne. Jeszcze dziewięć miesięcy do­wodzenia tą małą bazą - „zabawy odbezpieczonym granatem", jak określił to jego poprzednik - i będzie mógł wygodnie spędzić resztę życia. Poświęcić się swojej pasji, wykopaliskom antropologicznym. Uwielbiał zgłębiać histo­rię swojego narodu. Na Nizinie Indusu cywilizacja istniała już ponad 4500 lat temu. Mieszkańcy tego terytorium nie byli wówczas podzieleni. Pokój trwał tysiąc lat. Dopóki do regionu nie zawitała religia.

Major Puri żuł tytoń. Poczuł zapach herbaty dochodzący ze stołówki w jed­nym z namiotów. Czas na śniadanie. Potem spotka się z ludźmi na porannej odprawie. Jeszcze przez chwilą rozkoszował się porankiem. Nowy dzień nie przynosił nowej nadziei - oznaczał tylko, że noc minęła bez konfrontacji.

Puri odwrócił się i zszedł na dół. Nie łudził się, że w najbliższych tygo­dniach będzie wiele takich poranków jak ten. Jeśli jego przyjaciele w naczel­nym dowództwie mieli dobre wiadomości, ktoś zamierzał wkrótce zapalić lont pod tą beczką prochu.

Bardzo krótki lont.

 

ROZDZIAŁ 1

Waszyngton Środa, 5.56

 

  Chłód nie pasował do pory roku. Nad bazą lotniczą Andrews wisiały ni­sko gęste, ciemnoszare chmury. Ale mimo ponurej pogody Mikę Rod-gers czuł się wspaniale.

Czterdziestosiedmioletni dwugwiazdkowy generał zostawił swojego czar­nego forda mustanga rocznik 1970 na parkingu dla oficerów. Przeciął ener­gicznym krokiem wypielęgnowany trawnik przy biurach Centrum Szybkiego Reagowania. Jasnopiwne oczy Rodgersa błyszczały tak, że wydawały się nie­mal złociste. Generał nucił jeszcze ostatnie takty piosenki, której słuchał z fkpftr nośnego odtwarzacza CD - utworu Davida Seville'a Wiich Doctor z lat pięć­dziesiątych w wykonaniu Victorii Bundonis. Niski, sentymentalny głos młodej wokalistki zawsze dodawał Rodgersowi energii na początku dnia. Zwykle szedł przez ten trawnik w innym nastroju. O tak wczesnej porze na jego lśniących butach osiadała rosa, podeszwy zapadały się w miękką ziemię. Silny wiatr szarpał starannie odprasowanym mundurem i mierzwił krótko ostrzyżone czar­ne, siwiejące włosy. Ale generał zwykle traktował obojętnie ziemię, wiatr i wodę - trzy z czterech odwiecznych żywiołów. Interesował go tylko czwarty: ogień. Dlatego że płonął w nim samym. Rodgers obchodził się z nim delikatnie, jak­by nosił w sobie nitroglicerynę. Jeden gwałtowny ruch i wybuchnie.

Ale nie dziś.

W wejściu była kabina z kuloodpornego szkła. Stał w niej młody wartow­nik. Na widok generała zasalutował sprężyście.

-               Dzień dobry, sir - powiedział.

-               Dzień dobry - odrzekł Rodgers. - „Rosomak".

Tak brzmiało jego osobiste hasło na dziś. Dostał je poprzedniej nocy na pager przez rządową sieć łączności GovNet od Jenkina Wynne'a, szefa ochro­ny wewnętrznej Centrum Szybkiego Reagowania. Gdyby hasło nie zgadzało się z tym, co wartownik miał w swoim komputerze, generał nie mógłby wejść.

- Dziękuję, sir - powiedział wartownik i znów zasalutował. Wcisnął przy­cisk i drzwi się otworzyły. Rodgers wszedł.

Na wprost była pojedyncza winda. Kiedy generał szedł w jej kierunku, zastanawiał się, ile lat może mieć młody lotnik przy wejściu. Dwadzieścia dwa? Dwadzieścia trzy? Kilka miesięcy temu Rodgers oddałby swój stopień wojskowy, doświadczenie, wiedzę i wszystko, co posiadał, żeby znów być w wieku młodego wartownika. Być zdrowym i bystrym, mieć przed sobą perspektywy. Takie myśli nachodziły go po katastrofalnym teście polowym ROC - Regionalnego Centrum Szybkiego Reagowania. Ruchome stanowi­sko wyposażone w najnowszą technikę zatrzymano na Bliskim Wschodzie. Generał i jego personel zostali uwięzieni i byli torturowani. Po uwolnieniu zespołu senator Barbara Fox i członkowie CIOĆ - Kongresowej Komisji Nadzoru nad Służbami Wywiadowczymi - jeszcze raz przeanalizowali pro­gram ROC. Uznali, że baza amerykańskiego wywiadu działająca otwarcie na obcej ziemi bardziej prowokuje, niż odstrasza przeciwnika. Rodgers odpo­wiadał za ROC i czuł się winny tego, co się stało. Obawiał się też, że zmar­nował swoją ostatnią, najlepszą szansę powrotu do pracy w terenie.

Mylił się. Stany Zjednoczone potrzebowały informacji, czy w Kaszmirze jest broń nuklearna. Chciały wiedzieć, czy Pakistan rozmieścił głowice ją­drowe głęboko w górach tamtego regionu. Indyjscy agenci nie mogli wyru­szyć w teren. Gdyby zostali złapani przez Pakistańczyków, mogłoby dojść do wojny, której Stany Zjednoczone miały nadzieję uniknąć. Amerykańska jednostka miałaby większą swobodę działania. Zwłaszcza gdyby mogła do­wieść, że dostarcza Pakistanowi informacji o indyjskiej broni nuklearnej. Te dane przekazałby Rodgersowi łącznik NSA - Agencji Bezpieczeństwa Na­rodowego - w mieście Śrinagar. Indyjscy wojskowi nie wiedzieliby, oczywi­ście, że je ma. Cała sprawa była wielką, niebezpieczną grą w trzy karty. Pro­wadzący ją musiał tylko pamiętać, gdzie jest każda karta, i nie mógł się pomylić.

Rodgers wszedł do małej, jasno oświetlonej windy i zjechał do podziemia.

Centrum Szybkiego Reagowania, którego oficjalna nazwa brzmiała Naro­dowe Centrum Zarządzania Kryzysowego - w skrócie NCMC, mieściło się w skromnym dwupoziomowym budynku koloru kości słoniowej ulokowa­nym przy lotnisku rezerwy marynarki wojennej. W okresie zimnej wojny stacjonowały tu wymiennie doborowe załogi samolotów. W razie ataku ją­drowego miały ewakuować z Waszyngtonu najważniejsze osobistości. Po rozpadzie Związku Radzieckiego i zmniejszeniu powietrznych sił szybkiego reagowania nuklearnego budynek przekazano nowo utworzonemu NCMC.

W biurach na górze nie prowadzono tajnych operacji. Zajmowano się. tam monitorowaniem wiadomości podawanych przez media, finansami i zasoba­mi ludzkimi. W podziemiach pracowali Hood, Rodgers, szef wywiadu Bob Herbert i personel gromadzący i przetwarzający dane wywiadowcze.

Rodgers wysiadł na dole. Przeszedł przez boksy na środku pomieszczenia do swojego biura. Wyjął spod biurka stary skórzany neseser. Zapakował lap­top i zaczaj zbierać dyskietki potrzebne do podróży. Pliki zawierały raporty wywiadowcze z Indii i Pakistanu, mapy Kaszmiru, nazwiska kontaktów i adre­sy bezpiecznych domów w regionie. Kiedy pakował swoje narzędzia pracy, czuł się niemal jak w czasach dzieciństwa w rodzinnym Hartford w stanie Connecticut. W Hartford były zamiecie śnieżne. Przed włożeniem zimowego kombinezonu Rodgers brał wiadro, linę, łopatę, gogle pływackie i wrzucał do szkolnej torby sportowej. To matka nalegała, żeby nosił gogle. Wiedziała, że nie może przeszkodzić synowi w walce, ale nie chciała, żeby stracił oko po trafieniu śnieżną kulą. Na dworze, kiedy inne dzieci budowały śnieżne fortece, Rodgers wdrapywał się na drzewo i budował śnieżny dom na kawałku dykty. Nikt się nie spodziewał gradu śnieżnych kul z grubej gałęzi.

Po spakowaniu nesesera Rodgers miał pójść do wózka golfowego zapar­kowanego przy tylnych drzwiach. Takie pojazdy przerzucały oficerów z od­prawy na odprawę w czasie operacji „Pustynna Tarcza" i „Pustynna Burza". Pentagon kupił ich tysiące tuż przed końcem epoki narad strategicznych twarzą w twarz, które zostały zastąpione bezpiecznymi wideokonferencjami. Wóz­ki wyszły z użycia i rozesłano je do baz wojskowych w całym kraju jako prezenty gwiazdkowe dla wyższych oficerów.

Rodgers nie musiał jechać daleko. Hercules C-130 stał czterysta metrów od niego na płycie lotniska przy pasie startowym, który biegł za budynkiem NCMC. Za niecałą godzinę trzydziestometrowy transportowiec miał wyruszyć w pod­róż z zaopatrzeniem dla NATO i potajemnie dostarczyć Rodgersa oraz jego jednostkę Striker z Andrews na lotnisko Królewskich Sił Powietrznych w Al-conbury w Wielkiej Brytanii i dalej do bazy NATO pod Ankarą w Turcji. Tam na jednostkę będzie czekał transportowiec AN-12 indyjskich sił powietrznych należący do eskadry Himalajskich Orłów. Zabierze ludzi Rodgersa do położo­nej wysoko w górach bazy w Chushul blisko granicy z Chinami, skąd dotrą helikopterem do Śrinagaru na spotkanie z ich kontaktem. Długa i trudna podróż potrwa ponad dobę. Po przylocie do Indii nie będzie czasu na odpoczynek. Drużyna musiała być gotowa do działania tuż po wyładowaniu.

Ale Rodgersowi to odpowiadało. Od lat był „gotowy do działania". Nigdy nie chciał być zastępcą dowódcy. Podczas wojny hiszpańsko-amerykańskięj jego prapradziadek kapitan Malachai T. Rodgers najpierw dowodził oddzia­łem, a potem przeszedł pod rozkazy podpułkownika z awansu społecznego Teddy'ego Roosevelta. Kapitan Rodgers napisał wówczas do żony: „Nie ma nic lepszego niż kierowanie sprawami. I nie ma nic gorszego niż rola zastęp­cy, nawet dżentelmena, którego się szanuje".

Malachai Rodgers miał rację. Mikę Rodgers objął stanowisko zastępcy dyrektora tylko dlatego, że nie spodziewał się, iż Paul Hood zostanie w Cen­trum Szybkiego Reagowania. Przypuszczał, że były burmistrz Los Angeles, polityk z krwi i kości, będzie się ubiegał o miejsce w Senacie lub Białym Domu. Mylił się. Następne wielkie zaskoczenie spotkało generała, kiedy Hood odszedł z pracy, żeby mieć więcej czasu dla rodziny. Myślał, że wreszcie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin