JAMES PATTERSON
Przekład Grażyna Jagielska
Tytuł oryginału
POP GOES THE WEASEL
Warszawa : Amber, 2000.
isbn 83-7245-452-3
O siódmej trzydzieści rano Geoffrey Shafer, ubrany z fantazją w niebieski blezer, białą koszulę, krawat w prążki i wąskie szare spodnie H. Huntsman & Sons, wyszedł ze swojego waszyngtońskiego domu i wsiadł do czarnego jaguara XJ 12.
Wycofał go ostrożnie z podjazdu, po czym docisnął pedał gazu. Smukły sportowy wóz rozpędził się do osiemdziesięciu kilometrów jeszcze przed znakiem stopu przy Connecticut Avenue, w ekskluzywnej dzielnicy Waszyngtonu - Kaloramie. Shafer nie zatrzymał się przed ruchliwym skrzyżowaniem. Docisnął jeszcze gaz, nabierając prędkości. Pędził sto dwadzieścia na godzinę i marzył o tym, żeby roztrzaskać jaguara o betonowy mur biegnący wzdłuż ulicy. Podjechał bliżej. Widział już tę kolizję, wyobrażał ją sobie, czuł całym ciałem.
W ostatniej sekundzie spróbował uniknąć śmiertelnego zderzenia. Skręcił ostro kierownicą w lewo. Wozem zarzuciło przez całą szerokość alei. Opony zapiszczały, smród palonej gumy rozszedł się w powietrzu.
Jaguar sunął przez jakiś czas niewłaściwą stroną jezdni, jego czarne szyby spoglądały martwo na nadjeżdżające samochody.
Shafer ponownie dodał gazu i ruszył naprzód, pod prąd. Klaksony samochodów i ciężarówek zlały się w jeden nieprzerwany ryk.
Shafer nie próbował nawet złapać oddechu, zapanować nad sobą. Pędził ulicą, nabierając szybkości. Przemknął przez Rock Creek Bridge i skręcił w lewo, i jeszcze raz w lewo, na Rock Creek Parkway.
Z ust wyrwał mu się cichy okrzyk bólu. Bezwiedny, nieoczekiwany.
Chwila strachu, słabości.
Wcisnął pedał do oporu i silnik ryknął. Na liczniku miał sto dwadzieścia, sto trzydzieści. Sunął oszalałym zygzakiem między limuzynami, wozami osobowymi, sportowymi i okopconymi furgonetkami.
Niewielu już trąbiło. Większość kierowców była przerażona, otępiała ze zgrozy.
Wyjechał z Rock Creek Parkway z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i znowu przyśpieszył.
O tej godzinie P Street była zatłoczona bardziej nawet niż Parkway. Waszyngton właśnie się budził i wyruszał do pracy Shafer wciąż widział tamtą ścianę na Connecticut. Zdawała się go przywoływać. Szkoda, że się zawahał. Zaczął się rozglądać za innym betonowym obiektem, o który można by się rozbić.
Dojeżdżając do Dupont Circle miał na liczniku sto dwadzieścia.
Wystrzelił do przodu jak rakieta. Na czerwonym świetle stały w dwóch rzędach samochody. Tym razem nie ma ucieczki, pomyślał. Ani w lewo, ani w prawo.
Nie chciał wpakować się od tyłu na tuzin samochodów! Nie tak powinien to zakończyć - zakończyć swoje życie - zderzając się z pospolitym chevy caprice, hondą accord i furgonetką dostawczą.
Skręcił gwałtownie w lewo i wyprysnął na przeciwległy pas, wprost pod koła samochodów jadących na wschód. Widział przerażone, zdumione twarze za zakurzonymi, zapaskudzonymi szybami. Zawyły klaksony, piskliwa symfonia strachu.
Przejechał następne światła i cudem wcisnął się między dżipa a betoniarkę.
Pomknął w dół M Street, potem Pennsylvania Avenue, w stronę Washington Circle. Uniwersyteckie Centrum Medyczne imienia Georgea Waszyngtona było tuż przed nim. Doskonały koniec?
Radiowóz pojawił się nie wiadomo skąd. Policyjna syrena zawyła jakby w akcie protestu, błysnął kogut na dachu, wzywając do zatrzymania się. Shafer zwolnił i podjechał do krawężnika.
Gliniarz podszedł do niego z ręką na kaburze pistoletu, przestraszony i niepewny.
- Proszę wysiąść z wozu - rozkazał. - Natychmiast!
Shafera ogarnął nagle spokój. Odprężył się. Napięcie opuściło jego ciało.
- Dobrze, dobrze! Już wysiadam. Nie ma problemu.
- Czy pan wie, z jaką prędkością pan jechał? – zapytał gliniarz. Był podniecony, na twarzy wykwitł mu rumieniec. Shafer zauważył, że nadal trzyma rękę na kaburze.
Wydął wargi, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Powiedziałbym, że pięćdziesiąt na godzinę - odezwał się w końcu. -Może ciut za szybko.
Wyjął legitymację i wręczył ją policjantowi.
- Ale nic mi pan nie może zrobić. Jestem z ambasady brytyjskiej. Mam immunitet dyplomatyczny.
Tego wieczoru, jadąc z pracy do domu, Geoffrey Shafer poczuł, że znów traci panowanie nad sobą. Zaczynał się bać samego siebie. Od pewnego czasu całe jego życie kręciło się wokół gry RPG o nazwie Czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Był w niej Śmiercią. Gra stała się dla niego wszystkim, jedyną częścią życia, która miała jeszcze sens.
Z ambasady brytyjskiej pognał na drugi koniec miasta do Petworth w Northwest. Wiedział, że nie powinien się tu pokazywać. Biały mężczyzna w jaguarze zwracał uwagę w tej części Waszyngtonu. Nie panował jednak nad sobą, tak samo jak rano.
Zatrzymał się na obrzeżach Petworth. Wyjął laptopa i wystukał wiadomość dla pozostałych graczy, Jeźdźców.
PRZYJACIELE,
ŚMIERĆ ZBIERA DZISIAJ ŻNIWO W WASZYNGTONIE.
GRA SIĘ ROZPOCZĘŁA.
Wysłał wiadomość i przejechał te kilka przecznic dzielących go od Petworth. Prostytutki już paradowały po Vamum i Webster. Z rozwibrowanego niebieskiego BMW płynęła piosenka Nice and Slow. Słodki głos Ronnie McCall sączył się w mrok wczesnego wieczoru.
Dziewczyny machały na niego, pokazywały piersi: duże, płaskie, sterczące lub obwisłe. Ubrane były przeważnie w kolorowe staniczki, obcisłe rybaczki i srebrne lub czerwone buty na koturnach.
Zatrzymał się przy drobnej Murzynce, która wyglądała na szesnaście lat i miała niezwykle piękną twarz, a nogi smukłe i nieproporcjonalnie długie w stosunku do reszty ciała. Była zbyt wymalowana na jego gust, ale mimo to trudno się jej było oprzeć i Shafer wcale nie próbował.
- Fajny samochód. Jaguar. Bardzo mi się podoba - wdzięczyła się dziewczyna. Rozchyliła zmysłowo uszminkowane usta, układając je w literę „O”.
Ty też mi się podobasz.
Odwzajemnił uśmiech.
- Więc wskakuj! Zabiorę cię na jazdę próbną. Sprawdzimy czy to miłość, czy tylko zauroczenie. - Rozejrzał się szybko po ulicy. Żadna inna dziewczyna nie pracowała na tym rogu.
- Stówka za pełną obsługę, kotku? - zapytała Murzynka, wkręcając się drobnymi pośladkami w siedzenie jaguara. Jej perfumy pachniały jak guma do żucia. Miał wrażenie, że się w nich wykąpała.
- Sto dolców to dla mnie drobne - powiedział.
Wiedział, że nie powinien zabierać jej do jaguara, ale nawet się nie zawahał. Już nie panował nad sobą.
Zawiózł dziewczynę do małego parku w dzielnicy Shaw.
Zaparkował w gąszczu jodeł, które całkowicie skryły samochód.
Spojrzał na prostytutkę.
Była młodsza i drobniejsza niż mu się z początku wydawało.
- Ile masz lat? - zapytał.
- A ile mam mieć? - Uśmiechnęła się. - Złotko, najpierw forsa. Wiesz, jakie są zasady.
- Tak. A ty wiesz?
Sięgnął do kieszeni i wyjął nóż sprężynowy. W następnej chwili ostrze dotknęło szyi dziewczyny.
- Nie rób mi krzywdy - wyszeptała.
- Wysiadaj z wozu. Powoli. Nie radzę krzyczeć!
Shafer wysiadł z nią razem, nie odrywając ostrza od zagłębienia w jej szyi.
- To tylko gra, kochanie - wyjaśnił. - Ja jestem Śmiercią. A ty masz szczęście. Ponieważ jestem najlepszym graczem.
Aby to udowodnić, dźgnął ją po raz pierwszy.
Dzień zaczynał się nieźle.
W upalny czerwcowy poranek objeżdżałem Southeast pomarańczowym autobusem szkolnym i pogwizdywałem Ala Greena. Musiałem zabrać szesnastu chłopców z normalnych rodzin i dwójkę z rodzin zastępczych.
Usługa pierwsza klasa, z odbiorem i dostawą do domu.
W zeszłym tygodniu wróciłem z Bostonu, gdzie zamknąłem sprawę Mr. Smitha. Poza Mr. Smithem w morderstwo zamieszany był patologiczny zabójca Gary Soneji. Potrzebowałem wytchnienia i wziąłem wolny ranek, żeby zrobić coś, co da mi zadowolenie.
Za mną siedział John Sampson, mój partner, i dwunastolatek Enol Mignault. John ubrany był w czarne dżinsy i czarny T-shirt z nadrukiem „Stowarzyszenie Ludzi Dobrej Woli. Przyślij dotacje - nie czekaj!”, na nosie miał ciemne okulary. John ma ponad dwa metry wzrostu i sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi. Przyjaźnimy się od czasu, gdy mieliśmy po dziesięć lat, a ja przeprowadziłem się do Waszyngtonu.
John, Errol i ja rozmawialiśmy o bokserze Sugar Ray Robinsonie, przekrzykując jazgot silnika i eksplozje gazów w rurze wydechowej.
Sampson trzymał swoje wielkie łapsko na ramieniu Errola. Nie ma to jak właściwy kontakt fizyczny, kiedy pracuje się z tymi chłopcami.
W końcu zgarnęliśmy ostatniego typka z naszej listy, ośmiolatka, który mieszkał w Benning Terrace, „trudnym” osiedlu, znanym pod nazwą Simple City.
Kiedy je opuszczaliśmy, ohydne bazgroły na murze powiedziały wszystko, co powinniśmy wiedzieć o tej okolicy. „Turysto - opuszczasz strefę wojny. Przeżyłeś, by opowiedzieć o niej potomnym”.
Wieźliśmy dzieci do więzienia Lorton w Wirginii, na spotkanie z ojcami. Najmłodszy chłopiec miał osiem, najstarszy trzynaście lat.
Stowarzyszenie Ludzi Dobrej Woli dowozi do więzień około pięćdziesięcioro dzieci tygodniowo na widzenie z matką lub ojcem.
Cel jest szlachetny: obniżyć o jedną trzecią poziom przestępczości w Waszyngtonie.
Już nie pamiętam, ile razy byłem w tym więzieniu. Dyrektorkę Lorton znam dość dobrze. Jakiś czas temu spędziłem tam całe wieki, przesłuchując Garyego Soneji.
Szefowa, Marion Campbell, przygotowała na Poziomie Pierwszym specjalną salę, w której chłopcy spotykali się z ojcami. Była to mocna scena, bardziej wzruszająca niż oczekiwałem.
Stowarzyszenie poświęca wiele czasu na przygotowanie rodziców, którzy chcą uczestniczyć w programie. Obejmuje ono cztery stopnie wtajemniczenia: jak okazywać miłość; zaakceptować winę i odpowiedzialność; osiągnąć synowsko - ojcowską harmonię; odkryć nowy początek.
Jak na ironię, to chłopcy udawali twardszych niż byli w rzeczywistości.
Usłyszałem jak jeden z nich mówi: „Nie interesowałeś się mną dotąd, dlaczego teraz mam cię słuchać?” Za to ojcowie próbowali ukazać łagodniejszą stronę swojej natury.
Sampson i ja przywieźliśmy chłopców do Lorton po raz pierwszy, ale już wiedziałem, że zrobię to ponownie, jak tylko nadarzy się sposobność.
Więzienna sala aż kipiała nadzieją, pragnieniem czegoś dobrego i uczciwego. Nawet jeżeli część tej siły obróci się wniwecz, liczył się sam wysiłek i przeświadczenie, że wyniknie z tego coś wartościowego.
Zastanowiłem się, widząc jak silna więź nadal łączy niektórych ojców i synów. Pomyślałem o moim własnym chłopcu, Damonie, o tym, jak nam się poszczęściło. Więźniowie w Lorton na ogół wiedzieli, co źle robili, po prostu nie mieli pojęcia, jak ze złem skończyć.
Przez półtorej godziny przechadzałem się między nimi, chwytając urywki rozmów. Od czasu do czasu wzywano mnie w charakterze psychologa.
Radziłem sobie jak mogłem. W pewnej chwili usłyszałem słowa:
- Proszę cię, powiedz matce, że ją kocham i tracę zmysły z tęsknoty.
Więzień i jego syn rozpłakali się i padli sobie w ramiona.
Sampson dołączył do mnie po godzinie. Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Człowieku, kocham to! Nie ma to, jak zrobić komuś dobrze.
- Mnie też wzięło. Wsiadam do tego pomarańczowego autobusu, jak tylko nadarzy się okazja.
- Myślisz, że to coś da? Takie spotkania? - zapytał.
Rozejrzałem się po sali.
- Myślę, że to coś wielkiego dla tych facetów i dzieciaków.
Sampson skinął głową.
- Stara zasada małych kroczków. Na mnie to działa, Alex!
Na mnie również. Jestem w gruncie rzeczy miękki.
Kiedy po południu wracaliśmy do domów, mogłem stwierdzić, że chłopcy wynieśli coś ze spotkania z ojcami. Nie byli nawet w połowie tak hałaśliwi i nieokiełznani jak w drodze do Lorton. Nie udawali twardzieli.
Zachowywali się po prostu jak dzieci.
Wysiadając z pomarańczowego autobusu, niemal wszyscy dziękowali Sampsonowi i mnie. Nie było to konieczne. Woleliśmy tę robotę stokroć bardziej niż uganianie się za maniakalnymi zabójcami.
Ostatnim pasażerem był ośmiolatek z Benning Terrace.
Uściskał Johna, potem mnie, a potem zaczął płakać.
- Tęsknię za tatą - powiedział i pobiegł do domu.
Tego wieczoru pełniliśmy z Sampsonem służbę w Southeast. Jesteśmy starszymi detektywami wydziału zabójstw, a ja pełnię również funkcję łącznika między FBI a waszyngtońską policją. O wpół do pierwszej w nocy otrzymaliśmy wezwanie do dzielnicy Shaw. Miało tam miejsce paskudne zabójstwo.
Na miejscu zbrodni znajdował się już radiowóz i całkiem spory tłumek dzielnicowych czubków.
Scena przypominała dziwaczną uliczną imprezę w samym środku piekła. W kubłach na śmieci płonęły ogniska, kompletnie bez sensu, zważywszy na duszny upał.
Ze zgłoszenia wynikało, że ofiarą jest młoda kobieta, a raczej dziewczyna, między czternastym a osiemnastym rokiem życia.
Nietrudno było ją znaleźć. Jej nagie, zmaltretowane ciało porzucono we wrzosowych zaroślach na małym skwerku, nie więcej niż dziesięć metrów od asfaltowej ścieżki.
Kiedy szliśmy z Sampsonem w stronę ciała, jakiś chłopiec krzyknął do nas zza policyjnej taśmy zabezpieczającej teren:
- Hej, wy! To tylko dziwka!
Zatrzymałem się i popatrzyłem na niego. Przypomniały mi się dzieci, które odwieźliśmy do więzienia Lorton.
- Tania dziwka. Nie warta ani waszego, ani mojego czasu, panowie detektywi! - rapował chłopiec.
Podszedłem do dowcipnisia.
- Skąd wiesz? Widziałeś ją tu przedtem?
Chłopak najpierw się cofnął, potem jednak pokazał w uśmiechu złotą gwiazdkę na przednich zębach.
- Nic nie ma na sobie i wyleguje się na wznak. Ktoś ją nieźle wypieprzył. Musi być dziwką.
Sampson zlustrował wzrokiem chłopaka, który wyglądał na czternaście lat, ale mógł mieć mniej.
- Wiesz, kto to jest?
- Kurde, nie! - zawołał chłopiec z udanym oburzeniem. - Człowieku, ja nie zadaję się z dziwkami!
Oddalił się luzackim krokiem. Obejrzał się raz czy dwa, potrząsając głową. Podeszliśmy z Sampsonem do dwóch umundurowanych policjantów stojących obok ciała. Najwyraźniej czekali na posiłki. Czyli na nas.
- Wezwaliście karetkę? - zapytałem.
- Trzydzieści pięć minut temu - powiedział starszy z funkcjonariuszy.
Dobiegał trzydziestki, pielęgnował zaczątek wąsa i pozował na kogoś, kto jest otrzaskany ze scenami takimi jak ta.
- Czyli całkiem niedawno - potrząsnąłem głową. - Znaleźliście coś przy niej? Jakieś dokumenty?
- Nic. przeszukaliśmy krzaki. Nie ma nic z wyjątkiem ciała - powiedział młodszy funkcjonariusz. - A ono pamięta lepsze czasy. - Pocił się obficie i sprawiał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
Założyłem gumowe rękawiczki i pochyliłem się nad dziewczyną. Wyglądała na szesnaście, siedemnaście lat. Gardło miała poderżnięte od ucha do ucha, twarz i podeszwy stóp pocięte nożem, co było dość niezwykłe.
Zadano jej kilkanaście ran w brzuch i piersi. Rozchyliłem jej nogi.
Zemdliło mnie. Między udami widniał metalowy uchwyt. Byłem prawie pewien, że to nóż i że został wepchnięty w pochwę aż po trzonek.
Sampson przykucnął obok mnie.
- I co myślisz, Alex? Kolejna ofiara?
Wzruszyłem ramionami.
- Może, ale ona była narkomanką, John. Ślady na ramionach i nogach.
Pod kolanami pewnie też. Nasz chłopiec nie interesuje się narkomankami.
Uprawia bezpieczny seks. Z drugiej strony, morderstwo jest brutalne. W jego stylu. Widzisz metalowy uchwyt?
Sampson skinął głową. Niewiele umykało jego uwadze.
- Ubranie... - Powiedział. - Gdzie się podziało, do cholery?!
Musimy znaleźć jej rzeczy.
- Ktoś z miejscowych już je pewnie podprowadził - odezwał się młodszy z policjantów. Wokół ciała aż roiło się od śladów stóp. - Taka okolica.
Nikogo nic nie obchodzi.
- Nas obchodzi - zaprzeczyłem. - Dlatego tu jesteśmy. Z jej powodu i z powodu wszystkich innych Jane Doe.
Geoffrey Shafer był tak szczęśliwy, że z trudem ukrywał to przed rodziną. Omal się nie roześmiał, całując w policzek swoją żonę Lucy. Uchwycił w nozdrza zapach jej perfum, Chanel numer pięć, posmakował suchość ust, kiedy pocałował ją po raz drugi.
Stali niby posągi w eleganckim holu wielkiego georgiańskiego domu w Kaloramie. Zawołano dzieci, żeby mogły się pożegnać z tatusiem.
Jego żona Lucy, z domu Rhys - Cousins, była platynową blondynką o zielonych oczach, błyszczących bardziej niż biżuteria Bulgari and Spark, którą zawsze nosiła. Wiotka i nadal piękna w wieku trzydziestu siedmiu lat, przed ślubem uczęszczała przez dwa lata do Newnham College w Cambridge.
Czytała bezużyteczne poezje i powieści i spędzała większość wolnego czasu na równie bezużytecznych lunchach, zakupach z przyjaciółkami tak jak ona skazanymi na banicję, meczach golfa lub żeglowaniu. Od czasu do czasu Shafer żeglował razem z nią. Swego czasu był w tym bardzo dobry.
Lucy uważano swego czasu za prawdziwą zdobycz i Geoffrey przypuszczał, że nadal jest łakomym kąskiem dla niektórych mężczyzn. Cóż, mogli sobie wziąć jej chudy, kościsty tyłek i tyle beznamiętnego seksu, ile zdołają przetrawić.
Shafer uniósł w ramionach czteroletnie bliźniaczki, Tricię i Erikę.
Dwa lustrzane odbicia matki. Sprzedałby je po cenie znaczka pocztowego. Uściskał dziewczynki ze śmiechem, niby kochający tatuś, którego zawsze udawał.
Potem oficjalnie potrząsnął dłonią dwunastoletniego Roberta. Zakończono właśnie domową debatę, czy Robert pojedzie do Anglii, do szkoły z internatem w Winchester, gdzie kiedyś uczył się jego dziadek.
Shafer zasalutował synkowi. Kiedyś pułkownik Geoffrey Shafer służył w wojsku.
Tylko Robert zdawał się pamiętać o tym epizodzie w życiu ojca.
- Jadę do Londynu tylko na parę dni, i nie będą to wakacje, lecz praca.
Nie zamierzam spędzać wieczorów w Athenaeum, ani nic podobnego - powiedział rodzinie. Uśmiechał się jowialnie, tak jak tego oczekiwali.
- Spróbuj się trochę rozerwać, tato. Zabaw się. Bóg świadkiem, że na to zasłużyłeś - powiedział Robert, zniżając głos o oktawę, jak to miał ostatnio w zwyczaju, zwłaszcza gdy zwracał się do ojca.
- Do widzenia, tatusiu! Do widzenia, tatusiu! - zapiszczały bliźniaczki. Shafer miał ochotę cisnąć nimi o ścianę.
- Do widzenia, Erika - san. Do widzenia, Tricia - san.
- Będziesz pamiętał o Orcs Nest? - zapytał Robert niespokojnie. -„Dragon” i „The Duelist”.
Orcs Nest, sklep w którym sprzedawano książki i gry z gatunku roleplaying, mieści...
staszekka