Rogers Bruce Holland - Szalupa ratunkowa na płonącym morzu.rtf

(77 KB) Pobierz
Autor: BRUCE HOLLAND ROGERS

Autor: BRUCE HOLLAND ROGERS

Tytul: Szalupa ratunkowa na płonącym morzu

 

(Lifeboat on a Burning Sea)

 

Z "NF" 1

 

 

Dezerterzy.

Kiedy nie mogę dostrzec kolejnego etapu, kiedy nie mogę jasno myśleć o zmianach sprzętowych, jakie należy wprowadzić do DS, aby stał się powiernikiem, arką, zbawieniem mojej duszy, wtedy myślę o dezerterach.

Myślę o mężczyznach uczepionych nadburcia tonącego tankowca. W promieniu wielu mil nie ma żadnych świateł, tylko czarna lodowata woda. Statek tkwi pośrodku jeziora płomieni. Mężczyzna siedzący w szalupie ratunkowej, poza krawędzią płonącej plamy oleju, spogląda na swoich towarzyszy. Pokład pochyla się coraz bardziej. Mężczyźni u nadburcia machają rękoma, ale człowiek w łodzi nie odpowiada. Zamiast tego pochyla się nad wiosłami i zaczyna oddalać się od statku. Mężczyznom, którzy wciąż machają, wciąż mają nadzieję, wydaje się, że płomienie sięgają coraz wyżej, ale w rzeczywistości to statek obniża się na spotkanie płonącego morza.

Albo taki obrazek:

Badacz arktyczny budzi się ze snów o lodzie i wietrze w świecie lodu i wiatru. Po nocy spędzonej w śpiworze jego odmrożenia odtajały i jego dłonie i stopy zdają się płonąć. To niemalże więcej, niż może znieść, ale mówi sobie, że będzie żyć. Będzie żyć, dopóki jego towarzysz jest na tyle silny, aby kierować saniami. Badacz wychodzi z namiotu, utykając i mruży oczy przed słońcem. Kiedy odkrywa, że psy i sanie zniknęły, długo wpatruje się w ślady rozwiewane przez wiatr.

W tych moich fantazjach świadkiem jest martwy niedźwiedź.

Z dna morza martwi marynarze machają rękoma.

Zamarznięty w bryłkę lodu palec wznosi się oskarżycielsko.

 

Z pewnością nie zawsze byłem świadom nieubłaganego tykania towarzyszącego każdemu uderzeniu serca, ale nie pamiętam tego. W moich najwcześniejszych wspomnieniach leżę rozbudzony w moim łóżku, z otwartymi oczami wpatrzonymi w czerń, wyobrażając sobie, jak to jest być martwym.

Zapytałem o to mojego ojca. Był praktycznym człowiekiem.

- To jest tak - powiedział. Pokazał mi zegarek, który należał do mojego dziadka - antyk, napędzany spiralną sprężyną zamiast baterii. Nakręcił go. - Słuchaj - polecił.

- Tik, tik, tik - usłyszałem.

- Takie są nasze serca - wyjaśnił, wręczając mi zegarek. - W końcu się zatrzymują. To właśnie jest śmierć.

- A co potem?

- Nic. Potem jesteśmy martwi. Po prostu już nas nie ma - żadnych myśli, żadnych uczuć. Śmierć. Nicość.

Pozwolił mi nosić zegarek przez jeden dzień. Następnego ranka sprężyna się rozkręciła. Przyłożyłem zegarek do ucha i usłyszałem ciszę, usłyszałem nicość.

Już wtedy, leżąc rozbudzony w ciemności i myśląc o pustce, planowałem ucieczkę.

- Tik, tik, tik - biło moje serce, odliczając do zera.

 

Nie byłem sam. Po uzyskaniu dyplomu z neuroniki znalazłem pracę na uniwersytecie i wiele projektów, nad którymi mogłem pracować. Ale praca badawcza to powolne zajęcie.

- Tik, tik, tik.

Brałem udział w wyścigu i zanim skończyłem pięćdziesiąt sześć lat, wiedziałem, że zostaję z tyłu. Prawdę powiedziawszy, miałem szczęście, że dotarłem tak daleko. Żyliśmy w szczytowym okresie mody na terroryzm. Podziemie Agrariuszy i Monetaryści byli u schyłku swej świetności, ale następujące po nich pokolenie zamachowców było dziesięciokrotnie aktywniejsze, a dobór ich celów - stokroć bardziej przypadkowy. Plastik, Podpalenie, Implozja... Przybierali nazwy grup rockowych. Byli jeszcze zwyczajni uliczni przestępcy, mierzący do ciebie ze swoich rozpryskowych spluw w nadziei, że wyrwany ci spod skóry chip dostarczy im kredytów na kupno działki tej właśnie trucizny, której tak pragnęli.

Rzecz jasna, ze statystycznego punktu widzenia nie było zaskakujące, że wciąż jeszcze żyję. Ale ilekroć przełączałem na "Rytm ulicy" na CNN Four, bombardowany świeżymi nagraniami z rzezi, zastanawiałem się, jak to możliwe, że ktokolwiek jeszcze żyje.

Pięćdziesiąt sześć lat. Wtedy skontaktowali się ze mną ludzie Bierleya. I po tym, jak poznałem Bierleya, po tym jak zacząłem pracować z Richardsonem, zacząłem wierzyć, że zdążę dopiąć swego, że być może Śmierć jest nieco przereklamowana jako długodystansowiec.

Rzecz jasna, wiedziałem wcześniej, kim jest Bierley. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić sobie popularność. Słyszałem też o Richardsonie. Był znakomitością w dziedzinie informacji analogowej.

Bierley i Richardson byli moją nadzieją. Bierley i Richardson byli magikami w swoich specjalnościach. Ale Bierley i Richardson - wiedziałem o tym od samego początku - nie byli godni zaufania.

Bierley, ze swoimi pieniędzmi i politycznym wdziękiem, angażował się w projekty tylko, dopóki go nie znudziły. Natomiast Richardson miał własne plany. Nawet kiedy dobrze nam się układała współpraca, kiedy czyniliśmy postępy, Richardson nigdy naprawdę nie wierzył.

Siedzieliśmy z Richardsonem w jego biurze i oglądaliśmy nagranie z konferencji prasowej Bierleya. Była to także nasza konferencja prasowa, ale nie było nam dane odpowiedzieć na zbyt wiele pytań. Nawet Richardson rozumiał, że należy to pozostawić Bierleyowi.

- Wielokomorowy wielofazowy procesor informacji analogowej - raz jeszcze powiedział Bierley na ekranie - ale wolimy nazywać go DS. - Uśmiechnął się ciepło. - Druga Strona.

- Boże. Sprawia, że to co zrobiliśmy wygląda na seans spirytystyczny - zamruczał z dezaprobatą siedzący za biurkiem Richardson.

- Daj spokój - zaoponowałem. - O to właśnie chodzi.

- Naprawdę tak się napalasz na wieczne życie w postaci sztucznej świadomości, gdyby - co mało prawdopodobne - okazało się to możliwe?

- Tak.

- Twoim problemem - zawyrokował, wskazując na mnie palcem - jest to, że za bardzo boisz się śmierci, żeby być jej ciekaw. To niezbyt naukowe podejście.

Miałem mu odpowiedzieć, że poczuje się inaczej za kolejne dwadzieścia lat, ale się powstrzymałem. Może to nie była prawda. Skoro ja zawsze traktowałem śmierć jako wroga, było możliwe, że ktoś taki, jak Richardson nigdy nie nabierze tego rodzaju podejścia.

- Tymczasem - ciągnął Richardson - dokonaliśmy znaczącego kroku naprzód w dziedzinie sztucznej inteligencji. Czy nie warto oddać temu sprawiedliwość bez udawania, że jest to tylko krok w stronę zsyntetyzowanego życia po życiu?

Na ekranie Bierley mówił właśnie:

- Z wszystkich granic, do których dotarł rodzaj ludzki, śmierć była tą, którą najmniej spodziewaliśmy się przekroczyć.

- Chryste, tak jakbyśmy już tego dokonali!

Bierley popatrzył na nas z ekranu. Nie zezwolił na filmowanie konferencji więcej niż jedną kamerą wideo, tak, żeby wiedział, kiedy patrzy widzom prosto w oczy.

- Niektórzy z was, którzy słuchacie tych słów, nigdy nie umrą. Taką obietnicę niosą ze sobą te badania. Pionierzy nieskończoności! Któż nie chciałby oglądać przemarszu kolejnych pokoleń? Jakie będą wnuki moich wnuków? Co nas czeka za sto lat? Za tysiąc? Za milion? - Zrobił pauzę i znów uśmiechnął się po ojcowsku, po czym wyszeptał: - Niektórzy pożyją na tyle długo, aby się tego dowiedzieć.

Richardson rzucił maliną w ekran.

- No dobrze - przyznałem - dzieli skórę na niedźwiedziu. Ale to cały Bierley. Wszystko co mówi, służy osiągnięciu właściwego efektu, a efekt oznacza fundusze.

Na ekranie srebrnowłosy Bierley parafrazował pytania w sobie tylko właściwy sposób, obracając co bardziej agresywne przeciw pytającym. Czy nie jest to przedwczesne ogłoszenie "przełomu, przynoszącego nadzieję milionom?". Czy sam Bierley zamierza ciągnąć zyski z "pokonania najstarszego i najokrutniejszego spośród wrogów ludzkości?". Czy on sam znajdzie się pośród pierwszych osób, które "wejdą na niezbadane terytorium wieczności, aby upewnić się, że nie stanowi ono zagrożenia dla innych"?.

Następnie przedstawił nas, opowiadając reporterom o moim geniuszu w dziedzinie sprzętu i geniuszu Richardsona w dziedzinie teorii informacji analogowej. Pracowało z nami sześćdziesięciu techników i asystentów naukowych, ale według słów Bierleya było to dwuosobowe widowisko. W pewnym sensie była to prawda. Żadnego z nas nie można było zastąpić, zachowując tę samą synergię.

- Dwa wielkie umysły w wyścigu do nieśmiertelności - rzekł Bierley. Następnie przedstawił im własną wersję tego, co sam mu powiedziałem: Richardson był zawsze o dwa kroki do przodu w stosunku do moich projektów, dostrzegając programy, które wyprzedzały moje intencje, zmuszając mnie, abym biegł w celu dotrzymania mu kroku i planował nowe struktury, które popychały go o kolejne dwa kroki przede mnie. Nigdy przedtem nie pracowałem z kimś, kto stymulowałby mnie w taki sposób, zmuszając do ciągłego wysiłku i posuwania się skokami do przodu. Czułem się, jakbym latał.

Bierley nie nadmienił jednak, że często przemykaliśmy od jednego konceptu do drugiego, aby w końcu spojrzeć w dół i ujrzeć pod sobą pustkę. Zazwyczaj odkrywaliśmy przeszkody natury praktycznej w najśmielszych wyśnionych wspólnie projektach. Tylko w wyjątkowych sytuacjach odkrywaliśmy, że stoimy pozbawieni tchu na twardym gruncie, spoglądając wstecz na pozbawiony najmniejszej skazy most, który właśnie zbudowaliśmy. Rzecz jasna, kiedy już się to zdarzało, było to coś absolutnie wspaniałego.

Napawało mnie to także strachem. Martwiłem się, że Richardson był niezastąpiony, że po tym, jak dokonywałem z nim tych konceptualnych przeskoków, nigdy nie będę już mógł powrócić do samotnej harówki lub do pracy z umysłami mniej elektryzującymi niż jego. Wszystkie umysły były mniej elektryzujące niż jego, przynajmniej wtedy, gdy był w szczytowej formie. Jedyna trudność polegała na powstrzymywaniu go od robienia dygresji na temat Najważniejszych Pytań.

Kamera odjechała do tyłu, ukazując Richardsona i mnie - na wymiętych prostaczków obok wytwornego Bierleya. Na ekranie zająknąłem się i poprawiłem okulary, odpowiadając na pytanie.

Richardson nie patrzył już na wideo z konferencji prasowej. Zamiast tego przeniósł spojrzenie na ekran na ścianie biura. Ukazywał on satelitę meteorologicznego nad zachodnią półkulą. Upływ czasu został przyspieszony, tak że ostatnie 72 godziny przemknęły w ciągu trzech minut. Ekran niezmiennie ukazywał ten sam obraz i był jedyną dekoracją w biurze Richardsona, jeżeli nie liczyć tej małej statuetki - pamiątki z Indii - którą trzymał na swoim biurku.

Na taśmie z konferencją prasową Richardson odpowiadał właśnie na pytanie.

- Nie mamy pojęcia, jak zdołamy umieścić świadomość danej osoby w maszynie - przyznał. - Nie dokończyliśmy jeszcze nawet budowy sztucznego umysłu. Istnieje jeden poważny feler, który każdorazowo powoduje wielogodzinne przerwy w pracy.

W tym momencie uśmiech Bierleya wyglądał na wymuszony, ale trwało to tylko przez chwilę.

- Najkrócej to ujmując - kontynuował zarejestrowany na wideo Richardson - myśli poruszają się wewnątrz naszego sprzętu po trajektoriach analogicznych do pogody. Czasami struktura informacji narasta na podobieństwo tropikalnego niżu. Przy sprzyjających warunkach przekształca się on w huragan. Procesor nadal pracuje, ale jego wydajność jest znacznie obniżona, aż do przejścia burzy. Tak więc czasami jesteśmy odcięci. Nie możemy wtedy rozmawiać z... - przerwał i popatrzył na Bierleya, krzywiąc się z niechęcią - ...z DS, do czasu, aż huragan wyczerpie całą swoją energię.

- Nie podoba ci się ta nazwa - powiedziałem do Richardsona w biurze.

- Druga Strona - parsknął, odchylając się do tyłu. - Ale masz rację co do tych pieniędzy. Wyciąga niezłą kasę od tych z kongresu, a to nie takie proste w dzisiejszych czasach.

Na taśmie opowiadałem reporterom o lampkach ostrzegawczych, które zamontowałem w pokoju WE/WY: były ułożone na skali od sygnałów ostrzegawczych dla małych samolotów, przez ostrzegające o burzy, aż po huraganowe - odpowiadały im wymalowane na wyświetlaczu stosowne flagi nawigacyjne. Miałem nadzieję wywołać większy śmiech.

- Czy możemy porozmawiać z komputerem? - zapytał reporter.

Zacząłem wyjaśniać, jak to urządzenia WE/WY nie są jeszcze do tego przygotowane, ale sam DS pomaga w projektowaniu odpowiedniego interfejsu, aby można było z nim rozmawiać tak łatwo, jak z istotą ludzką.

Bierley wyszedł o krok przede mnie.

- DS nie jest komputerem - sprostował. - Wyjaśnijmy to sobie. DS jest strukturą informacyjną mechanicznej inteligencji. DS posługuje się interfejsami komputerów, może uzyskiwać dostęp do danych cyfrowych i operować nimi, ale jest on maszyną analogową. Docelowo stanie się powiernikiem ludzkiej świadomości. Jeżeli chcecie nadać mu inną nazwę, możecie nazywać go Bankiem Umysłu.

- Nikt tego nie chwyta - stwierdził Richardson - a ta konferencja prasowa wcale w tym nie pomoże - popatrzył na mnie. - Nawet ty tego nie łapiesz, prawda, Maas?

- Nie wiem nawet, o co ci chodzi.

- Próba zsyntetyzowania samoświadomości to interesujący projekt. A włożenie ludzkiej świadomości do pudełka byłoby niezłą sztuczką, niezwykle pouczającą. Chodzi mi o to, że jestem całym sercem za podjęciem próby, nawet jeżeli mielibyśmy ponieść porażkę. Spodziewam się, że ją poniesiemy. Jednak nawet jeżeli nam się powiedzie, nawet jeżeli znajdziemy odpowiedź w kwestii technicznej, to i tak unikniemy ważniejszego pytania.

- Które brzmi...?

- Co to znaczy żyć? Co to znaczy umrzeć? Póki nie zdobędziesz zadowalających odpowiedzi na to pytanie, jaki jest sens próbować żyć wiecznie?

- A taki, że ja nie chcę umierać! - wybuchnąłem. - A ty? - spytałem ciszej.

Richardson nie patrzył na mnie. Podniósł ze swego biurka indyjską statuetkę i odchylił się w fotelu, aby na nią spojrzeć. Kiedy położył ją z powrotem na miejsce, wciąż jeszcze mi nie odpowiedział.

Statuetka wyobrażała mężczyznę tańczącego pod łukiem z płomieni.

 

Następnego tygodnia Bierley zdezerterował.

- Tętniak mózgu, we śnie - powiedział mi jeden z prawników starego przez łącze wideo.

W testamencie Bierleya nie było zapisu stanowiącego o utrzymaniu napływu pieniędzy na rozruch. On odszedł pierwszy, my zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Prawnik przesłał mi kopię testamentu, żebym mógł się o tym przekonać na własne oczy.

- Skłania do zastanowienia - zagadnął prawnik - prawda? Miał na myśli tę nagłą śmierć. Rzecz jasna myślałem o tym. Jak zawsze czułem w gardle mój puls. Tik, tik, tik. Ale myślałem też o czymś innym:

Łajdak. Dezerter.

Zostawił mnie, abym umarł.

 

W kilka tygodni później zagadnąłem Richardsona w pokoju WE/WY:

- Mamy kłopoty.

Richardson wraz z technikiem dostrajali głos DS.

- DS, co o tym myślisz? - spytał Richardson.

- Nie wiem, co o tym myśleć - odpowiedział głos maszyny. Modulacja tonu była równie bogata znaczeniowo, jak w przypadku każdego ludzkiego głosu, ale w dźwięku było coś sztucznego, zbyt sztucznego, aby mogli go wysłuchać dziennikarze. - Nie wiem, co dokładnie doktor Maas rozumie pod pojęciem "kłopotów". Nie jestem pewien, kogo ma obejmować domyślny podmiot "my".

- Idę o zakład, że zamierza powiedzieć, że z powodu cięć budżetowych przyszłość naszego projektu jest do bani.

- Do bani? - zapytał DS.

- Do dupy - wyjaśnił Richardson.

- Ach! - wykrzyknął DS. - Rozumiem - dodał po chwili.

Richardson wyszczerzył się do mnie.

- Ot i angielski, którym mówimy - podsumował.

Machnąłem ręką na jego dowcip.

- Mówi się o obcięciu naszych funduszy przez kongres. Dzwoniłem do kongresmenów, którzy siedzieli u Bierleya w kieszeni, ale ja nie potrafię rozmawiać z tymi ludźmi. Nie tak, jak on. I z całą pewnością nie potrafię zdobyć poparcia mas.

- A co z tą lobbystką, którą wynajęliśmy?

- Jest świetna w prowadzeniu rozmów wideofonicznych, w których entuzjastycznie informuje mnie, w jak bardzo kiepskim położeniu się znajdujemy. Mówi, że daje z siebie wszystko. - Opadłem na krzesło. - Że też cholerny Bierley musiał teraz umrzeć! - I zabrać nas ze sobą, dodałem w myślach. Czy ci dranie w Waszyngtonie nie rozumieli, o jaką stawkę szła tu gra? To nie były drugorzędne badania naukowe, które można było wyrzucić do kosza w przypadku napiętego budżetu. To była kwestia życia i śmierci!

Tik, tik, tik.

Mojego życia. Mojej śmierci!

- Jak bardzo jesteśmy zdesperowani? - spytał Richardson.

- Bardzo.

- To dobrze. - Uśmiechnął się. - Mam desperacki plan.

 

Stąpaliśmy po kruchym lodzie. Fundusze na naszą działalność zostały obcięte podczas głosowania w Kongresie, uratowane przez Senat, lecz ostatecznie przepadły podczas zebrania komitetu. W dwa tygodnie później przepadł też księgowy, który stwierdził, że nie pójdzie za nas siedzieć. Jednak wkrótce potem odkryliśmy, że najlepszym sposobem na obracanie cyfrowymi formularzami zamówień i otrzymywanie transferów funduszy elektronicznych na weksle grzecznościowe było wykorzystanie do tego DS. Nie mogliśmy ciągle wyprzedzać cyfr, ale DS, wyposażony w niemal ludzką przebiegłość i cyfrową prędkość, kupił nam jeszcze tydzień lub dwa, podczas których ekipa z Hollywood zainstalowała nowy sprzęt do tworzenia obrazów.

Technicy i asystenci naukowi dostarczali DS zajęcia w postaci nowych danych do przyswojenia - do przemyślenia - podczas gdy ja pracowałem nad dodawaniem nowych "pokojów" do wielokomorowej pamięci, usiłując wyposażyć DS w umiejętność tłumienia huraganów informacyjnych, które ciągle uniemożliwiały nam pracę w nieprzewidzianych momentach. Każdy z pierwszych pokojów miał specyficzne przeznaczenie - przetwarzanie sensoryczne, rozpoznawanie trajektorii, porządkowanie pamięci - ale te nowe właściwie były po prostu modułami pamięci. Jednocześnie Richardson sprowadzał ludzi, którzy znali Bierleya, do pokoju WE/WY, tak aby DS mógł przeprowadzić z nimi wywiady.

W dniu konferencji prasowej uniknąłem pół tuzina wideofonów z Rządowego Biura Księgowości. Nawet kiedy pierwsi reporterzy zaczęli już napływać do naszej sali konferencyjnej, nadal spodziewałem się ujrzeć facetów w garniturach, z włosami na jeża i wyciągniętymi odznakami, którzy wpadają do pomieszczenia ze słowami "FBI" na ustach.

Martwiłem się też huraganami, ale burzowe lampki ostrzegawcze DS nie zapaliły się przez cały ranek, a jedyną niespodzianką na konferencji prasowej była ta, którą zaplanowaliśmy wspólnie z Richardsonem. Kiedy maruderzy wciąż jeszcze napływali do pokoju (przepuszczenie tylu ludzi przez system zabezpieczeń i przeszukanie ich na obecność bomb zabrało trochę czasu), włączył się ekran wideo za podium.

 

- Bierley, przykro mi to stwierdzić, jest martwy - powiedział wizerunek Bierleya. Odpowiadał na pierwsze pytanie, które nastąpiło po wygłoszeniu przez niego wcześniej przygotowanego oświadczenia. - Nie można sprowadzić go z powrotem i szczerze tego żałuję. - Uśmiechnął się ciepło.

Przedstawiciele prasy roześmiali się niepewnie.

- Ale pan jest jego wspomnieniami? - zapytała jedna z reporterek.

- Nie w takim sensie, jaki pani ma na myśli - odparł Bierley. - Nikt nie wrzucił umysłu Bierleya do maszyny. Nie potrafimy tego... - tu zrobił dramatyczną pauzę - jednakże... - uśmiechnął się - to, czym jestem, to konstrukt osobowościowy, stworzony ze wspomnień innych ludzi. Ponad stu najbliższych współpracowników Bierleya zostało przepytanych przez DS. Ich wspomnienia o Bierleyu, specyficzne przykłady jego wypowiedzi i postępowania oraz cyfrowe nagrania przedstawiające jego sposób zachowania zostały przetworzone, w wyniku czego powstałem ja. Może nie jestem takim Jacksonem Bierleyem, jakim on sam siebie widział, ale jestem takim Jacksonem Bierleyem, jakim postrzegali go inni.

Bierley wywołał kolejną reporterkę po imieniu.

Reporterka rozejrzała się wokół siebie, po czym przeniosła wzrok na ekran.

- Czy pan mnie widzi? - zapytała. - Czy widzi pan ten pokój?

- U góry i na środku tego wyświetlacza zamontowano mikrokamery - odpowiedział obraz. - Ale przecież - dodał z ojcowskim uśmiechem Bierley - zmarnowała pani pytanie. Z pewnością myślała pani o jakimś bardziej skomplikowanym.

- Tylko o jednym. Czy jest pan świadom własnego istnienia?

- Tak to z pewnością wygląda, czyż nie? - odparł obraz. - Pewnie nawet rozgorzeje na ten temat debata. Nie jestem żadnym ekspertem, więc pozostawię ostatnie słowo doktorom Maasowi i Richardsonowi. Ale w moim przekonaniu nie, nie jestem świadom swego istnienia.

Kaskada śmiechu reporterów, którzy docenili paradoksalność tego stwierdzenia

- Skąd możemy wiedzieć - zagadnął mężczyzna, który nie przyłączył się do wybuchu wesołości - że to nie jest jakieś oszustwo?

- Skąd możecie wiedzieć, że nie jestem "jakimś niesamowicie utalentowanym aktorem, którego ucharakteryzowano w sposób niemożliwy do wykrycia i który przez lata studiował każdy ruch Jacksona Bierleya, aby stać się tak przekonującym"? - W sposób, którego nie można byłoby zauważyć, chyba że wiadomo byłoby, na co zwrócić uwagę, źrenice Bierleya rozszerzyły się nieco, promieniując ciepłem i otwartością. Na nagraniach z jego przemówień widzieliśmy, jak prawdziwy Bierley robił dokładnie to samo. - Myślę, że sami musicie o tym zadecydować.

Potem zamrugał. Uśmiechnął się. Jackson Bierley nie robił z nikogo głupca, nawet z chamskiego reportera.

- Co o tym wszystkim sądzi rodzina Bierleya? - spytał ktoś inny.

- Możecie ich o to zapytać. Mogę wam powiedzieć tylko tyle, że współpracowali z nami - znajdowali się pośród osób przepytywanych przez DS. Do pewnego stopnia znów jestem z nimi. Pozostanę tu, aby pewnego dnia spotkać te praprawnuki, które tak bardzo pragnąłem powitać. Niestety... - Nagle posmutniał. - Niestety, te dzieciaki poznają Bierleya, ale Bierley nie będzie mógł poznać ich. Tylko dalsze badania mogą przynieść ze sobą obietnicę, że pewnego dnia konstrukt taki, jak ja będzie naprawdę świadom własnego istnienia, będzie pamiętał, że naprawdę będzie tym mężczyzną bądź tą kobietą, którego lub której życie przedłuży do nieskończoności.

Nie wspomniał o opłacie licencyjnej, którą obciążyła nas jego rodzina za wyłączność na używanie jego wizerunku. Sam Bierley też by tego nie zrobił.

- Czy Bierleyowie finansują ten projekt?

- Wiem, że miliard to pozornie mnóstwo pieniędzy, ale kiedy rozdzielić to pomiędzy wszystkich moich spadkobierców... - urwał, czekając, aż śmiech umilknie. - Nie. Nie robią tego. Ten projekt jest bardziej kosztowny, niż możecie to sobie wyobrazić. Na dłuższą metę wprawienie wieczności w ruch będzie kosztowało nie mniej pieniędzy niż lot na Księżyc.

- Skąd więc będą pochodzić te pieniądze, skoro odcięto wam fundusze federalne?

- Cóż, nie mogę wiele na ten temat powiedzieć. Ale powiem wam jedno: mnie, jako konstruktowi, o wiele łatwiej przyjdzie nauczyć się japońskiego lub malajskiego, niż przyszłoby prawdziwemu Jacksonowi Bierleyowi.

Uśmiechnął się, ale równocześnie wstrząsnął nim dreszcz. Nie trzeba było geniusza, żeby zauważyć, że Jackson Bierley, niezależnie od tego, że był jedynie konstruktem osobowościowym, był Amerykaninem, który nie chciał przekazać kolejnego osiągnięcia technologicznego na drugą stronę Pacyfiku.

- W dzisiejszych czasach nie dziwi fakt, że amerykański podatnik chce, żeby jego pieniądze wydawano na opłacenie sił policyjnych - ciągnął Bierley. - Po co myśleć o życiu wiecznym, skoro martwimy się, jak cało dotrzeć z pracy do domu. Fatalnie, że oba te problemy nie mogą być priorytetowe. Oczywiście maszyna taka jak DS, po podłączeniu do niej odpowiedniego sprzętu, może stać się cholernie dobrym systemem bezpieczeństwa: bardzo sprytnym stróżem, który nigdy nie sypia.

Tak jakby DS mógł kiedyś trafić pod strzechy.

Potem na podium wszedł Richardson wraz ze mną. Po raz pierwszy w życiu cieszyłem się, że nie posiadam daru przemawiania. Konstrukt Bierleya ratował sytuację, ilekroć miałem zamiar palnąć coś niewłaściwego. Żartował sobie, kiedy Richardson oschle przyznał, że szczerze mówiąc konstrukt bardziej przypominał obraz olejny, będący rezultatem pracy zbiorowej wielu malarzy niż prawdziwego Jacksona Bierleya. Z nas trzech, którzy byliśmy obecni na podium, najbardziej serdeczny, najzabawniejszy, najbardziej ludzki zdawał się być ten z ekranu wideo.

Po konferencji zadzwonili do nas: minister handlu, przewodniczący Izby Reprezentantów oraz przewodniczący obu klubów senackich: większości i mniejszości. Mimo że prześcigali się w oferowaniu nam pomocy finansowej, wiedzieliśmy, że wciąż możemy to schrzanić. Dlatego woleliśmy się przysłuchiwać, jak konstrukt Bierleya odpowiada na wideofony.

To Richardson uratował nasze tyłki, ale nawet ja dałem się zwieść iluzji. Byłem wdzięczny Bierleyowi.

 

Spodziewałem się, że po odzyskaniu funduszy sprawy wrócą do normy. Spodziewałem się, że Richardson nie będzie się mógł doczekać powrotu do pracy, ale nie ustalił żadnych terminów spotkań ze mną. Całymi dniami ukrywał się w swoim biurze, aby, jak mówił, dopracować szczegóły.

Próbowałem uzbroić się w cierpliwość, ale w końcu miałem dość.

- Czas, żebyś ze mną porozmawiał - stwierdziłem, otwierając na oścież drzwi biura i dopadając jego biurka. - Od dwóch tygodni wstrzymujesz moją pracę. Ten projekt miał się opierać na współpracy.

- Wejdź, proszę - rzucił Richardson, nie odrywając wzroku od ekranu wideofonu. Najwyraźniej próbował być zabawny.

- Richardson - zacząłem, nie przejmując się jego rozmówcą, kimkolwiek był - byłeś znakomity. Odsunąłeś od nas zagrożenie. Świetnie! A teraz zabierzmy się z powrotem do pracy. Mogę całymi dniami siedzieć w moim biurze i wyobrażać sobie rozbudowę DS, ale bez twojego opiniowania nic to nie znaczy.

- Usiądź sobie.

- Postoję, do cholery! Mamy fundusze. Możemy ruszać. Zróbmy coś!

W końcu spojrzał na mnie.

- Nie jestem karierowiczem, Maas - zaoponował. - Nie motywuje mnie robienie na innych wrażenia.

- A niby ja jestem? - Usiadłem, próbując spojrzeć mu w oczy. - Mam własne powody, żeby zabrać się do pracy, pasuje? Konstrukt Bierleya jest niesamowity. Czym zajmiemy się teraz?

- No właśnie, czym?

- W rzeczy samej - powiedział głos Jacksona Bierleya - ciężko będzie mnie przebić, szczególnie kiedy będziecie mnie mieli w wersji trójwymiarowej.

Trudno było dostrzec ekran wideofonu pod tym kątem, ale teraz dostrzegłem srebrzyste włosy.

- I o to właśnie chodzi? - spytałem. - Marnujesz całe dni, wisząc na wideofonie i gadając z konstruktem?

- Na razie, Jackson - rzucił Richardson, rozłączając się. - Konstrukt jest interesujący. To wymyślone przez nas użyteczne narzędzie.

- Istotnie - zgodziłem się. - Możemy się na nim oprzeć.

- Wielu ludzi może się na nim oprzeć. - Złożył ekran wideofonu. - Tydzień temu dzwonił do mnie agent z Hollywood. Chciał omówić ze mną kilka pomysłów. Konstrukty zmarłych piosenkarzy: mogłyby nie tylko nagrywać nowe kawałki, ale i udzielać wywiadów. Konstrukty zmarłych aktorów. Generowane przez DS filmy, do których scenariusze pisaliby zmarli scenarzyści, reżyserowane przez Hitchcocka, Houstona, Spielberga lub dowolnego innego zmarłego reżysera. DS staje się tak dobry w tworzeniu obrazów, że nie musiałbyś budować dekoracji czy zatrudniać ekipy.

- Czy na to właśnie trwoniłeś cały ten czas?

- Oczywiście, że nie. To dobry pomysł z punktu widzenia agenta: stałby się przedstawicielem wszystkich wirtualnych talentów i praktycznie właścicielem Hollywood. Ale jak dla mnie to marnowanie środków.

- To dobrze.

- Chcę tylko pokazać, że każdy, kto usłyszy o możliwościach DS, będzie postrzegał je w kategoriach własnych potrzeb. Agent widzi zmarłe gwiazdy. Ty - kamień milowy na drodze do nieśmiertelności. Ja - narzędzie do przeprowadzenia własnych badań.

- Jakich badań?

- Dyskutowaliśmy o tym. - Wskazał na ścianę. - Oni zawsze orientowali się w tym lepiej niż my.

Spojrzałem na miejsce, które wskazywał, ale ujrzałem tylko ten sam, co zwykle, przyspieszony obraz z satelity, przedstawiający fronty atmosferyczne przesuwające się nad kulą ziemską. Naraz zdałem sobie sprawę, że coś się zmieniło. Obraz nie przedstawiał zachodniej hemisfery, tylko wschodnią.

Richardson podniósł statuetkę, stojącą na biurku.

- Sziwa - rzekł. - Otaczający go łuk płomieni to życie i śmierć. Płomienie to życie. Odstępy między nimi to śmierć. Jedynka i zero. Reinkarnacja.

Choć raz ja mogłem zachować sceptycyzm.

- I ty uważasz to za pocieszające? Mrzonkę życia po życiu? To przesąd, Richardson.

- To religia, a ja nie bardziej niż ty wierzę w możliwość odrodzenia się po śmierci. Może nie zaprzeczam temu tak usilnie jak ty. Jako że nie można udowodnić nieprawdziwości tego wierzenia, nie może ono zostać poddane badaniom naukowym. Ale uważam, że jest fascynujące jako metafora.

- O czym ty w ogóle mówisz?

- Maas, co by się stało, gdybyś naprawdę poznał śmierć? Gdybyś się zaprzyjaźnił ze śmiercią?

- Wciąż za tobą nie nadążam.

- Tak bardzo interesujesz się syntetyczną świadomością. A co byś powiedział na zsyntetyzowaną śmierć? Gdybyś wiedział więcej o śmierci, Maas, czy w dalszym ciągu czułbyś ten bezrozumny strach przed nią?

- Co masz na myśli, mówiąc "bezrozumny"? - warknąłem.

- Zapomnij o tym. To chyba nie twoja działka. Zamiast tego, może zastanowisz się nad czymś takim: Czy konstrukt DS mógłby cię zastąpić?

- Zastąpić mnie?

- W taki sam sposób, w jaki zastąpiliśmy Bierleya. Konstrukt Bierleya wypełnia dla nas swoje zadania równie dobrze jak oryginał. A jak byłoby z tobą? Gdybym stworzył konstrukt Maasa, czy mógłby on pracować nad rozbudową DS tak efektywnie jak ty? Mógłby mówić jak ty; mógłby przekonująco oddziaływać na innych ludzi - ale czy mógłby myśleć jak ty; projektować jak ty?

- Nie wiem. Wątpię. Konstrukt naśladuje zachowania społeczne. Wzorzec myślenia, który odpowiada za jego zachowanie, nie jest zorganizowany tak, jak myśli w naszych głowach. Ale przecież ty to wiesz. Do diabła, czego ty ode mnie chcesz. To ty jesteś ekspertem od informacji.

- Cóż, skoro zachowanie jest takie samo i jeżeli zachowanie jest produktem dobrych pomysłów, więc może musimy tylko nauczyć maszynę naśladować gesty, które składają się na to zachowanie. Sprawimy, że konstrukt będzie odgrywał to, cokolwiek to jest, co robisz, kiedy wpadasz na dobry pomysł. Może wyrzuci z siebie wysokiej jakości wyniki jako swego rodzaju produkt uboczny.

Przygryzłem wargę.

- Nie sądzę.

- Sprawdza się w przypadku Bierleya.

- Umiejętność komunikacji społecznej. To nie to samo.

- Wątpisz w to, że mechaniczna inteligencja jest wystarczająco zaawansowana, prawda? Pokładasz całą nadzieję w DS jako powierniku świadomości, ale nie jesteś pewien, czy potrafimy chociażby rozpocząć syntetyzowanie kreatywnego myślenia. Przypadek Bierleya skłania do interesujących spekulacji, nie sądzisz? Oryginał nie żyje. W tym sensie Jackson Bierley jest ukończony. To, co nam zostało, to nasze wspomnienia o nim. To właśnie je poddajemy rewizji. I czyż nie są one zawsze prawdą?

- Mój ojciec zmarł piętnaście lat temu - podjąłem - a ciągle czuję się tak, jakby mój związek z nim zmieniał się z roku na rok. Życie jest jak powieść, która płonie, gdy ją czytasz. Przeczytasz ostatnią stronę i jest ukończona. Potem rozmyślasz o niej, powracając myślami do fragmentów, które cię zaintrygowały. I odczuwasz pewną stratę, ponieważ nie ma już żadnych stron, które można by odwrócić. Możesz przywołać w pamięci tylko tyle stron. Oto do czego dobry jest konstrukt - do zapamiętywania stron.

Richardson uśmiechnął się.

- I tu właśnie jest miejsce na metafizykę. Być może w czasie, gdy ty starasz się zapamiętać spaloną książkę, autor pisze już nową.

Odłożył statuetkę Sziwy na biurko.

- Daj mi trochę więcej czasu, Maas. Nie siedzę z założonymi rękoma, zapewniam cię. Pracuję nad swoją perspektywą.

- Twoją perspektywą.

- To właśnie powiedziałem.

Gwałtownie wypuściłem powietrze z płuc.

- Rozmyślałem nad twoją sugestią dotyczącą wbudowania zabezpieczeń w DS. Mógłbym to zrobić. Myślę, że mógłbym też popracować nad pozbyciem się raz na zawsze tych huraganów. Ale to nie jest tylko problem sprzętowy.

- Dobra. Poświęcę temu godzinę dziennie. W porządku?

Nie powiedziałem mu tego, co naprawdę myślałem. Gdybym całkiem go wkurzył, kto wie, kiedy znowu zabralibyśmy się na poważnie do pracy? Powiedziałem więc tylko:

- Daję ci tydzień na wypracowanie twojej perspektywy.

 

Po tygodniu Richardson odszedł.

Jedna z asystentek naukowych nieco nieśmiało przekazała mi tę wieść. Oglądając CNN Four, natknęła się na wiadomość o podłożeniu bomby w innej części miasta i była pewna, że pomiędzy zabitymi ujrzała Philipa Richardsona.

Poszła za mną do mojego biura, gdzie włączyłem telewizor. CNN przetwarza swoje krwawe wiadomości co dwadzieścia minut, więc nie musieliśmy długo czekać.

Bomba wybuchła na stacji metra. C...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin