Harry Harrison & Ant Skalandis
Planeta Śmierci 4
przekład: Ewa i Eugeniusz Dębscy
Księga I
Ostry sygnał łączności zewnętrznej przerwał ciszę w sterówce. Dźwięk był tak przenikliwy i tak bardzo przypominał rozpaczliwy pisk rannego kolcolota, że troje Pyrrusan odruchowo wycelowało pistolety w główny monitor, który właśnie przekazywał informację zbiorczą dotyczącą Kosmoportu Welfa. Cała czwórka odniosła wrażenie, że elektroniczny sygnał przekazuje również rozdrażnienie, z jakim ktoś ze statku na orbicie Pyrrusa naciska klawisz wywołania. Widocznie załoga patrolowca wyjaśniła mu, że lądowanie na globie nieprzygotowanego statku jest wykluczone, ale przybyły z daleka gość zażądał łączności z wyższymi rangą urzędnikami.
Miał szczęście, że przy pulpicie znajdował się Jason, najbardziej zrównoważony w tym towarzystwie.
Namolny przedstawił się jako Revered Berwick, właściciel statku. Oświadczył, że sprawa nie cierpi zwłoki, a on zamierza rozmawiać wyłącznie z najważniejszymi osobami na Pyrrusie, dlatego musi natychmiast otrzymać pozwolenie na lądowanie. Nie będzie przecież dyskutował z jakimś dyspozytorem.
- Proszę posłuchać, szanowny panie - spokojnie przerwał mu Jason. - Revered to tylko imię, a może chce pan jeszcze raz podkreślić konieczność uszanowania swojej persony?
- Berwick zachłysnął się z oburzenia, a Jason kontynuował:
- Szanujemy każdą ludzką jednostkę we Wszechświecie i wymagamy podobnego podejścia do siebie. Wykonuję w tej chwili funkcję dyspozytora, ale nazywam się Jason dinAlt, jeśli to coś panu mówi. Proszę zrozumieć, że na Pyrrusie żyje bardzo mało ludzi i najwyższe władze rzadko przesiadują w swych gabinetach. Niezbyt wygodnych, nawiasem mówiąc. Zwykle zajmujemy się problemami codziennymi: bezpieczeństwem, budownictwem, zaopatrzeniem. Dobra, powiedziałem wszystko. Teraz słucham, na czym polega pański problem, panie Revered Berwick.
- Naprawdę mam na imię Revered. - Nieproszony gość wyraźnie spuścił z tonu. - Przy okazji opowiem panu szczegółowo, jak pojawiłem się na tym świecie, ale teraz, proszę mi uwierzyć, musimy się pilnie spotkać i odbyć rozmowę w cztery oczy. Sprawa jest tak ważna i pilna, że wymagała przelania dwóch milionów kredytów na wasz rachunek w Międzygwiezdnym Banku.
- Na mrok przestrzeni! Od tego należało zacząć! Chwileczkę, panie Berwick.
Jason szybko połączył się z bankiem i uzyskał na ekranie potwierdzenie słów dziwnego gościa. Pieniądze naprawdę wpłynęły wcześnie rano.
- Świetnie - podsumował. - Natychmiast ściągamy pana tutaj, ale naszym statkiem. Musi nam pan uwierzyć, że ta planeta nie wybacza lekceważenia instrukcji.
Revered Berwick przyjął propozycję do wiadomości i wyłączył się bez zbędnych słów.
- Czy nie za bardzo się pośpieszyłeś, Jasonie, z zaproszeniem zupełnie nieznanego człowieka?
Pytanie zadał Kerk Pyrrus, jeden z najstarszych i cieszących się największym autorytetem mieszkańców planety. Pyrrusanie nigdy nie mieli wyraźnie scentralizowanej władzy, nie było takiej potrzeby i takiej tradycji. Nieliczną populacją jednego wielkiego miasta i kilku górniczych osiedli kierowała grupa ludzi bardziej przypominająca sztab wojskowy niż rząd. Jednakże od czasu, kiedy - dzięki staraniom Jasona - Pyrrus stał się pełnoprawnym członkiem Ligi Światów, Kerk musiał przyjąć stanowisko premiera i podczas ważnych zebrań odgrywać rolę pierwszej osoby w państwie. Lecz nawet aktywny udział w międzygwiezdnej polityce nie złagodził starej pyrrusańskiej nieufności do obcych wszelkiej maści, a nauki Jasona dinAlta, starego przyjaciela Kirka, szły w las. Ten słynny były gracz, szuler i esper numer jeden Galaktyki na rozwijającym się Pyrrusie pełnił jednocześnie funkcje ministra gospodarki, finansów, sprawiedliwości, kultury i oświaty. W każdym razie czasami lubił się tak przedstawiać.
- Pomyśl chwilę - powiedział Kerk. - Czy nie lepiej będzie, jeżeli nasza ekipa poleci na orbitę i pogada z tym megalomanem?
- Sądzę, że nie - uśmiechnął się Jason. - Przerabialiśmy to już i obgadywaliśmy wiele razy. Co prawda, jeszcze nikt nie przelewał z góry pieniążków na konto Pyrrusa...
Kerk przypomniał sobie zdradzieckie porwanie Jasona i zezwolił na przyjęcie gościa. W końcu na własnym terenie rzeczywiście jest bezpieczniej.
- Dobra - powiedział z lekką niechęcią. - Niech go powita Meta.
Meta była pierwszą w historii Pyrrusanką, która pokochała człowieka z innej planety Wiele lat temu uratowała Jasona od śmierci, powstrzymując rękę rozjuszonego współplemieńca. Ostatecznie okazało się, że uratowała w ten sposób ojczysty świat. Jak każda kobieta, Meta kierowała się bardziej sercem niż umysłem. Z kolei jako Pyrrusanka z dużymi oporami przezwyciężała wchłonięte z mlekiem matki twarde zasady kodeksu honorowego żołnierza: przedkładać interesy Pyrrusa i Pyrrusan nad życie pojedynczego człowieka, zwłaszcza przybysza z innej planety. Oto dlaczego, ratując niejednokrotnie Jasona od śmierci, nie od razu zrozumiała, że kieruje nią prawdziwa miłość. Stała się pierwszą Pyrrusanką, która poznała odwieczne, a na wielu planetach zapomniane wielkie uczucie.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy Meta wystartowała swoim nowym lekkim krążownikiem "Temuchin". Statek ten nadawał się wspaniale do podróży po całej Galaktyce, poruszając się w trybie skoków przestrzennych. Przy zwyczajnych zaś, międzyplanetarnych prędkościach uważany był za najbardziej oszczędny w swojej klasie, więc przeważnie służył jako prom.
Berwicka przeraziło to, co zobaczył na powierzchni Pyrrusa. Masy paskudnych stworów, latających, skaczących i pełzających, zaatakowały prom z niezwykłą zaciekłością. Nie mógł wiedzieć, że wzmożona agresja, zaobserwowana w ostatnim czasie wśród miejscowej fauny, wiąże się wyraźnie z seansami łączności dalekiego zasięgu i ze statkami krążącymi wokół planety. Pyrrusanie wybudowali nowe miasto, nie odizolowane, jak poprzednie, od środowiska nieprzebytym obwodem obronnym i dlatego noszące dumną nazwę Otwartego Miasta. Od tego czasu celem agresji organizmów Planety Śmierci niespodziewanie stał się kosmoport, nazwany imieniem ostatniego z synów Kerka, który zginął, ratując życie Jasonowi. Nowe mutacje groźnej pyrrusańskiej flory i fauny ni stąd, ni zowąd zaczęły ze szczególną nienawiścią reagować na mocne źródła fal radiowych. Dlaczego tak się działo, nie wiedzieli najlepsi nawet specjaliści, zajmujący się lokalnymi formami życia. Oczywiście natychmiast wzmocniono ochronę przylatujących i odlatujących statków. Ale nie tylko - żeby maksymalnie odizolować Otwarte Miasto od telepatycznych fal nienawiści, Pyrrusanie wybudowali podziemną magistralę, która stała się główną arterią transportową między miastem i portem. Przestrzeń powietrzną wykorzystywano tylko w wyjątkowych wypadkach.
Meta wygasiła planetarny silnik i zamknęła hermetyczne drzwi do śluzy. Zaproponowała Berwickowi, by - jeśli bardzo się boi - włożył skafander, ale uprzedziła, że do przejścia mają tylko kilka metrów. Berwick stanowczo odmówił, czego pewnie od razu pożałował. Żeby oboje mogli przejść ze statku do łazika, a potem z łazika do budynku dyspozytorni, Meta musiała stoczyć prawdziwy bój, który wprawił Berwicka w przerażenie i rozpacz. Wojownicza Pyrrusanka umyślnie nie skorzystała z teleskopowych korytarzy łącznikowych. Chciała, by gość choć przez kilka chwil odetchnął powietrzem prawdziwej Planety Śmierci, żeby zobaczył, iż - jak powiadają - życie to nie bajka.
Okazało się, że mocno szacowny Berwick od dawna nie uważa życia za bajkę. Był poważny, nawet ponury, i teraz dodatkowo wystraszony, więc rozdrażnienie wróciło. Miał jakieś czterdzieści lat, był wysoki i barczysty, ubrany z wyszukaną elegancją Z całej jego postaci wręcz promieniował bardzo wysoki status społeczny, a status, jak wiadomo, zobowiązuje. Berwick nad podziw szybko, jak na obcego, pokonał drżenie rąk i słabość w nogach. Rozwalił się w najwygodniejszym fotelu, wyjął z kieszeni cygaro i specjalnym urządzeniem, które jednocześnie służyło za spinkę, niespiesznie odciął koniuszek. Potem odpalił od sygnetu z laserową zapalniczką w środku i całą dyspozytornię wypełnił delikatny miodowy aromat drogiego tytoniu.
Meta przechwyciła tęskne spojrzenie Jasona skierowane na cygaro. Palce wielkiego gracza nerwowo bębniły w stół obok klawiatury
- Polecono mi was w twierdzy starego imperium kosmicznego, na Ziemi. Jeśli się nie mylę, właśnie do Pyrrusa należy najpotężniejszy w Galaktyce statek wojenny. Również Pyrrusanie zyskali opinię najlepszych i najbardziej doświadczonych bojowników.
Jason poczuł się zaszczycony. Przecież i on zaliczał się już do mieszkańców Planety Śmierci. Cóż, przez wiele lat wspólnych walk stał się rzeczywiście niemal Pyrrusaninem, zarówno duchem, jak i ciałem. Po trzecim powrocie na Pyrrusa Jason dinAlt już praktycznie nie odczuwał podwójnego ciążenia, mięśnie odpowiednio okrzepły i tylko refleks, rzecz jasna, miał gorszy niż rodowici Pyrrusanie.
- Jestem pełnomocnym przedstawicielem Wielkiej Rady w Konsorcjum Światów Zielonej Gałęzi - przestawił się Revered Berwick do końca.
Jason słyszał już o Zielonej Gałęzi, ale samo Konsorcjum było stosunkowo młodą instytucją i zżerała go ciekawość, jakie problemy ją dręczą. Los nie rzucił go dotychczas w tak odległe regiony Wszechświata.
Zielona Gałąź, już przed tysiącami lat nazwana tak przez ziemskich astronomów, była skupiskiem gwiazd naprawdę przypominającym cieniutki pęd. Zupełnie jakby ziarenko soczewicy nagle zakiełkowało w czarnoziemie międzygwiezdnej przestrzeni. Dokoła podobnych do Słońca gwiazd Zielonej Gałęzi obracało się sporo planet z warunkami życia odpowiednimi dla ludzi. Niektóre z nich były już od dawna zasiedlone. Te światy stały się z czasem porządnymi handlowymi i przemysłowymi ośrodkami, nadzwyczaj ważnymi dla tak oddalonego ogniska cywilizacji. Inne zaś globy, zasiedlone stosunkowo niedawno, były jeszcze agresywne i walczyły między sobą, ale i na nich miał niedługo zapanować wiek stabilizacji i rozkwitu. Lokalne wojny i konflikty zdarzały się coraz rzadziej. A co najważniejsze, żadnej z planet Zielonej Gałęzi, z powodu ich stosunkowo niewielkiego od siebie oddalenia, nie dotknęła degeneracja ponurej Epoki Regresu. Poziom technologii wszędzie się ustabilizował na mniej więcej tym samym poziomie, co doprowadziło w końcu do powstania Konsorcjum.
Oddalenie od całej reszty ludzkości, rozdzieranej sprzecznościami i sporami, pozwoliło Zielonej Gałęzi stać się najbogatszym regionem i miejscem błogosławionym. wielu ludzi w Galaktyce uwalało je za legendę wymyślony przez romantyków, coś na kształt ogrodów Edenu. Najbogatsi biznesmeni, którzy znali do niej drogę, zgodnie uważali ją za region idealny do robienia interesów i realizacji oszałamiających projektów
Nic nie zapowiadało nieszczęścia, póki pewnego dnia piloci linii międzygwiezdnych, a następnie również obserwatorzy na najodleglejszym posterunku Zielonej Gałęzi - planecie Uctis nie zauważyli nieznanego obiektu. Z międzygalaktycznej przestrzeni do światów Konsorcjum wolno, ale nieubłaganie zbliżało się coś, czego początkowo nawet nie nazywano ciałem niebieskim, bo tak niezrozumiały był jego odczyt na ekranach najmocniejszych teleskopów i radarów. Promieniowanie obiektu ulegało zmianom w nieprzewidywalny i niezrozumiały sposób. Chwilami nawet zachowywał się jak ciało absolutnie czarne. Nie odbijał żadnych sygnałów i gdyby przyrządy potrafiły myśleć obrazowo, powiedziałyby, że zbliżające się do Uctisa ciało jest czarniejsze od najczarniejszej międzygwiezdnej pustki.
Ale nawet nie to było najważniejsze. Promieniowanie obiektu wywoływało lęk, strach, przerażenie. Było to zjawisko nie tyle fizyczne, co psychologiczne: "promieni strachu" nie wychwytywały żadne, nawet najdoskonalsze urządzenia, nawet nastawione na standardowe biofale psi - translatory. Jednocześnie musiały istnieć, bo ludzie, którzy się zbliżyli do złowieszczej tajemnicy, wyraźnie odczuwali ich działanie nie tylko w punktach obserwacyjnych Uctisa, ale również na innych światach Zielonej Gałęzi. Dobrobyt i szczęście planet zostały zagrożone. Niepojęty i złowieszczy międzygwiezdny wędrowiec zbliżał się.
Tydzień temu promieniowanie stało się względnie stabilne i astronomowie z Uctisa mogli już opisać obiekt jako coś pomiędzy małą planetą i dużą asteroidą o niewiarygodnie wysokiej sile ciążenia - 0,7 - 0,8 G - przy takich niewielkich wymiarach! Był pozbawiony powłoki atmosferycznej, natomiast pokryty grubi warstwy lodu. Jego głębsze warstwy nie poddawały się analizie spektralnej, nie udało się więc wyjaśnić zagadki dużej siły ciążenia. Nie ulegało wątpliwości, że asteroida pochodzi z innej galaktyki. To był obcy świat. Zamarznięty świat.
Ile miliardów lat potrzebował, by pokonać niewyobrażalne przestrzenie? Jakie istoty, jakie siły nadały mu kierunek lotu? Co krył w swoim wnętrzu?
Wszystkie te pytania podniecały uczonych i rządy światów Zielonej Gałęzi, ale dominował strach - lepki, czarny, nie dający się opanować. Nieuchronnie docierał do świadomości każdego człowieka, który zerknął tylko na wizerunek ciemnego dysku, a przecież widniał on już na ekranach wszystkich przyrządów obserwacyjnych. Nikt nie wiedział, jak można pokonać ten strach i dlatego, mimo wyraźnego zagrożenia, nikt się nie zdecydował na przeciwdziałanie.
Tym bardziej że prawdziwi uczeni gotowi są zbadać wszystko, również i ten niezdefiniowany koszmar. Ci, którzy zajmuj się nauką, nie znają, lęku przed nieznanym - nieznane tylko podnieca ich i daje natchnienie. A niepokój i konsternacja wywoływane przez obcy obiekt były czymś szczególnym. Nie miały odpowiedników w zamieszkanej części Wszechświata, gdzie naprawdę nie brakuje niebezpieczeństw i zagrożeń.
A więc: badać czy zniszczyć?
Nadzwyczajne posiedzenie Ligi Światów z udziałem najwyżej technologicznie rozwiniętych planet Galaktyki zdecydowało: po pierwsze - utajnić wykrycie Obiektu 001(taką bezosobową nazwę nadano asteroidzie z obcej galaktyki); po drugie prowadzić nieustającą obserwację przy pomocy regularnie wymienianego personelu, aby ograniczyć do minimum wpływ obiektu na psychikę obsługi; i po trzecie - zwrócić się o pomoc do najlepszych w Galaktyce specjalistów od sytuacji kryzysowych, to znaczy do Pyrrusan. Zwłaszcza że - jeśli szukać analogii - nic bardziej nie przypominało "promieni czarnego strachu", niż telepatycznie przekazywana nienawiść pyrrusańskich organizmów. Ktoś nawet zaryzykował stwierdzenie, że chodzi o identyczne zjawisko, choć na Pyrrusie obserwuje się je w dużo mniejszej skali.
- Strach i panika nie mogą się rozprzestrzenić - zakończył swą opowieść Berwick - a zdecydowane kroki należy podjąć już teraz. W niebezpieczeństwie jest nie tylko Zielona Gałąź, ale, - Zapalę - oświadczył Jason po chwili milczenia
- Przecież rzuciłeś? - z pogardy w głosie przypomniała mu Meta
- Tak, ale sytuacja jest nadzwyczajna - zaoponował.
- Twoja nadzwyczajna sytuacja związana jest wyłącznie z tym, że w powietrzu unosi się zapach dobrego cygara - ironicznie rzuciła Meta.
- Ależ ja nie palę cygar! - usprawiedliwiał się Jason jak uczniak. - Przecież wiesz, że ja tylko papierosy.. .
W tym momencie Kerk trzasnął w stół swoje ogromni łapą, tak że podskoczyły i rozdzwoniły się szklanki z wody mineralni. - Moi przyjaciele, co to za gadanie? Czy nie ma już innych problemów?
Berwick uważał, że należy im się dodatkowa informacja: dwa miliony kredytów, przelane na konto Pyrrusan, to suma zebrana przez przedstawicieli Konsorcjum w skrajnym pośpiechu i w warunkach najwyższego utajnienia - każdy najmniejszy wkład wymagał oddzielnego opisu. Ale na całkowite rozwiązanie problemu mogą zostać przydzielone znacznie większe środki.
- Zdaję sobie sprawę, że przekazana suma może nie starczyć nawet na uruchomienie wielkiej operacji - powiedział Berwick - ale bardzo liczę na zdrowy rozsądek Pyrrusan i niektóre inne cechy waszych charakterów. Zgodnie z pokutującym w Galaktyce przeświadczeniem, pieniądze nie są najważniejsze dla mieszkańców Planety Śmierci.
Wszyscy obecni zgodzili się z tą opinią. Wtedy Revered Berwick zademonstrował im zapis, wykonany dwa dni wcześniej, w trakcie zdjęć z patrolowca, który zbliżył się do Obiektu 001 na dopuszczalną odległość. Rozdzielczość przyrządów pozwalała nawet dojrzeć jakieś ciemne plamy pod lodową czapą wolno wirującej kuli. Oczywiście, należało zbadać je dokładniej, ale zadziwiała inna rzecz: nawet obraz na monitorze, w końcu tylko zestaw impulsów świetlnych, wywoływał u Pyrrusan irracjonalny lęk. Jason poczuł, że pistolet wskakuje mu w dłoń i ściskał go, z trudem zmuszając się do trzymania broni lufą w dół. Jak więc musieli się męczyć Kerk, Meta i Brucco?!
Zuchy, pomyślał z szacunkiem Jason o weteranach pyrrusańskich wojen. Kilka lat wcześniej rozwaliliby na strzępy cały pulpit dyspozycyjny kosmoportu, a dopiero potem zastanawiali się dlaczego. A dzisiaj - proszę bardzo, wytrzymali.
Tak, długotrwałe obcowanie z Jasonem i życie na planecie Felicity, w zupełnie innych realiach, nie minęły u Kerka i Mety bez śladu. Ale Brucco... To zupełnie inna sprawa.
Najlepszy medyk i biolog planety, od wielu lat kierujący centrum adaptacyjnym Pyrrusa i wszystkimi badaniami najdziwniejszej w Galaktyce flory i fauny, Brucco nie wszedł w skład grupy stu sześćdziesięciu ośmiu ochotników, którzy mieli okiełznać kolejny niepokorny glob. Postanowił poświęcić się Pyrrusowi i wziął udział w ostatnim i najstraszliwszym boju, jaki stare miasto stoczyło z planetą W tej bitwie, a właściwie rzezi, toczonej z uporem i desperacją, zginęło niemal piętnaście tysięcy Pyrrusan. Uznano, że Brucco zaginał. Ratownicy wysłani z leśnej rezydencji, założonej znacznie wcześniej przez Rhesa, znaleźli w laboratoriach cudem tylko ocalałe bezcenne materiały, zgromadzone przez najlepszego biologa Pyrrusa w ciągu całego życia. Jednakże Brucco nie zginał, uratował się, bo - w przeciwieństwie do innych - potrafił nie tylko strzelać. Lepiej niż ktokolwiek poznał sposoby działania drapieżników i gdy skończyła mu się amunicja, wyrwał się przez wyłom w obwodzie obronnym. Niemal miesiąc błąkał się po dżungli, a przyroda stawała się dlań coraz mniej niebezpieczna. Nieprawdopodobne stało się faktem: Brucco nauczył się współżyć z dzikimi zwierzętami. Ludzi, którzy to potrafili nazywano na Pyrrusie "mówcami". Zdolność do "rozmawiania" z potworami uważano za wrodzoną, nie do wykształcenia, ale Brucco wykorzystał swą niezmierzoną wiedzę i rozwinął w sobie ów talent.
Tak, teraz Berwick już wiedział: ci, którzy poradzili mu podróż tutaj, nie pomylili się. Pyrrusanie rzeczywiście okazali się jedynymi ludźmi we Wszechświecie, których strach nie paraliżował, lecz pobudzał, przechodząc w bitewny szał. A rozzłoszczony Pyrrusanin atakuje zawsze. I teraz jego gospodarze głucho pomrukiwali, jak wielkie drapieżne koty tuż przed skokiem. Tej trójki, która zobaczyła nowe niebezpieczeństwo, nic już nie mogło powstrzymać: rzucono im wyzwanie, a oni, rzecz jasna, podnieśli rękawicę. Nawet nie usiłowali dogadywać się co do pieniędzy, terminów i innych warunków.
Na szczęście Jason znajdował się tuż obok, a jego autorytet na tym globie był niezmiennie duży. Jako doświadczony gracz i biznesmen uprzejmie, ale twardo nakazał im milczenie i sam zaczął pertraktować z Berwickiem.
Po dokonaniu szacunkowej oceny rozmiarów katastrofy, energetycznych wydatków i zasobów ludzkich, jakie trzeba będzie uruchomić, Jason zaczął targ od stu dwudziestu pięciu miliardów Kredytów. Dogadał się z Berwickiem na osiemdziesiąt dwa. Pyrrusanom nie starczyłoby wyobraźni, żeby dojść do takich kwot. I oto Konsorcjum najbogatszych światów Zielonej Gałęzi i rząd planety Pyrrus, reprezentowany przez Jasona dinAlta, podpisali największy zapewne kontrakt w historii Galaktyki. Ale krytyczna sytuacja wymagała radykalnych działań. To nie żarty - konfrontacja z nieznanym wrogiem z obcej galaktyki! Poza tym z każdego klienta należy wyciągnąć maksimum tego, co jest w stanie zapłacić. Zasada podstawowa: możesz zapłacić, płać. Jason zawsze marzył, by Kerk i Meta przyswoili sobie tę prostą prawdę, ale na próżno niezmiennie potrafili tylko strzelać. Ale za to jak!
Na ryzykowną podróż do granic ucywilizowanego wszechświata wyposażono, oczywiście, najlepszy statek Pyrrusan, liniowiec "Argo". Berwick, najwidoczniej znający się na rzeczy, nazwał go najpotężniejszym w Galaktyce. Statek został zbudowany w czasach starożytnego imperium. Odnaleziony po pięciu tysiącach lat, a następnie rozbrojony przez odważną grupę Jasona, stał się ich własnością. Dość zabawna historia.
Do odparcia poważnej agresji z przestrzeni kosmicznej Ziemianie potrzebowali porzuconego niegdyś na orbicie synchronicznej, dawno zapomnianego olbrzymiego statku o wyjątkowych bojowych możliwościach. Problem polegał na tym, że pancernik, o niezbyt oryginalnej nazwie "Nedetrueba" (w przekładzie z esperanto, oficjalnego języka imperium - "Niezniszczalny', był jednostką całkowicie zautomatyzowani i bez umówionego hasła, zapomnianego dawno temu, nie dopuszczał do siebie niczego i nikogo. Dowolny zewnętrzny obiekt uważany był za wrogi.
Dowodzący ziemską flotą kosmiczną admirał Djukich został w czasie zagrożenia niekwestionowanym przywódcą Ziemi, ponieważ ta najstarsza zamieszkana planeta, praojczyzna ludzkości, stała się jedną wielką bazą wojskowi Dlatego właśnie Djukich podpisywał umowę z Pyrrusanami. Jason rozumiał, jak ważną jednostką byłby dla Ziemian starożytny pancernik i zamierzał wyszarpać najwyższe możliwe wynagrodzenie - cały miliard kredytów. Dla takiego kąska uskrzydleni duchem bojowym Jason i Kerk dokonali rzeczy niemożliwej - przebili się do wnętrza statku - zabójcy. Jednakże "Niezniszczalny" stanowił niełatwy kąsek: w razie przeniknięcia do sterówki elementu obcego statek miał ulec całkowitej dezintegracji. Zdobywcy wydali więc na siebie wyrok śmierci, a uratował ich tylko szczęśliwy przypadek. Trzecią osobą w grupie szturmowej była Meta. Wraz ze specem od szyfrów udało się jej złamać hasło i wysłać niezbędny sygnał na trzy sekundy przed eksplozją.
Otrzymali zapłatę i zamierzali powrócić na pomyślnie kolonizowaną planetę Felicity, ale akurat wtedy Gwiezdna Horda zbliżyła się zbytnio do Ziemi. Pyrrusanie wyczuli zbliżające się zagrożenie i - jak dzieci od nowej zabawki - nie dało się ich odciągnąć od walki. Jason zdążył pospiesznie zawrzeć drugą umowę z admirałem Djukichem. Udało się skąpego Ziemianina przekonać tylko - w razie zwycięstwa - do przekazania Pyrrusanom na własność "Argo". Tak nazywał się niegdyś pancernik, którego historię, bardzo szczegółowo opisaną, Jason odnalazł w archiwum pokładowym.
Kerk, Meta i Jason kierowali praktycznie wszystkimi ziemskimi siłami i; rzecz jasna, wygrali wojnę. Rozbili całkowicie Gwiezdną Hordę - liczną, agresywną, ale źle zorganizowaną eskadrę bandziorów grasujących po Galaktyce od dobrych kilku lat. Ziemianie nazwali tę niezbyt ważną bitwę Piątą Wojną Galaktyczną, a Jason z przyjaciółmi skromnie wrócili do domu. Tyle że nie na Felicity, a na Pyrrusa. Już w drodze powrotnej naturalnie i bez sporów podjęli decyzję, że za zarobioną fortunę zbudują nowe miasto i kosmoport na ojczystej planecie. Jason pojął wtedy, że i on uważa już Pyrrusa za swoją drugą ojczyznę. Podczas podróży wyremontowali statek i porządnie go zmodernizowali. Teraz był to ultranowoczesny okręt bojowy, wyposażony we wszystkie najnowsze rodzaje broni, przygotowane teoretycznie do każdej sytuacji. Ale Jason rozumiał, że wszystkiego przewidzieć się nie da. I - jak sądził - na pograniczu Zielonej Gałęzi czekało ich właśnie coś, czego nie można przewidzieć...
Ogarnął go nagle niepokój. Czy martwił się o całą Galaktykę? Ależ nie, raczej o siebie. I o przyjaciół, a szczególnie o Metę. Oczywiście, jego ukochana amazonka jest zawsze gotowa do starcia z każdym wrogiem, ale czy ich siły wystarczą tam, gdzie czeka nieznane?
Skok przestrzenny zakończył się pomyślnie. Na ekranach połyskiwały obce konfiguracje seledynowych iskierek. A potem Meta skorygowała kierunek lotu, wzięła kurs dokładnie na obiekt, i natychmiast zaatakował Jasona straszliwy ból głowy.
Ach, więc to tak! Owa nieznana moc, która powodowała, że wszyscy wpadali w panikę, jego, nadzwyczajnego telepatę, który przeszedł pyrrusańską szkołę i na dziesiątkach najprzeróżniejszych planet zaglądał śmierci w oczy - ta nieznana siła przyprawiała o zwyczajny ból głowy. Z tej odległości!? A co będzie się działo w pobliżu Obiektu 001? Czy wytrzyma?
Pozostali członkowie załogi nie zareagowali w żaden sposób na zmianę kursu, więc Jason na razie nie zdradzał własnych odczuć i domysłów Tym bardziej że atak szalonej migreny stopniowo osłabł i Jason nawet zaczął się wahać, czy rzeczywiście Obiekt 001 był jej przyczyną.
Ból powrócił znacznie później, gdy zaczęli badać powierzchnię zamarzniętej planetki, zatrzymawszy się w odległości kilku kilometrów od niej.
Analiza spektralna wykazała, że powierzchnię lodowej czapy stanowi zamarznięta woda z typowymi dla tlenowych światów domieszkami. Powłoka nie była stara, bo lód dość szybko paruje w próżni. Ale pod pierwszą warstwą widniała druga przejrzysta jak szkło, twarda jak stal, składająca się z idealnie czystego tlenku wodoru. I tu niespodzianka: struktura krystaliczna niezwykłego lodu różniła się od zwykłego tak, jak grafit różni się od brylantu. To była zestalona w niepojętych warunkach woda, a jej monokryształ, otaczający nadzwyczaj trwałym pancerzem całą planetę, liczył sobie zapewne kilka miliardów lat. Wyraźnie nie podlegał parowaniu czy oddziaływaniu kosmicznego pyłu. Jednakże najprostsze obliczenia wykazały, że dolna warstwa lodu stopi się równie łatwo, jak i wierzchnia, gdy tylko asteroida zbliży się nadmiernie do jednego z gorących słońc Zielonej Gałęzi.
Miało to nastąpić mniej więcej za tydzień. Na kursie asteroidy leżała gwiazda FG 13 - 9, słońce typu B bez systemu planetarnego. Zderzenie z asteroidą nie zagrażało bezpośrednio zamieszkanym światom, raczej obiekt mógł spłonąć w ogniu słońca. Ale przecież na długo przed kolizją nastąpi rozmrożenie. A wtedy... Jakie potwory wypłyną z głębin przebudzonego oceanu?
Nikt nie zamierzał siedzieć i czekać z założonymi rękami, tym bardziej że stało się jasne: zagadkowe ciemne przedmioty wtopione w lód promieniują niezwykle intensywną energią strachu.
Decyzja została podjęta niemal natychmiast: niezbędny jest rekonesans, pobranie próbek, częściowe odmrożenie lodowego pancerza, być może - wiercenia, a w razie odebrania jakichś przekazów - próba kontaktu. Ostatnie zadanie wysunął, oczywiście, Jason, który najsurowiej zabronił Pyrrusanom strzelania bez jego rozkazu i kiedy nie ma bezpośredniego zagrożenia ludzkiego życia. Niezbyt wierzył, że zdołają wykonać jego polecenia, i dlatego, mimo ponownego bólu głowy, zamierzał osobiście udać się na asteroidę. Jednakże Kerk przekonał go, że najbardziej potrzebny jest w sterówce.
- Przyjacielu, twoje odruchy bojowe są mimo wszystko wolniejsze od naszych. Na dodatek jesteś potrzebny w roli koordynatora. Obawiam się, że tam, w ekstremalnych warunkach, będziesz tylko przeszkadzał.
Jak na Kerka była to długa perora, zwłaszcza w takiej chwili. Jason ustąpił, ale natychmiast zaproponował, że wyśle z nimi robota - dublera Dublety imitacyjne, potocznie nazywane "imitami", były stosunkowo nowymi i bardzo drogimi wynalazkami. Sterowały nimi bezpośrednio impulsy nerwowe mózgu człowieka, a na dodatek miały specjalny kontur sprzężenia zwrotnego, to znaczy, że za pomocą ich retorów badacz miał możliwość analizowania dowolnego przedmiotu wszystkimi pięcioma zmysłami. Niebezpieczne oddziaływania były, oczywiście, blokowane.
Drużyna Pyrrusan, licząca pięć osób, narzekała trochę, ale bez przekonania - Kerk sam zaznaczył rolę koordynatora - tak więc, wliczając unita, kuter dostarczył na planetę sześciu badaczy.
Pyrrusanie nie chcieli też przyjąć szczepionki opracowanej przez zespół lekarzy, którym przewodził Teca. Szczepionka obniżała poziom agresji i wrażliwości na strach. Przekonujące słowa z ust Jasona:
- Nie rozumiecie podstawowego wojennego podstępu? Czy można w pierwszym boju pokazywać wszystkie swoje atuty? Zachowajcie maksimum agresji na kolejny wypad.
I choć uspokojeni najnowszymi trankwilizatorami, gotowi byli na śmiertelny, wściekły atak. Lądowanie na asteroidzie przypominało raczej szturm i Jason się cieszył, że nieodłączne przeciążenie dopadło imita, nie zaś jego.
Tyle że nie było co atakować. Świat Obiektu 001 przypominał raczej cmentarzysko. Takie sobie latające memento mori. Jakby rzeczywiście w takie słowa układały się ponure wzory w głębinie pod stopami ludzi.
Grupa desantowa dobrze przygotowała się do lądowania na zamarzniętej asteroidzie: oprócz zwyczajnego pistoletu każdy z uczestników miał laserowy nóż do cięcia lodu, a specjalne podeszwy butów wyposażono w zmiennej długości kolce i niezależne ogrzewanie. Jak wygląda spacer po lodzie w zwyczajnych butach, powinien pamiętać każdy, kto wychował się na planecie, gdzie przynajmniej od czasu do czasu przytrafia się zima.
Zamrożony świat nie zwrócił na grupę szturmowców najmniejszej uwagi. Gorące kolce podeszew i wściekłe spojrzenia wpijały się w lód, a lód był martwy. Gdzieś głęboko pod nim coś majaczyło, ale przecież ani jedna cząsteczka wodnej skorupy nie drgnęła nawet podczas najbardziej starannego prześwietlania. Śpiące od milionów lat organizmy nie zareagowały również na ultradźwiękowe lokatory ani na mocne pola magnetyczne. A właściwie skąd się wzięła pewność, że są to żywe organizmy?
- Jakieś wodorosty w zimowym strumieniu - mruczał Troy, usiłując znaleźć odpowiednie porównanie. - Jak tu krzyczeć, żeby nas usłyszeli?
- Chyba raczej kłębek zgniecionych robaków i owadów zaoponował Kerk. - Tfu, co za obrzydlistwo!
- A moim zdaniem to mózg - odezwała się nagle Meta. Rozbryzgnięty mózg z czyjegoś rozwalonego czerepu.
- Skąd mózg? - zdziwił się Jason. - Zbyt długo prowadziliście wojny z biologicznym wrogiem. Masa pod nami rzeczywiście przypomina protoplazmę. Myślę, że takie porównanie jest zbyt prymitywne. Chyba brakuje wam fantazji.
Podobne opinie są dla Pyrrusanina niczym obelgi. Jak to dobrze, że obok Kerka znajduje się teraz robot a nie ja, pomyślał. Jednakże Kerk utrzymał nerwy na wodzy, więc Jason kontynuował:
- Mnie się wydaje, że to jakieś urządzenie, olbrzymi superkomputer, zbudowany z nieznanych nam materiałów i według obcych nam zasad. Może dlatego odbieramy go jako obiekt wrogi. Ale zapewniam was, to coś sztucznego, artefakt, jak mawiali starożytni. Spróbujmy jednak nawiązać łączność z partnerem, nawet jeśli to tylko partner domniemany. Przekażmy mu uniwersalny sygnał modulowany.
- Nie zrozumie - zaoponował Brucco. Wyraźnie nie zamierzał uznać za brata w rozumie substancji, która majaczyła głęboko w lodzie.
- A ja sądzę, że tak - nie ustawał Jason. - Już odczuwamy próbę kontaktu. Odpowiedzcie mi: czujecie strach?
- Nie mamy teraz czasu! - warknął Kerk.
- To nieprawda - uśmiechnął się Jason, żałując, że imit nie jest w stanie przekazać jego uśmiechu. - Kiedy to coś promieniowało strachem, wszyscy czuliśmy się źle. Ale w tej chwili promieniowania nie ma. Wiem to na pewno, bo nie boli mnie głowa.
- Też mi kontakt! - parsknął Brucco. - Prymitywny proces okresowy. Zobaczysz, że niedługo znowu zacznie walić do nas tymi swoimi falami. Nie musimy się cackać z jakimś zlodowaciałym błockiem.
- Spróbujcie mimo wszystko - nalegał Jason. - Wynik negatywny to też wynik. Brucco, jako uczony, powinien pan wiedzieć, że z wysoko zorganizowaną materią znacznie lepiej prowadzi się dialog, niż wali w nią ładunkami elektrycznymi jak do doświadczalnej żaby.
Z oporami, ale w końcu Brucco się zgodził i Stan, szef pyrrusańskich łącznościowców, włączył aparaturę nadawczy Na różnych częstotliwościach wysłano najpierw skierowany w trzewia asteroidy sygnał SOS, a następnie standardowe wywołanie, poprzedzające ważny komunikat: "Do wszystkich, do wszystkich, do wszystkich!" Nadano je w kodzie międzygwiezdnym, znanym każdemu w Galaktyce i nie zmieniający si...
emil120