Autor: Janusz Cyran
Tytul: Wylęgarnia
Z "NF" 2/93
Niewelt patrzył mrużąc oczy na drgające od gorąca powietrze
nad szosą. Ziewnął.
- Znów jesteś niewyspany? - powiedziała Kamila. Spojrzał
na nią. W jej oczach ukrytych za słonecznymi okularami o
dziwnym kształcie nie dostrzegł nagany. Kamila nigdy o nic
nie miała pretensji, przyjmowała go dokładnie takim, jakim
był, z pogodną obojętnością, nie wymagając niczego i niczego
się nie spodziewając. Był jej za to nieskończenie wdzięczny
i czuł się w jej obecności odprężony i spokojny.
- Jasne, że się nie wyspałem. Wiesz, jak nie cierpię
poniedziałków.
Kamila uśmiechnęła się. Prowadziła samochód pewnie i
ostrożnie; patrzył z przyjemnością na jej twarz, która tak
rzadko ujawniała emocje. Miała krótko ostrzyżone włosy, a
jej ubranie pachniało dobrym proszkiem do prania, co
przypomniało mu o nie zmienianej od tygodnia koszuli. Na
półeczce z przodu leżało kolorowe czasopismo. Niewelt
przejrzał je. Był to magazyn dla dziewczyn. Prócz reportażu
z ośrodka opieki nad narkomanami można było tam przeczytać,
jak pielęgnować pupę, by wyglądała atrakcyjnie, jakie kolory
dżinsów będą najmodniejsze tej jesieni i co zrobić, by
wygrać konkurs piękności. Niewelt zatrzymał się na chwilę
nad artykułem o marzeniach erotycznych nastolatków.
Kamila zerknęła w jego stronę.
- Znalazłeś coś ciekawego?
- O tak! Wiesz, o czym marzą skrycie dziewczyny?
Zaśmiała się.
- Kupujesz coś takiego? Zadziwiasz mnie.
- Nie, nie kupiłam tego czasopisma. Zostawiła je
dziewczyna, którą wczoraj podwoziłam.
Odłożył czasopismo na półkę i przeciągnął się.
- Przypuszczam, że wiesz już wszystko na temat tych
zakładów?
- A ja przypuszczam, że nawet nie zajrzałeś do
dokumentów, które dostaliśmy?
Wzruszył ramionami.
- Coś tam czytałem. Zakłady w Zorau należą do Siemensa.
Produkcja sieci neuronowych oraz oprogramowania. Zakłady
zatrudniają dwadzieścia pięć osób. W ostatnich dwóch
miesiącach miały tam miejsce trzy śmiertelne wypadki. No i
teraz ta katastrofa. Dwie osoby zostały ciężko ranne. Coś
zupełnie niezwykłego jak na tego typu fabrykę.
- Wiesz, jak zginęli ci trzej pracownicy?
- Nie, nie doczytałem.
- Pierwszy został rozjechany przez zakładową
kolejkę. W jego krwi stwierdzono znaczną zawartość
alkoholu. Drugi w niewyjaśnionych okolicznościach zatrzasnął
się w hermetycznej komorze, która wypełniana jest w cyklu
produkcyjnym wodorem i udusił się. Trzeci uległ śmiertelnemu
porażeniu prądem elektrycznym. Dyrektor zakładów, Robert
Ingram, skarżył się zwierzchnikom na rozluźnienie
dyscypliny i nieprzestrzeganie podstawowych zasad
bezpieczeństwa przez część pracowników. Twierdzi, że to, co
się zdarzyło w zeszłym tygodniu, potwierdza jego opinię.
- Do diabła, jakim cudem brak dyscypliny mógł spowodować
zawalenie się dwóch wielkich hal?
Zatrzymali się na parkingu przed piętrowym budynkiem
administracyjnym zakładów. Dyrektor Ingram był już
uprzedzony.
- Państwo jesteście z Inspekcji Przemysłowej?
Pewny siebie, łysiejący, inteligencja przeciętna, brzydka
brodawka na lewym policzku, otyły i ociężały - oczy Niewelta
rejestrowały postać dyrektora ze znudzeniem i niechęcią.
- Tak - powiedziała Kamila.
- Niech państwo usiądą na chwilę. Poprosimy głównego
inżyniera i kierownika laboratorium selekcji.
Dyrektor nacisnął klawisz na biurku i wezwał dwóch
pracowników.
- Rozumiem, że ci dwaj faceci są tu poza panem
najważniejsi? - powiedział Niewelt.
Dyrektor uśmiechnął się do niego. Był trochę zaskoczony
tonem Niewelta.
- Można tak powiedzieć - Ingram myślał przez chwilę o
czymś przykrym. - Mieliśmy już tu policję, prokuratora i
ludzi z Urzędu Ochrony Pracy. Nie doszukali się żadnych
niedociągnięć z naszej strony.
- Dawno jest pan tu dyrektorem? - zapytał Niewelt.
Ingram spochmurniał.
- Od trzech lat.
Nieciekawy typ - pomyślał Niewelt. Czuł, jak wycieka z
niego energia i ogarnia go znużenie. Tacy ludzie jak Ingram
powodowali, że z całą mocą odczuwał bydlęcą stronę
człowieka. Patrzył na zestaw odruchów warunkowych Ingrama,
widział jego myszkujące oczy i nie słyszał tego, co tamten
mówił. Na szczęście Kamila odpowiadała zdawkowo na pytania
dyrektora.
Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn.
- Główny inżynier, Stanisław Ryglewicz. Kierownik
laboratorium Ryszard Wizner.
Ryglewicz - niski, korpulentny wesołek, natura otwarta i
bezproblemowa. Wzrok Niewelta zatrzymał się na Wiznerze.
- Myślę, że powinniśmy zobaczyć hale, które uległy
zniszczeniu - powiedziała Kamila.
- Są już właściwie całkowicie wyremontowane - zagruchał
Ryglewicz. - Za tydzień wznawiamy produkcję. Trwa jeszcze
naprawa linii montażowej i testy konstrukcji, ale nie ma już
żadnych widocznych śladów zniszczeń.
- Mimo to prosimy, by oprowadzili nas panowie po obu
halach.
Niewelt patrzył z zaciekawieniem na Wiznera. Był
szczupły, miał wystające kości policzkowe i smutne
spojrzenie. Kiedy ich oczy spotkały się, Niewelt poczuł, jak
powraca jego ciekawość. Patrzył w głąb ciemnej studni, na
której dnie połyskiwało coś niepokojącego. Uśmiechnął się z
zadowoleniem.
- Tak, bardzo prosimy, by oprowadzili nas panowie po tych
halach - powiedział Niewelt i zachichotał. Wszyscy prócz
Kamili poczuli się nieswojo. Kamila była przyzwyczajona do
tego, że Niewelt wybuchał denerwującym chichotem w najmniej
odpowiednich momentach.
W hali słychać było burczenie automatów, które
przykucnęły przy taśmie montażowej. Ich metalowe kadłuby
trwały pochylone nieruchomo nad elementami maszyn. Co jakiś
czas któryś z automatów przechodził w inne miejsce.
- Jak mogło dojść do tego, że zawaliły się wsporniki
hali? - zapytała Kamila.
- Nie wykryliśmy żadnych wad konstrukcyjnych ani
materiałowych - powiedział Ryglewicz. - W czasie wypadku
liczniki zarejestrowały znaczne zwiększenie poboru mocy.
Wydaje się, że powodem zniszczenia hal były silne drgania
mechaniczne, które wywołały rezonans całej konstrukcji.
- Taką przyczynę podają wszystkie raporty - powiedziała
Kamila do Niewelta.
- Czy w poprzednich wypadkach, wtedy, kiedy ginęli
ludzie, pobór mocy także rósł? - Niewelt zadał to pytanie
bez specjalnego zapału.
- Tak. Jednak wzrost był kilkadziesiąt razy mniejszy niż
ostatnim razem.
Obejrzeli jeszcze drugą halę, która wyglądała
identycznie, a potem rozmawiali przez godzinę w gabinecie
dyrektora, przeglądali wykresy i zdjęcia. Niewelt szybko
poczuł się zmęczony. Kiedy wracali do Katowic, zdrzemnął
się. Przyśniła mu się matka. Był małym chłopcem i patrzył,
jak jego suczka rodzi małe pieski.
- Wiesz, mamo, widziałem, skąd one wychodzą! -
zawołał z entuzjazmem. Matka nie powiedziała nic,
spojrzała tylko na niego z tą samą wrogą dezaprobatą jak
wtedy, kiedy użył słowa "sutki", a ona powiedziała surowo:
"Nie używaj takich wyrazów". Tak właśnie powiedziała - nie
"brzydkich", ale "takich". "Dlaczego?". Był zdziwiony i
zmieszany. "Dlatego, że to grzech" - powiedziała ściszonym
głosem. Poczuł się zawstydzony.
- Jesteśmy na miejscu - Kamila obudziła go. Była tak samo
świeża jak rano.
- Ciągle cię podziwiam, Kamilo - powiedział szczerze i
ziewnął.
Wizner był niespokojny i kiedy jego żona razem z dwójką
dzieci wyszła na miasto, zamknął się w swoim pokoju i
uklęknął przed krzyżem wiszącym na ścianie nad łóżkiem.
Przymknął oczy i złożył ręce do modlitwy. Przez długi czas
nie nadchodziły żadne słowa, widział tylko obrazy, które
budziły w nim niepokój i lęk, widział szyderczą, wyjątkowo
nieznośną twarz człowieka z Inspekcji Przemysłowej (czy aby
na pewno ta para, która ich dzisiaj odwiedziła, była z
Inspekcji Przemysłowej? Miał co do tego poważne
wątpliwości). Wreszcie niezdarnie, raniąc swoją własną
wrażliwość, zaczął składać zdania.
"Panie, nie znam Twoich zamysłów, ale staram Ci się
służyć tak, jak najlepiej potrafię. Wiem tylko, że grzech,
jakkolwiek długo będzie się panoszył, wreszcie zostanie
przez Ciebie ukarany. Świat jest pełen grzechu, aby Ty
przyjdziesz i ukażesz wszystkim światło prawdy. Czy wybrałeś
mnie, niegodnego i pełnego złych myśli, abym otworzył Ci
bramę? Oświeć mnie, ukaż mi właściwą chwilę. Czy już
nadeszła? Czy już pora, abym uwolnił Twojego anioła? Proszę
Cię, Panie, oświeć mój słaby umysł".
Potem w jego umyśle zapadła cisza. Znów nie było słów.
Nie było też żadnych zrozumiałych obrazów. Kolorowe,
pulsujące plamy, rozwijające się, spiralne wzory. Wielkie,
czerwone, wschodzące słońce.
Samochód Niewelta zepsuł się i tego dnia musiał pojechać
z katowickiego urzędu do Zorau pociągiem. Był piękny,
słoneczny dzień i Niewelt czuł się wspaniale. Gwizdał jakąś
wesołą melodię.
Jak zawsze sprawił to przypadek. Był tak pochłonięty
swoimi myślami, że przez dobre kilka minut nie zauważył
dziewczyny siedzącej przy oknie po drugiej stronie
przedziału.
Miała na sobie kwieciste, obcisłe spodnie z dominującym
kolorem ciemnowiśniowym i jednolicie ciemnozieloną bluzkę z
dość grubego, miękkiego materiału. Miała pomalowane na
niebiesko powieki i drobne, wysokie usta. Patrzył przez
chwilę na jej ładne stopy obute w czarne buciki na
szpilkach, potem poszukał piersi ukrytych w fałdach luźnej
bluzki. Wyczuła, że patrzy na nią i rzuciła mu niechętne
spojrzenie. Niewelt oderwał od niej wzrok. Przestał gwizdać.
Melodia przemieniła się i przeniosła do wnętrza jego głowy.
Czuł mrowienie na całej powierzchni skóry, muzyka wzmagała
się i unosiła go w górę. "Och", pomyślał. "Och".
Zerknął na dziewczynę. Jej oczy były wyzywające,
trochę bezczelne, takie, jakie lubił. Na wysuwanym stoliczku
leżało przed nią kolorowe czasopismo kobiece. Znów spojrzała
z dezaprobatą. Niewelt usiłował opanować wzmagającą
się w głowie muzykę, która zagłuszała wszystkie myśli.
Usiłował też uświadomić sobie, co to za muzyka. Był pewien,
że bardzo dobrze ją zna. Wyjął z teczki pióro i notes.
Zastanawiał się przez chwilę, patrząc na przesuwający się za
oknem letni krajobraz. Miał dostatecznie dużo czasu.
Wreszcie napisał: "Tylko ból, jaki odczuwam patrząc na Panią
- bo tak Pani jest odległa i nieznajoma - usprawiedliwia
moją zuchwałość". Przyjrzał się krytycznie zdaniu na kartce.
Nikt teraz tak nie pisał i nie mówił; było to pretensjonalne
i właściwie w złym smaku (muzyka była coraz głośniejsza).
Jednakże całkowicie prawdziwe. Śmieszne i znakomite. Nie był
pewny, czy dziewczyna zrozumie dobrze znaczenie słowa
"zuchwałość", więc na następnej stronie notesu przepisał
zdanie zamieniając "zuchwałość" na "bezczelność", chociaż to
słowo nie podobało mu się; było chyba zbyt wulgarne. Wyrwał
kartkę z notesu, wstał i stawiając kroki w rytmie pulsującej
muzyki podszedł do dziewczyny i położył karteczkę na leżącym
na stoliczku magazynie. Zdążył przeczytać kilka tytułów na
pierwszej stronie czasopisma i napełniło go to obrzydzeniem.
Nie patrzył na dziewczynę, póki nie wrócił na swoje miejsce.
Dziewczyna nie zastanawiając się długo podniosła
karteczkę i przeczytała ją. Spojrzała na niego. W jej lekko
bezczelnych oczach (tak, właśnie bezczelnych!) było
zdziwienie. Niewelt pochylił się znów nad notesem. "Czy
słyszy Pani tę muzykę? Czas, który tak nagle stał się
litościwy? Bo muzyka jest czasem, który stał się łaskawy i
litościwy". Znów podszedł do dziewczyny, ale tym razem nie
wrócił na swoje miejsce. Położył drugą karteczkę obok
pierwszej i usiadł naprzeciwko. Dziewczyna siedziała bez
ruchu patrząc na niego podejrzliwie. Niewelt wziął
karteczkę, musnął jej brzegiem dłoń dziewczyny spoczywającą
na udzie i położył karteczkę na siedzeniu ze skaju.
- Czy jest pan niemową? - zapytała dziewczyna.
"Nie. Jestem nieśmiały" - znów napisał to na karteczce.
- Akurat! Właśnie widzę, jaki pan nieśmiały! - dziewczyna
zaśmiała się kpiąco. Ton jej głosu świadczył, że jest bardzo
pewna siebie.
Uśmiechnął się. Muzyka w jego głowie nie ustawała.
Założył nogę na nogę i z uśmiechem, z przechyloną głową,
przypatrywał się dziewczynie. Czekał teraz na jej ruch.
Przypomniał sobie ten ciemny pokój pełny papierosowego dymu.
Był małym chłopcem i siedział razem z Felicją pod stołem
nakrytym ceratą. Milczeli oboje i patrzyli sobie w oczy.
Oczy Felicji błyszczały, tak samo jak teraz oczy tej
dziewczyny. Felicja miała związane z tyłu ręce.
- Dlaczego pan na mnie tak patrzy? - powiedziała
dziewczyna. Niewelt potrząsnął tylko przecząco głową.
Przymknął oczy. Patrzył teraz z fascynacją na księdza w
czarnej sutannie stojącego na ambonie. "Młodzież jest coraz
wyższa i głupsza!"
Szamotał się z wściekłością przygnieciony ciężarem
Zbyszka, czując na twarzy jego odrażający oddech.
Było gorąco, przetarł czoło chustką.
- Dlaczego pan na mnie tak patrzy?
"Przypomina mi Pani o czymś. Nie potrafię się temu
oprzeć. Dokąd Pani jedzie?"
Przez chwilę zastanawiała się.
- Wysiadam w Ples.
"Zatem muzyka wkrótce ucichnie i światło znów przygaśnie.
Jeśli zjawi się Pani w sobotę o czternastej na stacji
kolejowej w Ples, to usłyszę muzykę jeszcze raz. Bardzo tego
pragnę".
Dziewczyna milczała. Była lekko zarumieniona. Wysiadła na
stacji w Ples i szybko poszła w swoją stronę, a kiedy pociąg
ruszył, muzyka w głowie Niewelta ucichła. Nie zabrała żadnej
z karteczek. Leżały na półeczce i siedzeniu. Zebrał je
starannie, złożył i schował do kieszeni. Dopiero potem
zaczęły drżeć mu ręce. Zacisnął dłonie w pięści i uderzał
tyłem głowy o ścianę wagonu. Przestał dopiero wtedy, kiedy
wszedł konduktor. Ze spokojem podał mu bilet. Na dworcu w
Zorau podarł karteczki i wyrzucił do kosza na śmieci.
Niewelt wszedł do pracowni Wiznera gwiżdżąc pod nosem.
Był w świetnym humorze.
- Lubi pan pracować popołudniami? - zapytał Wiznera,
który patrzył na niego z osłupieniem. Siedział przy konsoli
operatorskiej. Na stoliku obok leżała maska wizyjna. Na
dużym ekranie przed konsolą odbywał się właśnie powolny
proces powstawania złożonej, trójwymiarowej struktury.
- Czasami pracuję w nadgodzinach - powiedział Wizner.
- Ja też uważam, że praca jest najważniejsza - zaśmiał
się Niewelt. - Dowiedziałem się, że będzie pan dzisiaj
pracował po południu i przyjechałem, by porozmawiać z panem.
- O czym? - Wizner nie wyglądał na zachwyconego.
- O pańskiej pracy, oczywiście. Muszę powiedzieć, że
dotąd nie zrozumiałem dobrze, co tutaj wyprawiacie -
rozejrzał się po pracowni i zobaczył w kącie krzesło.
Przyniósł je i postawił obok stolika naprzeciw fotela
Wiznera.
- Proszę pytać. Co chciałby pan wiedzieć?
- Sieci neuronowe i wszelkiego rodzaju mikroukłady
elektroniczne nie są waszym głównym produktem? Produkujecie
też oprogramowanie?
- Tak. Wytwarzamy aktywne moduły programowe.
- Hodowla informacji, tak to czasem nazywają?
Wizner skinął głową.
- Laboratorium selekcji dysponuje pięcioma dużymi
środowiskami sprzętowymi. Do tych środowisk wprowadza się
zarodkowe procedury o interesujących nas cechach. Na
wszystkie środowiska oddziałuje czynnik losowy. Zmienia on
fragmenty kodu procedur zarodkowych - jest to odpowiednik
czynników mutagennych w środowisku naturalnym. Procedury
zarodkowe oddziałują ze środowiskiem, z innymi procedurami,
z produktami swego działania i czasami same z sobą. Odbywa
się coś w rodzaju naturalnej selekcji, w wyniku której
powstają bardzo złożone struktury. Rozwijające się w ten
sposób programy współzawodniczą o wielkość zajmowanego
środowiska i o jego zasoby.
- To jakby model ewolucji naturalnej?
- Właśnie tak. Nie jest nic szczególnego w tym, że udaje
się wygenerować takie dynamiczne, złożone struktury, które
wydają się zawierać więcej informacji niż procedury
zarodkowe. Zadziwiające jest to, że udało się stworzyć
narzędzia śledzenia owych struktur i że daje się wyodrębnić
niektóre ich części, które są użyteczne i mogą być
wykorzystane w różnych dziedzinach. To jakby hodowla
prymitywnych organizmów w retortach. Trzymając się tego
porównania można powiedzieć, że po jakimś czasie bada się
pod mikroskopem, co tam w środku się wykluło, i prawie
zawsze udaje się znaleźć jakieś komórki czy organy, które
można amputować i wszczepić już działającym hybrydom. W ten
sposób powstają bardzo złożone systemy. Może pan teraz
zrozumieć, dlaczego w żargonie nazywamy środowiska
sprzętowe, w których przebiega ta sztuczna ewolucja -
wylęgarniami.
- Fascynujące! - wykrzyknął Niewelt. - Ale pewnie tak
stworzone struktury nie dają się w pełni kontrolować?
- To prawda. Zakres naszej kontroli nad funkcjonowaniem
rośliny czy bakterii jest mniejszy niż nad prostą maszyną,
ale też nie jesteśmy w stanie sprawić, by prosta maszyna,
taka, której działanie całkowicie rozumiemy, była w stanie
odtwarzać funkcje tych pierwszych. A najważniejsze jest to,
że przecież bardzo rzadko potrzebna nam jest całkowita
kontrola nad działaniem wykorzystywanych przez nas struktur.
Nie można, ale i nie trzeba rozumieć roślin, by
móc je z powodzeniem i pożytkiem uprawiać.
- Pięknie pan to powiedział! - Niewelt przez sekundę
wahał się, czy Wizner dostrzegł słabą nutę szyderstwa w jego
głosie. - Ile osób zajmuje się tu wylęgarniami?
- Pięć. Jedna osoba dla każdego środowiska.
- To musi być piekielnie trudna praca?
Wizner pokręcił przecząco głową.
- Praca jest w dużym stopniu zautomatyzowana. Środowisko
jest skanowane przez wyspecjalizowane programy śledzące.
Niewelt zerknął w bok. Barwna struktura rozlała się
już na prawie cały ekran.
- Dlaczego środowiska nie są połączone? Przecież przez
połączenie ich zasobów można by uzyskać lepsze warunki
rozwoju tych zarodkowych struktur?
- To prawda. Istnieje jednak próg komplikacji
ewoluujących struktur. Nawet ma swoją nazwę, próg Stocka. Po
przekroczeniu określonej wielkości zasobów środowiska
rozwijające się struktury zmieniają się tak szybko i w tak
złożony sposób, że znane nam metody śledzenia okazują się
nieprzydatne. Po prostu przestajemy zupełnie rozumieć, co
dzieje się w wylęgarni.
- Czy wie pan, z czym mi się to wszystko kojarzy? Pewien
facet, John Horton Conway z Uniwersytetu Cambridge wymyślił
grę o nazwie "Game of Life". Czy słyszał pan o tym?
...
emil120