ROLAND TOPORDZIENNIK PANICZNY(Journal in Time)Przekład Ewa Kuczkowska
A by ożywić trochę swoją twórczość, zdecydowałem się pisać poza domem, u innych. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie szukam przygód, nie kuszą mnie też wyprawy w najniebezpieczniejsze miejsca naszego globu. Rozpalone pustynie, zielone piekła tropików czy skute lodem szczyty gór pociągają mnie tyle co pola minowe. Ale mam już powyżej uszu swoich osobistych problemów. Muszę wydostać się z tej wieży z kości słoniowej - jakkolwiek wygodna by była - i zanurzyć się w rzeczywistości moich bliźnich. No właśnie, po co daleko szukać, Albert będzie w sam raz. Nie widzieliśmy się od pięciu lat. Wykręcam jego numer. - Albert? Tu Roland! - Roland! Co słychać? - Chciałbym wpaść do ciebie, żeby napisać artykuł. - O mnie? - Nie. Po prostu artykuł. Pewnie nie wspomnę w nim o tobie, ale potrzebuję twojego domu. - Jesteś bezdomny? - Nie w tym rzecz. Chodzi o pewną twórczą koncepcję... Wydał mi się rozczarowany i niezadowolony. - Na długo byś został? - Najwyżej kilka godzin. Mogę wpaść jutro wczesnym popołudniem? - Przyjdź przed 13.30, bo później wychodzę do pracy. Zostanie żona, i tak siedzi w domu. Znasz Chantal, moją żonę? - To ta blondynka, co ostatnio? - Och nie, ty myślisz o Suzanne. Rozstaliśmy się jeszcze w osiemdziesiątym szóstym. - Dobra, postaram się przyjść przed 13.30, ale uprzedź o mojej wizycie Chantal. - Będziesz potrzebował maszyny do pisania? - Nie, dziękuję, przyniosę swoją. Melduję się około 14.00. Albert jeszcze na mnie czeka. - Gdybyś przyszedł trochę wcześniej, mielibyśmy czas pogadać. Teraz muszę lecieć do roboty. Proponuje mi drinka, ale ja dziękuję. Chantal jest zajęta czymś w głębi mieszkania. Poznamy się później. - Gdzie chcesz usiąść? - Obojętnie, bylebym nie przeszkadzał. Prowadzi mnie do stołu w pokoju dzieci, które spędzają wakacje u dziadków w Aix-en-Provence. Są więc i dzieci? - Tak, mój stary. Teraz prócz chłopca mam i dziewczynkę. Będziesz tu jeszcze około dwudziestej? - Nie wiem. To zależy. - No to cóż, powodzenia! Zostaję sam. Pozwalam, aby ogarnęła mnie smutna atmosfera tego miejsca. Po chwili wyjmuję maszynę do pisania i wkręcam czystą kartkę. Okno na lewo wychodzi na podwórze kamienicy. Jacyś robotnicy naprawiają dach i śpiewają przy tym na cale gardło. Na łóżku leżą komiksy, po podłodze walają się zabawki. W pokoju stoją dwa łóżka, dwa stołeczki, szafa, komoda. Otwieram szuflady. Dziecięce rysunki, samochodziki, złamana łyżwa. Zaczynam się zastanawiać, czy reportaże to cos dla mnie. - Więc to pan jest Roland? Dzień dobry! - Dzień dobry, Chantal! Bardzo ładne są te rysunki. - To Josiany. Wciąż tylko rysuje. Napije się pan czegoś? - Nie, dziękuję. Muszę się zabrać do pracy. - Co takiego pan pisze? - Jeszcze nie zdecydowałem. Zależy. Zresztą właśnie dlatego przyszedłem do państwa. - W poszukiwaniu natchnienia? Kiwam głową. Ładna jest ta Chantal. Leciutko zaokrąglona, nieśmiała, ze ślicznymi wydatnymi ustami. - Może kawy? - Dobrze, niech będzie kawa. Spoglądam na sufit. Przecina go pęknięcie. Nic specjalnego. Ściany są zielonkawe, ozdobione postaciami z komiksów i okładkami płyt. Poza tym wielki plakat Beatlesów. Zaczyna padać deszcz. Ucisza śpiewy robotników na dachu. - Jest kawa, proszę. Próbuje przeczytać kilka linijek tekstu, które pojawiają się nad wałkiem. - Ejże! Nie wolno podglądać. - Dlaczego? Czyżby pisał pan o nas? O mnie? - Nie, ale to zaledwie początek brudnopisu. Wzdycha. - Zazdoszczę panu tej łatwości pisania. Ja zaczynam po dziesięć razy i wciąż coś jest nie tak. Drę wszystko. - Niech się pani nie przejmuje, ja też drę. - Jest pan skromny. Pokażę panu kiedyś swoje próby literackie. Powie mi pan, co o nich sądzi. Słyszałam tylko zdanie Alberta, a przecież on się na tym nie zna. - Zgadzam się z przyjemnością. - No to idę, nie będę więcej przeszkadzać. - Nie ma sprawy, już skończyłem. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Już? Niemożliwe. Niewygodnie tu panu? - Ależ skąd, wygodnie, po prostu skończyłem. Nie wierzy mi. - Nie odpowiada panu ten pokój. Sama się zastanawiam, dlaczego Albert tu pana umieścił. Wygodniej byłoby panu w naszej sypialni, jest większa... Niełatwo tak po prostu odejść. Okazało się, że chodzenie do kogoś, żeby tam pisać, to nie najlepszy pomysł. Ale żeby pociupciać, całkiem niezły.
T eraz mam stracha. Muszę wyznać czytelnikom nieprawdopodobną rzecz. Tylko w ten sposób mogę uratować własna skórę. Oni są dla mnie za potężni. Ucieczka na nic się nie zda. Będę nieustannie śledzony, wiecznie ścigany. Z okna, które wychodzi na ulicę, wypatrzyłem bez trudu dwóch mężczyzn stojących na czatach na przystanku autobusowym. Przed chwilą zadzwonił telefon. Kiedy podniosłem słuchawkę, połączenie przerwano. Chcą mnie zmęczyć. Kiedy pojęli, że ich przejrzałem, zaczęli natychmiast działać: wykluczyć jak największą ilość kompromitujących dowodów. Oto dlaczego podpisali w takim pośpiechu ten dziwaczny układ dotyczący eurorakiet. Domyślam się, na czym ma polegać druga faza operacji: zlikwidować mnie przed powtórnym podjęciem nielegalnego, ale przynoszącego ogromne zyski handlu. Francuzi byli albo zbyt bezwzględni, albo za bardzo przerażeni, żeby pomyśleć o stworzeniu choćby pozorów niewinności. Płatni mordercy, którzy depczą mi po piętach, to najprawdopodobniej rodacy. Piękna pociecha! Lepiej bym zrobił, zamykając gębę. Ale skąd mogłem wiedzieć? Wszystko zaczęło się jak w dowcipie. To było nazajutrz po katastrofie w Czemobylu. Podczas obiadu z przyjaciółmi ktoś stwierdził: "Niestety, nie będzie się już wychodzić bez licznika Geigera. Będzie się mierzyć radioaktywność wszystkiego, co popadnie..." Na co ja odpaliłem bez zastanowienia: "Tak, wszystkiego z wyjątkiem bomb atomowych!" Uwagę przyjęły parsknięcia śmiechu, po czym zeszliśmy na inny temat. Czy to z powodu ciężkiego trawienia, czy nerwowego podniecenia wywołanego mocnymi trunkami, dość, że przebudziłem się w środku nocy, zlany potem. Z niespokojnego snu wyłoniła się straszliwa pewność: WIĘKSZOŚĆ BRONI JĄDROWEJ TO ZWYKŁA LIPA. A oto kolejne etapy moich nocnych rozważań, o ile dobrze zdołałem je zrekonstruować: - Broń jądrowa służy do straszenia, a nie do walki. Takie jest zresztą oficjalne stanowisko. - Broń jądrowa jest bardzo droga, więc dużo się na niej zarabia. Skoro Włosi mogą sprzedawać wióry jako kiełbasę, dlaczegóżby łepscy faceci z armii nie mieli pakować erzacu w głowice nuklearne? - Wszyscy dobrze wiedzą, że w wypadku kontliktu żadna z walczących stron nie będzie mogła użyć całości swego arsenału jądrowego. - Unowocześnianie broni wymaga odnowienia zapasów w krótkim czasie. Wniosek: przyjmijmy, że w procentach, których nie znam, ale gdzieś w około dziewięćdziesięciu dziewięciu, bomby atomowe są wypełnione piaskiem albo ołowiem, żeby były cięższe. Cholera! W pierwszej chwili zacząłem się śmiać jak szalony. Wyobraziłem sobie kolosalne zyski fabryk broni, osiągane bez wiedzy lub z akceptacją czynników oficjalnych. Więcej nawet, ci panowie mogli ponadto zafundować sobie luksus czystego sumienia: "Jesteśmy humanistami, ratujemy naszą planetę!" Greenpeace, uczestnicy marszów pokoju, ekolodzy i pacyfiści musieli ich nieźle bawić. "Tak, właśnie tak. rozdmuchujcie groźbę niebezpieczeństwa atomowego, to tylko dla naszego wspólnego dobra. Wzmocni się wiarygodność naszych lipnych bomb!" Przyznam, ze zatkało mnie z podziwu. Co za fantastyczny pomysł! Kto będzie sprawdzał, co zawiera bomba atomowa? Kto włączy licznik Geigera w sanktuanum sil zbrojnych lub w bazach NATO? Kto osłucha amerykańskie czy radzieckie rakiety? Przyznajcie, że jest się z czego śmiać! Śmiałem się więc z całej duszy, aż do do samego rana. Od tego dnia rozgłaszałem wkoło dobrą nowinę. Nie trzeba już trząść portkami, koniec z obsesyjną myślą o wielkim BUM na finał. Najbardziej chciałem się podzielić odkryciem tej zabawnej sytuacji z moimi przyjaciółmi. Przeklęta naiwności! Nawet nie przeczuwałem, co mi grozi. Aż do chwili, gdy jakiś nieznajomy zaczepił mnie w małej kawiarence przy rue de Seine, gdzie byłem bywalcem. Drobny, niczym nie wyróżniający się mężczyzna, około czterdziestki. łysy w szaroperłowym garniturze z kamizelką, w okularach i z dyplomatką. Nieskazitelny. Wzór pracownika kierownictwa jakiejś firmy księgowej. Bardzo dobroduszny. Budzący zaufanie. - O.K. Obaj jesteśmy dobrymi graczami. Otrzyma pan dużą kwotę w zamian za milczenie, ale chcemy wiedzieć, jak uzyskał pan informacje. Co naprowadziło pana na trop? - Nic! Po prostu intuicja. - Może pan to udowodnić? - Skądże. Rzucił mi długie, zamyślone spojrzenie. - Nie wierzę panu. Jakiś szczegół musiał zwrócić pańską uwagę. Chcemy wiedzieć, co to było. - Czy mam do usranej śmierci panu powtarzać... Uśmiechnął się. Uśmiechem nie budzącym ani odrobiny zaufania. - Milo z pana strony, że chce nas pan wyręczyć... Nasza rozmowa nie trwała dłużej. Od tego czasu mam stracha. Nie otrzymałem żadnego czeku. A wy byście się nie bali na moim miejscu?
C o za numer! Wstąpiłem do banku, żeby wypłacić pieniądze. Facet w kasie przyjrzał mi się ze ściągniętymi brwiami. - Naprawdę potrzebuje pan tej kwoty? - Oczywiście, w przeciwnym razie nie przychodziłbym do banku. Pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie jest pan godny swojego konta. Ze względu na szacunek należny temu, kto powierzył naszemu bankowi ten nietykalny wkład, zmuszony jestem odmówić panu żądanej wypłaty. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło: - Odmawia pan zwrotu mojej forsy? - Kiedy ona już nie jest pańska. Proszę spojrzeć na siebie. Ubranie pogniecione, nie ogolony, włosy w nieładzie, wcale pan siebie nie przypomina. Może kiedyś, później... - Ty złodzieju! - Ależ, proszę pana, staram się po prostu uchronić pańskie oszczędności przed podejrzanym osobnikiem, którego mam przed sobą. Powinien pan być mi wdzięczny. No dalej, jazda stąd, łachudro, bo zawołam policję! I po zawodach. Zostałem kloszardem. Godne szacunku pozostało tylko moje konto w banku.
S ą dwa rodzaje oczu: krotko- i dalekowidzące. Dlatego każdy ma ich dwoje. To pozwala znaleźć punkt styczny. Nie tylko z punktu widzenia optyki, lecz także historii, filozofii, geografii, topografii, ekonomii oraz finansów. Punkt w ogólności i w szczególności. Punkt każdego możliwego rodzaju. Naturalnie, trzeba nauczyć się go ustalać. Znam wielu takich, którzy swoje przenikliwe oko biorą za niedowidzące i na odwrót. Ale znam równie wielu takich, których postrzeganie psuje dysproporcja między siłą wzroku obojga oczu. Można niedowidzieć w jednej dziesiątej i widzieć znakomicie w dziewięciu dziesiątych. Albo na odwrót. Albo w ogóle być zupełnie ślepym. Wtedy już ani niedowidzącym, ani widzącym. Widzimy więc jak za mgłą lub z przeraźliwą jasnością. Jak poradzić sobie z z tym problemem? Na ogól dobieramy się w pary. Widzący słabo łączą się z tymi o przenikliwym wzroku. A bystroocy poślubiają niedowidzących. Być może stąd właśnie wzięły się małżeństwa. Oczywiście, nie jest łatwo wybrać właściwego partnera o dobrym wzroku, gdy samemu widzi się niewyraźnie. Dla niedowidzącego wszyscy są tacy sami. Do tego stopnia, że nawet drugiego niedowidzącego można wziąć za sokole oko. A z kolei bystrooki - wystarczy, że jest trochę osłabiony, a już sprawia wrażenie niedowidzącego. Widzicie, jak się sprawy mają? Rozczarowanie i wszystko, co temu towarzyszy. Gorycz, uraza, niepokój. Nic już nie jest jasne. Nie można znaleźć punktu zaczepienia. Więc całą nadzieję pokłada się w okularach. A okulary nie są ani przenikliwe, ani niewyraźne. Są neutralne jak szkło. Soczewki zwiększają bystrość bystrych i niewyraźność niewyraźnych. Ach, mówię wam, połapać się w tym to nie w kij dmuchał! Ja znalazłem wyjście. Zamykam oczy. Nie ciągle, ale często. To sposób prosty, skuteczny i wygodny. Popatrzę troszeczkę i ciach, zamykam. A potem wyobrażam sobie jakiś fragment. Obraz był raczej zamglony czy wyraźny? Zastanawiam się, a kiedy dokonam wyboru, szybko otwieram oczy, żeby porównać. I od nowa. Wszyscy ludzie powinni postępować tak jak ja. Ale, ale, czy to nie dlatego mruga się powiekami?!
P rzy zupełnym braku zainteresowania dobiegła końca pierwsza Ogólnokrajowa Wystawa Listów Anonimowych w Paryżu. Niewielu wystawców, niewielu odwiedzających, w sumie klapa. Wydaje mi się celowe zbadanie przyczyn tego zadziwiającego niepowodzenia, choćby po to, by wyciągnąć z nich naukę na przyszłość. Ja ze swej strony uważam tę imprezę za obiecującą. Po pierwsze, trzeba stwierdzić, ze ceny stoisk były wygórowane. Takie same jak na Fiac albo Saga. Jeśli dziwi już sam fakt, że wynajęcie stoiska, na którym sprzedaje się odbitki, kosztuje tyle samo, co takiegoż z oryginałami, to jak można usprawiedliwić ten prawdziwy haracz pobierany od autorów anonimowych listów? Czyżbyśmy mieli do czynienia z podatkami od anonimowości? Czy państwo, które ma już swój udział w grach hazardowych. prostytucji, papierosach i alkoholu, zdecyduje się także podnieść opłaty pocztowe za listy bez nadawcy? Byłoby to posunięcie nie do obrony, bo sprzeczne z konstytucją. Wszystkie jednostki są równe wobec prawa, zachowujący incognito tak samo jak inni. Karanie Życzliwych dowodziłoby istnienia dwóch rodzajów poczty, tej dla Dobrych i tej droższej dla Złych. Fatalny podział, który wymagałby utworzenia komisji mającej za zadanie zdefiniowanie pojęcia dobra i zła. Wszechwładny system gwiazd, histeryczna pogoń za popularnością, przecenianie wartości ego w mediach zadały mocny cios literaturze anonimowej. Byle pisarczyk pocztowych kartek - uznając to za uzasadnione - wypisuje swoje długie jak wąż nazwisko i marzy o Nagrodzie Goncourtów. Terroryści, porywacze, zabójcy, szantażyści żałują, że nie podpisali swoich świrowatych orędzi i apelów. Chełpią się tą debilną prozą i pewnego dnia zgłoszą swoje kandydatury do Nagrody Nobla, literackiej albo pokojowej. Wielu z nich posuwa się w swojej niedelikatnosci do załączania własnych zdjęć. Takie zarozumialstwo wprawia w zakłopotanie. Tutaj powinienem zwrócić uwagę na delikatną kwestię, która rodzi wiele polemik. Listy podpisywane "pragnący pańskiego dobra przyjaciel" albo "pewien Francuz, który zawraca panu dupę", albo "obrońca wartości chrześcijańskich", albo "miłośnik Niemiec", albo "sąsiad, co rano wstaje", albo "były spadochroniarz" nie mogą być traktowane jako anonimowe. Podpisane są wprawdzie pseudonimami, ale nie są to anonimy. Świadczą niezbicie o zakażeniu, któremu ulegli niektórzy osobnicy przez kontakt z programami telewizyjnymi, prasą i Who's who. Donos, by osiągnąć absolutną czystość, musi być pozbawiony wszelkich wzmianek na temat nadawcy. W przeciwnym wypadku ulegnie samozniszczeniu. Nie pamiętam już, kto powiedział do mnie nie tak dawno: "Jeśli Francuzi zadenuncjowali tylu Żydów w czasie okupacji, to nie z powodu nienawiści do tej nacji, tylko dlatego, że lubią donosić." Opinia ta jest być może nazbyt pochopna, ale rzuca światło na głębokie powiązania między kulturą i narodem, sztuką ludową i Republiką Francuską. Listy anonimowe, te prawdziwe, mają się jak najlepiej. Donosy skierowane do urzędów skarbowych, na policję, do wspótmalżonka i współmałżonki, do lekarza lub przełożonego, księdza lub dietetyka, do urzędu celnego albo prokuratora generalnego, wszystkie te odmiany były reperezentowane wyczerpująco, choć nielicznie. Za ową skąpą reprezentację niektórzy winili brak natchnienia, podczas gdy inni ubolewali nad nieobecnością młodych autorów. Ci upierdliwcy zapominają, że list anonimowy jest sztuką żywą, komunikatem wyprodukowanym po to, by wędrować, i że jego istnienie jako przedmiotu godnego kolekcjonowania datuje się od nie tak dawna. Jeśli zaś chodzi o brak zainteresowania zwiedzających, jestem przekonany, że ma on swoje źródło w ich własnej twórczości. Autorzy listów anonimowych podobni są w tym względzie do wszystkich innych piszących: gdy sami zaczynają pisać, przestają czytać dzieła swoich kolegów.
Ź le się dzieje w kinie francuskim. Kino amerykańskie też już nie jest takie jak dawniej. Za to moje sny nigdy nie były tak piękne jak teraz. Mogę wręcz zaręczyć - i to bez obawy, że ktoś wdałby się ze mną w spór - iż są to widowiska najwspanialsze ze wszystkich, które współcześnie powstają. Pasjonująca fabuła zbudowana wedle najlepszych wzorów. Szybka akcja, dużo seksu i humoru. Precyzyjna reżyseria, dzięki której każda scena zapiera dech. a każdy kadr zadziwia, aktorstwo w najlepszym stylu. I podkreślam - wystawiane są wszystkie gatunki. Komedia, horror, film przygodowy. Sny sklepowej i sny wyciskające łzy z oczu, wysokobudżetowe koszmary i skromne sny piszącego do Cahiers du Cinema. Nic dziwnego, że w ogóle przestałem wychodzić z łóżka. Kilka lat temu właściciele kin rozpowszechniali hasło reklamowe "Kto kocha życie, idzie do kina". Nieprawda. Kto kocha życie, ten śpi. Jasne, że we dwoje jest milej niż samemu. W pojedynkę człowiek nudzi się w antraktach. Ale ostatnimi czasy, mimo bezdyskusyjnie wysokiej jakości programów, kobieca publiczność jakoś omija moje łóżko. Woli chodzić do innych, zaciemnionych kin. Trudno nie wiedzą, co tracą! Ostatnią noc spędziłem na lotnisku Roissy - z Marilyn. Piliśmy kawę, czekając na odlot jej samolotu. Przy drugim końcu baru siedziała rewelacyjna dziewczyna. Fantastyczna brunetka o ustach sto razy bardziej zmysłowych niż usta Marilyn. o oczach w kształcie migdałów, pięknym owalu twarzy, dłoniach, piersiach... Krótko mówiąc, nie mogłem od niej oderwać wzroku. No i Marilyn zrobiła mi scenę. - Nie rozumiem, co ty w niej zobaczyłeś, jest taka banalna... - Tak, kochanie, masz rację. - Z taką jak ona nikt nie podpisałby kontraktu. Chyba żeby przespała się z całą ekipą, wtedy może dostałaby jakąś drugoplanową rólkę, pokojówki czy telefonistki, ale nic ponadto... Zaczynała mnie już wkurzać ta cała Marilyn! - Wiesz - powiedziałem do niej - Hollywood może i jest, jak to się mówi, fabryką snów, za to ja niczego nie fabrykuję. Ja śpię. I aż do odwołania ja tu decyduję. A teraz, choćby tylko po to, żeby ci pokazać, kto tu rządzi, zaangażuję tę dziewczynę, a ty możesz sobie wracać do Hollywood i grać tam w tych swoich gównianych filmach! Nie mam nic przeciwko Marilyn, ale co za dużo, to niezdrowo. Moimi snami nie będzie rządził holywoodzki system gwiazd. Przechowuję w pamięci tysiące utalentowanych nieznajomych, którym już dawno powinienem dać szansę, wobec których mam pewne zobowiązania. Są tacy, co czekają od dwudziestu, trzydziestu lat na rolę, która pozwoliłaby im zaistnieć przez ułamek sekundy, dać okazję krótkiej wypowiedzi lub choćby postatystowania w tłumie. Anonimowe postacie, pozornie bez znaczenia, ale przecież jakość moich marzeń sennych w dużej mierze zależy właśnie od nich. W tym miejscu chciałbym im wszystkim złożyć gorące podziękowania. Przy okazji, mam dla nich ważną wiadomość. Wkrótce porozumiem się z Georges'em Cravenne. który ma nam urządzić imprezę identyczną jak rozdanie Cezarów, w ten sposób będę mógł ufetować swoich nocnych aktorów. Rozdanie nagród odbędzie się u mnie pod kołdrą. Ale uwaga, moje koteczki, uroczystość nie będzie transmitowana przez telewizję. Jeśli chcecie wziąć w niej udział, potrzebne wam będzie imienne zaproszenie. Naturalnie, możecie do mnie napisać, załączając swoje zdjęcie. Liczba miejsc jest ograniczona, a prawdziwa kobieta nie mogłaby darować sobie takiej imprezy.
R zeźbiarz, Mark Brusse, opowiadał mi, że kiedy był przejazdem w Tokio, został zaproszony przez pewnego japońskiego artystę do jego ulubionej restauracji. - Najpierw spośród pływających w akwarium ryb wybierasz tę, która ci odpowiada. Następnie przynoszą ci ją do stołu żywą i nożem ostrym jak brzytwa wycina się filet, który zjadasz, podczas gdy "zoperowana" ryba dogorywa tuż przy twoim talerzu. Sztuka polega na tym, by zwierzę jeszcze podkarmić kawałkiem jego własnego ciała, gdyż apetyt, albo raczej instynkt pochłaniania działa do ostatniego poruszenia skrzeli. Widząc moją nieco niewyraźną minę, mój rozmówca wyznał: - Tak, jest w tym pewna doza okrucieństwa, ale czy można sobie wyobrazić świeższą rybę?
T rudno będzie wam to przełknąć, ale muszę wyznać, że nie jadam byle czego. Jestem wybredny. Nie wystarczy, żeby danie było apetyczne, musi mnie jeszcze pociągać, wywoływać totalne ssanie kubków smakowych, odpowiadać aktualnemu usposobieniu. Nie inaczej z piciem. Można mnie zapewniać, że to boski nektar, flaszka najprzedniejszego wina zachowanego na jakąś wielką okazję; nieufnie maczam wargi i dziewięć na dziesięć razy jestem zawiedziony. Nie potrafię zadowalać się taką jakością. Muszę szukać gdzie indziej tej lepszej, tej, do której wzdycham. Tak samo z dziewczętami, książkami, filmami... Kaprysy rozpieszczonego dziecka? Nie! Moje wysokie wymagania mają przyczynę bardziej logiczną i jednocześnie bardziej absurdalną: umarłem już, pewnego razu. Tym "pewnego razu" nie pariodiuję belgijskiej francuszczyzny. To wyrażenie dobrze oddaje aurę niejasności, otaczającą pamięć o owym wydarzeniu. Kiedy to nastąpiło? Być może w zamierzchłej przeszłości, podczas wojny, gdy musiałem żyć pod zmienionym nazwiskiem, albo w wieku młodzieńczym, gdy chciałem uciec przed koszmarem szkoły. Może śmierć była skutkiem ciężko przebiegającej mutacji lub fatalnego końca pierwszej miłości? Szoku po stracie bliskiego krewnego? Śmierć ze strachu? Śmierć z nudów? Śmierć ze wstrętu? W każdym razie bytem martwy. Dowód? Żywi nie podważają, nie kwestionują, nie poddają pod dyskusję. Żeby żyć, liże się tyłki i buty, łyka gówna i kurz, pije stęchlą wodę i mocz. Pożera się łapczywie pierwszego robaka, który znajdzie się w zasięgu języka. Sypia się byle jak; włażąc pod pierwszą lepszą spódnicę, nie bacząc na urodę właścicielki; śpi się twardo, pazurami szarpie ziemię, drży z zimna, rzyga. Ale się żyje. Żeby żyć. lepiej nie kręcić nosem. Tylko ci, którzy już raz umarli, przejmują się jakością życia. Choć jest to dla nich raczej sposób spędzania czasu niż przywilej. Targują się, dyskutują, porównują. Dla zabicia czasu. Inni, żywi uważają taką postawę za oburzającą. "Powinno się błogosławić niebiosa za to, że pozwalają nam nasycić głód, ugasić pragnienie, rozmnażać się. Negatywne nastawienie jest niewłaściwe. Wybierać to znaczy popełniać grzech śmiertelny, ponieważ takie zachowanie jest skutkiem łakomstwa, zbytku, lenistwa, zazdrości i - nade wszystko - dumy." Dajmy na to. Ale powiedzcie mi, ukochani bracia, czy trup może grzeszyć?
W wiktoriańskiej Anglii małym dziewczynkom nie wolno było nosić zbyt wypolerowanych bucików. Przyzwoitość nakazywała nawet, aby obuwie było lekko matowe. - Przyzwoitość? - Tak, obawiano się bowiem, że podbrzusze i uda mogłyby odbijać się w ciemnym i wypukłym lusterku pantofelka. Są ludzie, którzy potrafią pomyśleć naprawdę o wszystkim.
O koło siódmej wieczorem tąpię taksówkę na Avenue des Ternes. Miałem szczęście. A już traciłem nadzieję. Teraz w Paryżu piekielnie ciężko jest trafić wolną taksówkę. Ponoć jeździ piętnaście tysięcy wozów, ale przydałoby się drugie tyle, jak w Nowym Jorku. Tylko kto odważyłby się powiedzieć to głośno, ryzykując tym samym samosąd. W moim kierowcy, jak w każdym paryskim taksówkarzu, wyraźnie coś dojrzewa. Grypa? Natrętna myśl? Jajo? Kto go wie! Cokolwiek by to było, dojrzewa w nim na całego. Patrzę na jego sztywny od wysiłku kark, typowy kark kogoś, kto coś wysiaduje, podczas gdy on we wstecznym lusterku miota w moim kierunku wściekle spojrzenia. W końcu wyrzuca z siebie: - Arthura Millera pan zna? Rozdziawiam się. - Co za Arthura Millera? Tego pisarza? - Tak. Tego łajdaka Arthura Millera! - Owszem, słyszałem o nim - stwierdzam ostrożnie - ale się nie znamy... A co on panu zawinił, ten Arthur Miller? Nie chodzi o Henry'ego Millera ani Glenna Millera, tylko właśnie o Arthura Millera, tak? Wybucha. - O Arthura Millera, tego łajdaka, który zabił Marilyn! - Sądziłem, że popełniła samobójstwo - zauważam ostrożnie. - Niech pan to sobie nazywa, jak chce, a ja mówię, że ją zabił, ten łajdak! Takiej kobiety jak Marilyn nie należało zostawiać samej nawet na sekundę, ona tak bardzo potrzebowała miłości, opieki... a trafiła na tego łajdaka, dla którego liczyły się tylko książki. Intelektualista. Najgorszy z najgorszych! Pan chyba nie jest intelektualistą, co? Energicznie potrząsnąłem głową. Och, nie, proszę pana, nie jestem żadnym intelektualistą, musiałbym nawet sprawdzić w słowniku, jak to się pisze. Zresztą każdy skretyniały krytyk sztuki to potwierdzi. Le Gac jest intelektualistą. Adami jest intelektualistą, Arakawa jest intelektualistą, ale nie ja. Ja jestem wesołek. Taksówkarz powstrzymuje się, acz niechętnie, od wykonania na mnie natychmiastowej egzekucji. - Marilyn była przeuroczym stworzeniem, proszę pana! Sierotka z temperamentem. Potrzebny był jej mężczyzna, prawdziwy... A na kogo trafiła...? - Na intelektualistę! Oni zgarniają wszystko... Obserwował mnie uważnie i surowo w lusterku, sprawdzając, czy się z niego nie nabijam, ponieważ jednak wyglądałem na poważnie wkurzonego na tych intelektualistów, przytaknął: - Dokładnie. Pedalski intelektualista! Wysunąłem podbródek. - Trzeba by jej było takiego faceta jak pan! Zgodził się ze mną. bez cienia zdziwienia, że to właśnie on miałby być mężczyzną stworzonym dla Marilyn. - Ach, ja. proszę pana, gdybym tylko mógł być z Marilyn, usuwałbym jej każdy pyłek sprzed stóp, lizałbym po tyłku, nawet gdyby nie był podtarty! Trochę niemile zaskoczony liryzmem jego wyznania, zdołałem wykrztusić: - Ach tak... Odwrócił się zupełnie, ryzykując wjechanie w tył pierwszego samochodu, który się nawinie, ale w takiej chwili miał to w głębokim poważaniu; - Właśnie tak, proszę pana. Mnie nie brzydzi gówno Marilyn. Ja nie jestem intelektualistą, nie potrzebuję kawioru ani langust, ani trufli... Pod koniec roku tylko to sprzedają... Można się porzygać. A na gówno Marilyn to się krzywią! Właśnie dlatego umarła. Gdybym tak zobaczył Arthura Millera przechodzącego przed maską mojego wozu, rozjechałbym go na placek! Co można zrobić z takim zdeklarowanym masochistą, tylko jedno: nie dać mu napiwku!
G łowa boksera wieńcząca prawie dwumetrowe ciało, bary tragarza, oczy jasne jak u syberyjskiego wilka to tylko kilka najbardziej rzucających się w oczy cech Lilette, młodej panienki z Quimper, która przysiadła się do mnie w Cafe de Flore. W tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze, jak się nazywa ani skąd pochodzi, ale szybko sobie z tym poradziła, opowiadając mi niniejszą historię, za której prawdziwość nie ręczę: "W pociągu cały czas popijałam. Piwo, a w końcu i anyżówkę. Gdy dojechaliśmy do dworca Montparnasse, facet z mojego przedziału - jedyny, który nie był marynarzem - powiedział, że przecież tak się nie rozstaniemy, że szkoda by było tak obiecującej znajomości, i zabrał mnie do znanego sobie baru. Le Pont-Royal - tak się nazywał ten lokal. Bar dla literatów i w ogóle. Siedzieli tam pisarze, szeptali i zżerali góry chrupek. Był tam też taki jeden, Philippe Sollers, bardzo elegancki, w pięknym zielonym krawacie, który gapił się na mnie, trzepocząc rzęsami. Ponoć ten Philippe Sollers to kawał ogiera, który żadnej nie przepuści, a potem pisze książki o wszystkich tych laskach. Pomyślałam sobie: "Jesli się z nim prześpię, to wejdę do historii literatury francuskiej." To mnie ubawiło. Niech pan nie zapomina, że byłam wstawiona. Ta mysi nie dawała mi spokoju. Wypiłam dwie anyzówki dla kurażu i poszłam przysiąść się do gościa. - Może przespałby się pan ze mną? - Chyba możemy najpierw wypić kieliszek, prawda? Słowem, facet pękał. Złapałam za jego zielony krawat i pociągnęłam mocno, prawą stopą przydepnęłam jego lewą i zapytałam, czy ma coś przeciw mnie. - Ależ nie, proszę pani - odpowiedział grzecznie, biały jak kreda. - Ma pani wiele uroku. - To nie ma problemu, idziemy. Podniosłam go i pomogłam pokonać schody, tak że nawet nie dotknął ich stopami. Niosłam go w kierunku najbliższego hotelu, jakieś dwadzieścia metrów od baru, kiedy nagle, co za pech, nie zauważyłam psiego gówna, tuż przy wiatrołapie. Padłam na pysk, a Philippe Sollers razem ze mną, bo krawata nie wypuściłam. Sollers zmartwił się z powodu swojego garnituru, który mocno był ucierpiał, ale nadal zachowywał się jak dżentelmen i bystrze tłumaczył mojemu kumplowi z pociągu - który właśnie do nas dołączył - że nie zamierzał mnie gwałcić. Jak zaliczył pierwszą fangę, wypuściłam krawat i Sollers, wymachując ramionami jak tonący, śmignął do pierwszej wolnej taksówki. Ruszyłam z kopyta i zdążyłam wskoczyć za nim do bryki. ...
karol17rp