Cathy Glass - Skrzywdzona.doc

(1175 KB) Pobierz
Skrzywdzona

 

 

Skrzywdzona

Catty Glass

 

Szantaż emocjonalny

 

Usłyszałam telefon. Dzwoniła Jill, mój łącznik z Agencji Opieki Zastępczej „Homefinders", do której należałam.

-  Cathy, to nie dwóch opiekunów, tylko pięciu! - powie­działa. - Pięciu, od kiedy trafiła pod naszą opiekę cztery mie­siące temu!

- Mój Boże... - zdziwiłam się. - I ona ma tylko osiem lat? To fatalnie. Co ma się z nią stać?

-  Nie wiem jeszcze na pewno, ale pomoc społeczna chce spotkania przed powierzeniem jej kolejnym opiekunom. Chcą mieć pewność, że dalszych zmian już nie będzie. Jesteś ciągle zainteresowana?

- Nie wiem wystarczająco dużo, żeby nie być. Kiedy?

- Jutro o dziesiątej rano.

- OK, to zobaczymy się na miejscu. Jak ma na imię?

- Jodie. Dzięki, Cathy. Jeśli ty tego nie zrobisz, nikomu się nie uda.

Z przyjemnością przyjęłam komplement. Miło było zostać docenioną po tych wszystkich latach. Pracowałyśmy z Jill razem od czterech lat i panowały między nami dobre relacje. Jako łącz­nik Jill była jakby pomostem między opiekunami zastępczymi a pracownikami socjalnymi zajmującymi się danym podopiecz­nym. Koordynowała pracę opiekunów zastępczych z wyma­ganiami pomocy społecznej i w razie potrzeby służyła radą oraz pomocą. Niedoświadczeni opiekunowie zastępczy czę­sto potrzebowali od swojego łącznika sporego wsparcia i wielu objaśnień dotyczących działania systemu. Jako że pracowałam Z Jill od dłuższego czasu i byłam już doświadczonym opieku­nem, przywykłyśmy do siebie i dobrze się rozumiałyśmy. Jeśli mówiła, że poradzę sobie z tym zadaniem, to z pewnością była o tym przekonana.

Ale spotkanie jeszcze przed powierzeniem dziecka nowej rodzinie zastępczej? Musiało być naprawdę źle. Zwykle dzieci przyprowadzano do nowego domu albo z krótkim wprowadze­niem - jeśli przychodziły od innego opiekuna, albo tylko z tym, co miały na sobie - jeśli zabrano je z domu. Miałam już spore doświadczenie z obydwoma scenariuszami, ale jeszcze żadnego ze spotkaniem „przedpowierzeniowym". Zwykle organizowano spotkanie wszystkich osób zaangażowanych w sprawę, gdy tylko dziecko trafiło pod opiekę zastępczą, ale nie byłam jeszcze na takim, które odbywałoby się wcześniej.

To było moje pierwsze przeczucie, że sprawa nie jest zwyczajna.

Nazajutrz rano wszystko toczyło się zwykłym torem, codzienna rutyna wstawania, ubierania się i wspólnego śnia­dania, potem dzieci wyszły do szkoły. Miałam dwójkę włas­nych, Adriana, który miał siedemnaście lat, i najmłodsza, trzynastoletnia Paulę. Lucy, która dwa lata wcześniej dołą­czyła do nas jako do rodziny zastępczej, miała piętnaście lat i była członkiem rodziny, tak jakby była dla mnie córka, a dla Adriana i Pauli siostra. Była przykładem szczęśliwej historii: trafiła do mnie zraniona i zła, ale z czasem nauczyła się na nowo ufać i w końcu odzyskała równowagę. Jeśli coś ja niepokoiło, to już tylko zwykłe troski nastolatków, a nie problemy, z którymi borykała się jako dziecko. Byłam Z niej dumna. Stanowiła niejako dowód na moje przekona­nie, że miłość, łagodność, troska i stałe zasady są podstawa tego, czego każde dziecko potrzebuje, by móc się rozwijać.

Gdy tamtego ranka patrzyłam na dzieci wychodzące do szkoły, poczułam ukłucie niepokoju. Dziewczynka, o któ­rej miałam się dziś dowiedzieć, najprawdopodobniej potrze­bowałaby tego wszystkiego ponad miarę. Gdybym miała ja przyjąć pod swój dach, musiałabym być gotowa pożegnać się na jakiś czas z relatywnie spokojna rutyna dnia codziennego, dopóki nie nauczyłaby się ufać mi i nie odzyskałaby równo­wagi, tak jak Lucy. O to jednak chodziło w opiece zastępczej; nie była w żadnej mierze łatwa, ale dawała taka ogromna radość. Poza tym byłam opiekunem zastępczym od ponad dwudziestu lat i nie miałam pewności, czy naprawdę pamię­tam, jak wcześniej wyglądało moje życie.

Gdy tylko dzieci wyszły do szkoły, poszłam na górę, zmie­niłam dres na eleganckie granatowe spodnie i sweterek i poje­chałam do Ośrodka Pomocy Społecznej. Jeździłam tam od lat, znałam drogę tak dokładnie, jak tę do własnego domu. Znałam też wyśmienicie brazowawoszare ściany, jarzeniowe oświetlenie, atmosferę wiecznego ruchu i ledwo opanowywany chaos.

- Cathy? Cześć!

Gdy weszłam do recepcji, Jill podniosła się, żeby się ze mną przywitać. Czekała na mój przyjazd. Podeszła do mnie z zapra­szającym uśmiechem.

- Cześć, Jill. Jak się masz?

- A, dziękuję, w porządku. Dobrze wyglądasz.

- Faktycznie, jestem teraz w dobrym momencie. Dzieci nie­źle sobie radzą, całkiem pochłonięte swoim światem i szkoła. Myślę, że czas na kolejne wyzwanie. -  Uśmiechnęłam się do niej.

— Chodźmy lepiej na to spotkanie. Myślę, że czekają już tylko

na nas.

Jill poprowadziła mnie korytarzem do pokoju zebrań. Gdy tylko weszłyśmy do środka, stało się jasne, że sprawa była naprawdę poważna: wokół ogromnego owalnego mahonio­wego stołu siedziało już blisko tuzin osób. Co to miało znaczyć? Z tego, co powiedziała mi wcześniej Jill, mogłam wywnioskować, że sytuacja nie była zwyczajna - niewiele dzieci przechodziło przez pięć rodzin zastępczych w ciągu czterech miesięcy. Z dru­giej jednak strony, które dziecko było zwyczajne? Wszystkie były niepowtarzalne, a ich problemy specyficzne. Zabranie dziecka od rodziców nigdy nie było banalnym, codziennym wydarze­niem. To zawsze było traumatyczne, pełne emocji i trudne.

Coś mi jednak mówiło, że ta sprawa będzie o wiele bardziej skomplikowana niż te, przez które do tej pory przeszłam. Znów poczułam ukłucie niepokoju - jak dzień wcześniej, gdy Jill po raz pierwszy powiedziała mi o tej dziewczynce - ale byłam też ciekawa. Cóż to musiało być za dziecko, żeby tyle osób było tak zaangażowanych w sprawę?

Zajęłyśmy z Jill dwa wolne krzesła na samym końcu stołu, a ja czułam, że wszyscy patrzą na mnie, oceniając, czy jestem odpowiednia osoba.

Spotkanie prowadził Dave Mumby, szef zespołu z pomocy społecznej, i to on zaczął rundę przedstawiania się. Po jego lewej stronie siedziała Sally, kurator z urzędu, wyznaczona przez sad do reprezentowania interesów Jodie. Kobieta obok niej przed­stawiła się jako Nicola, dochodząca nauczycielka Jodie.

Nauczycielka dochodząca? Dlaczego Jodie nie chodzi do szkoły? — pomyślałam.

Dalej był Gary, dotychczasowy opiekun społeczny Jodie. Wyjaśnił, że właśnie rezygnuje z opieki nad Jodie i przekazuje ja Eileen, która siedziała obok niego. Przyjrzałam się jej dokład­niej - jeśli miałabym przyjąć Jodie do siebie, musiałabym ściśle współpracować z Eileen. Na pierwszy rzut oka była niepozorna: kobieta po czterdziestce, z niewzruszona, spokojna aura wokół siebie. Póki co, było dobrze.

Nie zdziwiłam się, że od razu nastąpiła zmiana opiekuna spo­łecznego. Często się tak działo. Taka była natura tej pracy, że ludzie musieli się zmieniać. Niestety - na nieszczęście dzieci i zaangażo­wanych rodzin, które musiały się uczyć nowych twarzy, budować zaufanie i nawiązywać nowe relacje z coraz to nowymi nieznajo­mymi. Wiedziałam co prawda, że była to część systemu, której nie można było zmienić, ale mimo to współczułam Jodie. Zmiana. opiekuna społecznego oznaczała, dla niej jeszcze większe rozbicie. Zastanawiałam się, ilu opiekunów społecznych zdążyła już mieć.

Następna przedstawiła się Deirdre. Była łącznikiem agen­cji dla obecnych opiekunów zastępczych Jodie. Potem przyszła moja kolej i oczy zebranych przy stole zwróciły się na mnie.

Rozejrzałam się po wszystkich, napotykając różne spojrzenia. - Nazywam się Cathy Glass - powiedziałam tak pewnie, jak tylko mogłam. - Jestem opiekunem zastępczym przy Agen­cji Opieki Zastępczej „Homefinders". - Na tym etapie niewiele więcej mogłam dodać. Miałam nikłe pojęcie o sprawie, więc oddałam głos Jill.

Po Jill był jeszcze ktoś z działu księgowości i dalej członek Zespołu Powierzeń działającego przy lokalnych władzach. Gdy mówili, przyjrzałam się Garyemu, obecnemu opiekunowi spo­łecznemu Jodie, Był młody, mógł mieć najwyżej 25 lat. Zasta­nawiałam się, na ile mogło mu się udać nawiązać relacje z Jodie. Może Eileen, jako kobieta, poradzi sobie lepiej w zrozumieniu małej dziewczynki, a więc może zmiana opiekuna społecznego w tym przypadku wyjdzie tylko na dobre. Taką miałam nadzieję. Gdy wszyscy obecni już się przedstawili, Dave podzięko­wał nam za przybycie i pokrótce wyjaśnił, co się działo, lub raczej — żeby użyć właściwej terminologii — przedstawił histo­rię przypadku. Od razu wyczułam w nim pozytywną osobę. Mówił łagodnie, ale otwarcie, a przy tym patrzył bezpośred­nio na mnie. Zakodowałam sobie w głowie najistotniejsze rze­czy. Jodie była wpisana na „listę ryzyka" od chwili narodzin, co oznaczało,   że   pomoc   społeczna   monitorowała jej   rodzinę od ośmiu lat. Mimo podejrzeń o emocjonalne i fizyczne mole­stowanie Jodie przez rodziców, nie podjęto żadnych kroków, by ją lub jej młodsze rodzeństwo - brata Bena i siostrę Chelsea - od nich zabrać. Do czasu, gdy cztery miesiące temu Jodie wywołała pożar domu, podpalając swojego psa - wzdrygnęłam się, porażona wyjątkowym okrucieństwem czegoś takiego -wtedy to ostatecznie pomoc społeczna przejęła ją i rodzeństwo pod swoją pieczę. Ben i Chelsea zostali umieszczeni u opieku­nów zastępczych i dobrze sobie radzili. Tymczasem Jodie wyka­zywała „niezmiernie prowokujące zachowania". Gdy usłyszałam ten eufemizm w ustach Dave'a, podniosłam brwi. Wszyscy opie­kunowie zastępczy wiedzieli, co się tak naprawdę za tym kryło. Oznaczało to „poza wszelką kontrolą".

-  Sądzę, że może ci się przydać - powiedział Dave, patrząc na mnie — to, co powie teraz jej obecny opiekun społeczny. Gary zajmował się tą sprawą przez ostatnie dwa lata. Nie wahaj się zadawać pytań.

Mimo młodego wieku Gary był przekonujący i metodyczny w analizowaniu przypadku Jodie i jej rodziny.

-  Obawiam się, że ogólny obraz nie jest dobry, jak pewnie przypuszczasz. Wewnątrz rodziny istnieje poważny problem. Matka Jodie wpadła w dożylną narkomanię, ojciec - w alkoho­lizm. W ciągu ostatnich lat Jodie niejednokrotnie była w domu ranna, czasem były to oparzenia, między innymi wrzątkiem, a także skaleczenia, siniaki i złamany palec. Wszystkie te przy­padki zostały zarejestrowane w szpitalu, ale mimo że istniały podejrzenia, iż niektóre rany nie były przypadkowe, dowiedze­nie, że tak właśnie było, okazało się niemożliwe.

Gary opowiadał dalej o zaniedbaniach i niepowodzeniach, a ja koncentrowałam się na chłonięciu faktów. Historia była bulwersująca, ale słyszałam wcześniej wiele podobnych. Nigdy jednak nie przestało mnie dziwić i przerażać, że ludzie mogli traktować własne dzieci z takim okrucieństwem i obojętnością, i już współczułam tej biednej, małej dziewczynce. Czy jakiekol­wiek dziecko mogło dorastać i być normalne w takich okolicz­nościach i z takimi rodzicami służącymi mu za przykład?

Gary ciągnął dalej: — Ze względu na ostatnie przeprowadzki Jodie nie chodzi do szkoły, dlatego przypisano jej dochodzą­cego nauczyciela. Ma trudności z uczeniem się i zaświadczenie

0 potrzebie specjalnej troski edukacyjnej.

To było wystarczająco bezpośrednie - byłam przyzwy­czajona do opieki nad dziećmi z opóźnieniami rozwojowymi

1 trudnościami w nauce. Podejrzewałam jednak, że Gary poda­wał mi nieco zawoalowaną wersje historii Jodie. Przez wszystkie lata zastępczej opieki nigdy nie słyszałam o dziecku, które prze­chodziłoby przez pięć różnych rodzin w ciągu czterech miesięcy. Gdy Gary przerwał i popatrzył na mnie, skorzystałam z okazji.

- Może mógłbyś mi pokrótce opowiedzieć o wcześniej­szych rodzinach zastępczych? - zapytałam, mając nadzieje zna­leźć odpowiedź na pytanie, dlaczego Jodie przeszła tak szybko przez tyle domów. - Ile mieli dzieci, czy były starsze czy młod­sze od Jodie? Czy opiekunowie mieli doświadczenie z takimi dziećmi?

Gary zakaszlał i spojrzał nieco przebiegle. - Wcześniej­sze zmiany rodzin były czysto okolicznościowe — powiedział. - Pierwsze małżeństwo debiutowało jako rodzina zastęp­cza i Jodie nigdy nie powinna się u nich znaleźć — to był błąd z naszej strony i nic dziwnego, że się nie udało.

Wydawał się wystarczająco szczery, ale gdy opowiadał o kolej­nych opiekunach zastępczych, nie brzmiał dla mnie zbyt przeko­nująco. Pozostali byli doświadczonymi profesjonalistami, a mimo to ujednej rodziny Jodie była tylko trzy dni. Tłumaczenie Gary ego, że wszystkiemu winne były okoliczności, wyraźnie miało na celu zminimalizowanie poczynionych szkód, żebym się nie przestra­szyła opieki nad dziewczynka. Wszystko dla jej dobra.

Deirdre, która była łącznikiem miedzy pomocą społeczna a ostatnimi opiekunami zastępczymi Jodie, poczuła się w obo­wiązku ich obrony. Mimo wszystko, gdyby Jodie była tak nie­groźna, jak próbował to przedstawić Gary, świadczyłoby to o ich niezdolności do opieki.

— Jodie jest opóźniona w rozwoju — powiedziała. - W więk­szości sytuacji zachowuje się jak dziecko trzy-, a nie ośmio­letnie. Miewa straszne napady złości. Ciągle jest agresywna i odmawia współpracy. Była u Hillary i Dave'a bardzo niedługo, a zdążyła zniszczyć wiele przedmiotów, w tym solidne drew­niane drzwi.

Podniosłam brwi. Niezły wyczyn jak na ośmiolatkę.

Ale Deirdre jeszcze nie skończyła. Zaczęła wymieniać całą lita­nię win i wad Jodie. Opiekunowie określili ją jako „zimną, wyra­chowaną, manipulującą, bardzo niegrzeczną, i zupełnie nie dającą się lubić". Szorstkie słowa na określenie małej dziewczynki.

Pomyślałam, że na pewno ktoś mógłby powiedzieć o niej coś miłego, nawet gdyby miał to być tylko fakt, że lubiła jedze­nie. Dzieci pod opieką zastępczą często jedzą dużo, bo w prze­szłości wiele z nich nie wiedziało, kiedy dostanie następny posi­łek. Ale nie, tu nawet nie padło „uwielbia czekoladę". Wyglądało na to, że Jodie nie miała najmniejszej zalety, za którą dałoby się ją lubić. Zamiast tego była lista przewinień z uwagą, że aktualni opiekunowie fizycznie bali się Jodie: była duża i im groziła.

Zerknęłam na Jill i wymieniłyśmy spojrzenia. Groziła im? — pomyślałam. - Ale ona ma tylko osiem lat! Jak może być groźna? - Zaczęłam się czuć, jakbym była na miejscu Jodie. Jakie to uczucie, gdy wszyscy tak bardzo cię nie lubią? Nic dziw­nego, że nigdzie nie mogła znaleźć swojego miejsca.

Następnie zaczęła mówić Sally, kurator z urzędu, która w skrócie zarysowała sytuację prawna dziewczynki. Jodie została objęta opieka pomocy społecznej w ramach tak zwa­nego nakazu opieki tymczasowej. Oznaczało to, że została zabrana, rodzicom wbrew ich woli i obecnie znajduje się pod tymczasowa opieka władz lokalnych. Właśnie rozpoczynało się postępowanie sadowe mające zadecydować o losie Jodie. Jeśli sad zadecydowałby, że dziewczynka lepiej czuje się w domu, i jeśli rozwiałyby się wszelkie obawy dotyczące jej bezpieczeń­stwa., wtedy zostałaby zwrócona pod opiekę rodziców. Jeśli nie, a sad nadal uważałby, że po powrocie do domu nie byłaby bez­pieczna, nakaz tymczasowej opieki nad nią zostałby zamie­niony na nakaz opieki stałej, a wówczas Jodie zostałaby zabrana od swoich rodziców na zawsze, albo do długookresowej opieki zastępczej, albo do adopcji, albo - co było najmniej prawdopo­dobne — do swego rodzaju domu stałej opieki. Cały ten proces jest długi i skomplikowany, i mimo że powinien trwać najkrócej, jak to możliwe, to i tak zanim sad wyda ostateczny wyrok, mija z reguły przynajmniej rok, a czasem nawet więcej.

Gdy Sally skończyła, głos zabrała Nicola, nauczycielka dochodząca, która wytłumaczyła, że uczy Jodie od miesiąca, korzystając przy tym z materiałów przeznaczonych dla dzieci przedszkolnych. To mogło zabrzmieć szokująco, ale z doświad­czenia wiedziałam, że nie było wcale takie rzadkie. Opieko­wałam się już w przeszłości dziećmi, które nie umiały czytać ani pisać jeszcze długo po tym, jak umiejętności te opanowali ich rówieśnicy. Wydaje się, że dzieci wychowywane w trudnym środowisku i z niełatwym życiem domowym często nie są w sta­nie uczyć się tak szybko, jak dzieci ze stabilnych rodzin. Potem księgowa potwierdziła, że środki na domowe nauczanie będą dostępne, dopóki nie znajdzie się szkoły dla Jodie. Zerknęłam na zegar na ścianie: minęła zaledwie godzina. Wszyscy zdążyli już zabrać głos i Dave patrzył z nadzieja na Jill.

— Jeśli Cathy jej nie weźmie — powiedział — naszym jedy­nym wyjściem jest stała placówka opiekuńcza.

Zapachniało szantażem emocjonalnym. Jill wzięła mnie w obronę: — Musimy rozważyć wszystko, co zostało powie­dziane. Przedyskutuję to z Cathy i jutro dam ci znać.

- Musimy wiedzieć dzisiaj - powiedziała bezceremonial­nie Deirdre. — Trzeba ja przenieść najpóźniej jutro w południe. Opiekunowie się nie ugną.

Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy myśleliśmy o jed­nym: czy ci opiekunowie zastępczy byli aż tak niedoświadczeni, jak na to wyglądało, czy to Jodie w jakiś sposób doprowadziła ich do takiej desperacji?

— Nawet jeśli — powiedziała Jill stanowczo — to i tak musimy mieć czas na przedyskutowanie sprawy. Mimo że nie usłyszałam niczego, co miałoby poważnie zniechęcić Cathy - jest przecież bardzo doświadczona — to i tak decyzja należy do niej. — Spoj­rzała na mnie z boku.

Poczułam na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych i ich desperacka chęć usłyszenia, że podejmę się opieki nad ta dziewczynka. Póki co, od Garyego usłyszałam, że była tylko niewinna ofiara, której burzliwa historia przeprowa­dzek z rodziny do rodziny nie miała nic wspólnego z nią sama, a od Deirdre, że była mała wcielona diablica, której wielkość, siła i czysta złośliwość były zupełnie nie do pogodzenia z jej wiekiem. Czułam, że prawda leżała gdzieś pośrodku. Ale nawet biorąc pod uwagę wyważony obraz, Jodie musiała przysparzać co najmniej sporych problemów.

Nie byłam pewna. Czy byłam gotowa podjąć się opieki nad dzieckiem z takimi trudnościami wychowawczymi? Czy mogłam, a co ważniejsze: czy moja rodzina była w stanie wziąć na sie­bie taki rodzaj zakłócenia, bo bez wątpienia z tym by się to wią­zało? Nie mogłam przez chwilę nie pomyśleć o podjęciu się pew­nego rodzaju wyzwania, a byłam pewna, że to dziecko nim było. Z drugiej strony, moja formuła miłości, uprzejmości i troski połączonych ze zdecydowaniem nigdy mnie jeszcze nie zawiodła i nawet po tym wszystkim, co usłyszałam, Jodie była tylko dzie­ckiem, mała dziewczynka z przerażającym bagażem doświad­czeń, i zasługiwała teraz na szansę nowego początku i przy­najmniej cząstkę szczęścia, jakiego potrzebuje każde dziecko. Czy mogłam pozwolić, by spotkało ja coś odwrotnego? Teraz, kiedy znałam jej historię, czy mogłam po prostu odejść?

Wiedziałam już, że nie mogłam tego zrobić. Musiałam dać jej tę szansę. Właściwie od chwili, gdy weszłam do tamtego pokoju, wiedziałam, że przyjmę Jodie do siebie. Nie byłabym w stanie odwrócić się do niej plecami.

- Jest za mała, by trafić do placówki opiekuńczej - powie­działam, spotykając się ze spojrzeniem Dave'a. - Wezmę ja i dam z siebie wszystko.

— Jesteś pewna? — zapytała Jill z zatroskaniem.

Skinęłam głowa, a przy stole dało się usłyszeć westchnienie ulgi, zwłaszcza ze strony księgowej. Utrzymanie dziecka w placów­ce opiekuńczej kosztuje nawet 3000 funtów na tydzień, więc dawa­nie mi za opiekę 250 funtów było dla władz niezłym interesem.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin