BRONWYN WILLIAMS INDIAŃSKA ZDOBYCZ ROZDZIAŁ 1 22 wrzenia 1711 - Heeej-raz! - zakomenderował Edward Gray i Laura naparła całym ciężarem ciała na koniec długiego dršga. Zacisnęła mocno powieki, a jej ojciec zaczšł ršbać podostrzonš łopatš oporny korzeń, który ona próbowała podważyć. Jej dłonie, zacinięte na chropawym drewnie dršga, czuły każde uderzenie i po dwóch godzinach intensywnej pracy były obolałe i zmęczone. Przeklęty, stary pień! W chwilach takich jak ta, Laura zastanawiała się, czy dodatkowe pół akra pola pod kukurydzę warte jest aż tak morderczej pracy. Czasami mylała też, iż jej ojciec żywi podobne wštpliwoci. - Jeszcze raz... Uważaj! Wychodzi! - Stęknšł Edward i Laura otworzyła oczy. Musiała uważać, by straciwszy gwałtownie punkt oparcia, nie upać bolenie na ziemię, co zresztš nie przytrafiłoby się jej tego dnia po raz pierwszy. Karczowanie drzew to dziwna sprawa, pomylała. Czasami poddaje się takie łatwo, bez oporu, innym razem korzeń trzeszczy, jęczy, lecz uparcie tkwi w ziemi, jakby drzewo trzymało się kurczowo drogocennego życia. Gdy na takie trafisz, mógłby pomyleć, że cała ta dzika kraina wiadomie nie chce pozwolić, by jš ucywilizowano, i że drzewa, krzewy i chwasty trwajš w jakiej zmowie przeciw człowiekowi, który próbuje je poskromić. Gdyby wszakże ziemi nikt nie karczował i nie obsiewał, nie powstałyby tu farmy, A gdyby nie było farm, nie pojawialiby się osadnicy i to wspaniałe miejsce ponownie wzięliby we władanie dzicy. Ned Gray, oparty na trzonku łopaty, otarł pot z czoła i z zadowoleniem patrzył w ogromnš dziurę po topoli. Nagle co odwróciło jego uwagę. Spojrzał w kierunku pobliskiego lasu, oczy mu się zwęziły i wyranie zesztywniał. - Wracaj, córko, do domu. Ja też zaraz przyjdę. - Mielimy jeszcze wykarczować ten cedr - sprzeciwiła się Laura. - Na razie starczy. No, ruszaj! Dziewczyna posłusznie odeszła, choć najchętniej towarzyszyłaby ojcu. Edward Gray nie tolerował jednak sprzeciwu i nie zwykł powtarzać dwa razy wydanych poleceń; komenderował zresztš swš rodzinš za pomocš takich samych komend, jakie wydawał swoim wołom, zanim jeszcze nie ukradła mu ich banda dzikich, którzy najprawdopodobniej zarżnęli zwierzęta na mięso. Dzicy... Laura powtórzyła w mylach to słowo, idšc w stronę domu cieżynkš, na której leżały resztki pogryzionych przez wiewiórki sosnowych szyszek. Wiedziała, że jej ojciec przyjanił się przynajmniej z jednym dzikim. Wspominał kiedy o jakim mężczynie o dziwnym imieniu, które, jak to u Indian, składało się z dwóch słów i brzmiało Zwiastun Burzy, Kršżšcy Kamień, a może jeszcze inaczej. Zapewne poznali się jeszcze w czasach, gdy Ned Gray polował samotnie w tych stronach, karczował las i budował chatę, aby sprowadzić do niej póniej z Wirginii żonę i córkę. Czasami Laura odnosiła wrażenie, że jej ojciec tęskni za dawnym życiem myliwego i trapera. On sam jednak nigdy na ten temat nie zajšknšł się ani słowem, a przecież w chwilach, gdy spoglšdał na lasy lub na rzekę, w stronę wyspy, na której ongi posiadał chatkę rybackš, dostrzegała w jego twarzy ów osobliwy, na poły tęskny, na poły radosny wyraz... Wyglšdał wtedy, jakby chciał znów zniknšć na kilka lat i nie zawracać sobie głowy karczowaniem lasu, sianiem kukurydzy i wieczornym myciem się przed wejciem do chaty. Cóż, mężczyni zawsze byli dziwni. Dużo trudniej było ich zrozumieć niż kobiety. Zbliżajšc się do domu, Laura zerknęła za siebie przez ramię w nadziei, że może tym razem uda jej się zobaczyć jednego z indiańskich przyjaciół ojca. Nie potrafiła poskromić ciekawoci. W Wirginii, w miecie, w którym mieszkali przed przeniesieniem się na południe, żyło niewielu Indian. A jeli nawet który z nich przypadkowo zabłškał się w pobliże ich domu, matka natychmiast zapędzała Laurę do rodka, by nie narażać jej na kontakt z odmieńcem. Zgodnie z tym, co mówili chłopcy pana Harkera, którego farma leżała przy drodze, w połowie odległoci do Packwood's Crossing, okoliczni dzicy, gdy tylko kto nie zamknšł drzwi, włazili do domów jak kury. Fakt, nie wyrzšdzali nikomu krzywdy, a w każdym razie Laura o takim przypadku nie słyszała. Addie Harker twierdziła nawet, że bardziej przypominajš dzieci niż gronych intruzów - węszš za słodyczami i dotykajš wszystkich jasnych lub błyszczšcych przedmiotów, jakie znajdujš się w zasięgu ich wzroku. Laura kilkakrotnie celowo zostawiła uchylone drzwi, liczšc na to, że ujrzy w nich kiedy twarz owego dziwnego, dzikiego stworzenia. Bo dzicy bardziej byli dla niej włanie stworzeniami" niż ludmi. Obserwowani z daleka, przypominali jelenie, które zakradajš się do ogrodu w poszukiwaniu pożywienia. Nawiasem mówišc, zawsze chciała pogłaskać młodego jelonka, albo dorosłš łanię, lecz zwierzęta te były bardzo płochliwe i zbyt szybkie... Otworzyła drzwi i wsunęła do rodka głowę. - Mamo, skończylimy karczowanie - zawołała. - Zmyję tylko z siebie kurz i zaraz pomogę ci przy kolacji. Boże, jak bardzo bym chciała, żeby wreszcie zaczęło padać! - Gdzie się podziewał przez ten czas? - odezwał się na powitanie Edward Gray. - Prawie cię nie poznałem, chłopcze. - Zostałe osadnikiem - odparł z ostrożnym umiechem Kršżšca Burza. Kiedy znał i szanował tego człowieka, lecz przez trzy lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, obaj bardzo się zmienili. - Ano zostałem - westchnšł Gray. - Wiem, co o tym mylisz. Twojemu ludowi całe to osadnictwo, trzebienie lasów, nowe uprawy, nie wychodzi na dobre. Ale niestety, czasy się zmieniajš i nie ma powrotu do przeszłoci. - Spojrzał z namysłem na mężczyznę, który towarzyszył mu w tylu wspaniałych polowaniach. Jak na dzikiego Kršżšca Burza był wysoki, wyższy od swoich ziomków, ale ostatecznie w jego żyłach płynęła w połowie krew angielska. Wielka szkoda, że postanowił żyć w głuszy, zamiast kontynuować naukę i spróbować się ucywilizować. Człowiek jego pokroju, nawet dziki, gdyby tylko zechciał, mógłby zajć bardzo wysoko. - Tak, tak - powtórzył Gray - czas płynie i nie wrócš dawne lata. Choć czasami bardzo pragnę, by wróciły. - Ja również, przyjacielu. - Kršżšca Burza pokiwał głowš. Po chwili zerknšł ponad ramieniem starszego mężczyzny w stronę szczupłej, złotowłosej dziewczyny, oddalajšcej się szybko ku widniejšcym na skraju lasu zabudowaniom. - To twoja kobieta? - Córka. Chciałem mieć syna, ale ona też umie pracować. - Umiechnšł się, patrzšc w lad za Laurš. - Powiedz, co u was - zwrócił się w stronę Indianina. - Czy wasi ludzie majš doć jedzenia? - Myliwi w poszukiwaniu zwierzyny muszš wyprawiać się coraz dalej. Kobiety żšdajš soli, ubrań i słodyczy ze sklepu w Packwood. Jak sam powiedziałe, czasy się zmieniajš. - Ano tak - mruknšł Gray i spucił głowę. Obaj wiedzieli, że rozmawiajš o sprawach dużo doniolejszych niż brak zwierzyny czy wymylne żšdania kobiet. Kršżšca Burza ponownie zerknšł w stronę drobnej sylwetki białej dziewczyny, która znikła włanie w cieniu rzucanym na polanę przez drzewa, by po chwili znów pojawić się w potoku jaskrawego, słonecznego wiatła. Obserwował z ukrycia ojca i córkę od dłuższego czasu. Prawdę mówišc, nie był pewien, czy chce opucić swojš kryjówkę. Zafascynowany jednak urodš dziewczyny, wyrazem zdecydowania na jej delikatnej, niemal dziecięcej twarzy i błyskiem w szeroko rozstawionych, szarych oczach, w pewnej chwili postanowił wyjć zza drzew, by móc przyjrzeć się jej bliżej. Jeszcze bardziej poruszył go błysk jasnego, kształtnego uda, które wysunęło się spod spódnicy, gdy ciężkim dršgiem usiłowała podważyć wyrywany z ziemi korzeń topoli. Siłš woli skierował swe myli ku Kitappi. Chyba już czas, żeby porozmawiać z Kokomem o cenie, którš będzie musiał zapłacić za jego córkę. Mężczyzna potrzebuje kobiety, by rozgrzała jego matę do spania, a Kitappi, choć jeszcze taka młoda i niedowiadczona, mogła okazać się dobrš żonš. Zarówno Kokom, jak i jego ojciec powinni być zadowoleni z tego zwišzku. Trudno jednak było myleć o Kitappi, gdy w zasięgu wzroku wcišż pozostawała tamta dziewczyna. Szła na bosaka skrajem lasu, w jej złocistych włosach lniły promienie słońca, a on patrzył za niš już wcale nie dyskretnie i ukradkiem, lecz otwarcie, niemal z ostentacjš. Powinien bardziej na siebie uważać i nie prowokować podejrzeń. Nadeszły takie czasy, że mężczyzna mógł zginšć za najdrobniejsze nawet przewinienie, zwłaszcza jeli był czerwony, a kobieta biała. Mimo to Kršżšca Burza nie potrafił oderwać wzroku od córki Edwarda Graya i wpatrywał się w niš do końca, aż zupełnie zniknęła w głębokim cieniu zalegajšcym las. Niechętnie skierował uwagę na żylastego mężczyznę o siwiejšcych włosach. Edward cišgnšł z głowy mocno podniszczonš czapkę z bobrowego futra, otarł pot z czoła, po czym znów dokładnie umiecił czapkę na głowie. Ned, jeli nawet spostrzegł podšżajšce za Laurš spojrzenie Kršżšcej Burzy, nie dał tego po sobie poznać. - Mów, z czym przychodzisz. Jakie kłopoty? - mruknšł. - Kłopoty - potwierdził Indianin. - Przychodzę, by cię ostrzec, przyjacielu. Zeszłej nocy wbito w pal totemowy pięć tomahawków. Górni Tuscarorowie pozostanš z wodzem Bluntem. Wasz człowiek w Wirginii jeszcze raz próbuje wynegocjować traktat. - Spottswood? To uczciwy człowiek, powinni z nim rozmawaiać, a co z Dolnymi Tuscarorami? Czy też chcš wkroczyć na wojennš cieżkę? - Edward wiedział sporo o zmiennoci przekonań tych skomplikowanych ludzi. - Niebezpiecznie balansujš na krawędzi, Kršżšca Burzo. Sam o tym najlepiej wiesz. - Mój lud pozostanie w przyjani z Anglikami tak długo, jak długo Anglicy sami nie wyprš się tej przyjani. Nie chcemy wojny. Wiedz jednak, że Hancock buntuje większoć Indian - Mattamuskeetów, Koraninów, wszystkie plemiona znad zatoki... - Słowem ten parszywy, stary pies rozkazuje prawie wszy...
Satsuko