11. Deborah Lawrence - Tajemnica Sary.rtf

(1196 KB) Pobierz
Deborah Lawrence

Deborah Lawrence

TAJEMNICA SARY

Z angielskiego przełożyła Anna Wojtaszczyk

POL NORDICA

Otwock

11 tom z serii „Romanse sprzed lat”

PROLOG

Jackson County, Illinois, 1850

Dziesięcioletnia Sara Simmons pędziła przez wysoką trawę tuląc pod pachą Esmee, swoją ukochaną lalkę. Czepeczek zsunął się jej z głowy i zwisał na wiązadłach.

- Phoebe, pospiesz się, jesteśmy już prawie na miejscu. - Na całym świecie nie miała droższej przyjaciółki niż Phoebe Nelson.

Stary wiąz, sekretne miejsce ich spotkań, znajdował się tuż przed nimi. Było późne popołudnie. Jeżeli Phoebe spóźni się za bardzo do domu, mama porządnie złoi jej skórę. Sara dobiegła do drzewa pierwsza i sprawdziła, czy zasuszony złocień z ciemnym środkiem nadal leży pod kamieniem, pod którym go ukryły.

Phoebe podbiegła do niej.

- Jest?

- Mhm. - Sara podniosła w górę płaski kwiat. - Widzisz? Wiedziałam, że nikt tu nie przyjdzie. To miejsce zostanie na zawsze nasze.

Phoebe usiadła i położyła sobie na kolanach Linnet, swoją lalkę.

- Nie rozumiem, dlaczego musiałyśmy iść aż tak daleko. Mogłyśmy to zrobić w domu albo za stodołą.

Sara zmarszczyła nosek i skrzywiła się.

- Nie chcę przypieczętować naszej wieczystej przyjaźni w pobliżu stodoły albo domku z serduszkiem.

Phoebe poprawiła strojny bonet na głowie Linnet i pocałowała lalkę w policzek, a dopiero potem popatrzyła na Sarę.

- Jesteś gotowa?

Sara sprawdziła, czy nie rozwiązała się kokarda przy fartuszku Esmee, ucałowała ją i kiwnęła głową. Wyciągnęła Esmee w kierunku Phoebe i powiedziała:

- Będziemy zawsze najlepszymi przyjaciółkami i obiecuję, że Linnet będzie zawsze przy mnie bezpieczna.

- A ja przyrzekam, że będę dbała o Esmee i będę twoją ukochaną przyjaciółką aż do śmierci - potwierdziła Phoebe.

Wymieniły się lalkami, które zrobiły dla nich matki, a następnie przytuliły się do siebie.

Sara odchyliła się w tył patrząc cały czas Phoebe w oczy.

- Nigdy cię nie opuszczę. Nigdy.

- Nie, nigdy, nawet jak wyjdziemy za mąż. - Phoebe kołysała Esmee w ramionach. - A nasze córeczki urosną i też zostaną najlepszymi przyjaciółkami!

- Phoebe!

- To mama - powiedziała Phoebe zrywając się na nogi. - Lepiej już chodźmy.

Sara się również zerwała, chwyciła Phoebe za rękę i biegły ze swoimi lalkami, aż dobiegły na skraj pola do pani Nelson.

- Dzień dobry pani. Zabrałyśmy Esmee i Linnet ze sobą na spacer.

- Pora na kolację. - Pani Nelson potrząsnęła głową. - Jestem pewna, że twoja matka też ciebie szuka, Saro.

- Nie da pani Phoebe w skórę, prawda?

Pani Nelson ostro zmierzyła Sarę spojrzeniem, a potem zwróciła się do Phoebe.

- Jeżeli jeszcze raz będę musiała za tobą gonić, niewątpliwie to zrobię. - Chwyciła córkę za rękę, którą ściskała Sara i ruszyła.

Sara mrugnęła do Phoebe i pobiegła razem z nimi. Nigdy nie była pewna, czy pani Nelson nie zrealizuje którejś ze swoich gróźb, ale miała wrażenie, że dzisiaj nic Phoebe nie grozi. Kiedy dotarły do rozstaju, na którym Sara powinna skręcić do domu, dziewczynka uśmiechnęła się szeroko do Phoebe, przytuliła do siebie Linnet i w podskokach pobiegła gruntową, prowadzącą na farmę drogą.

1

Gridley, Oregon, 1873

W saloonie o nazwie „Wedge” było pusto. Gil Perry wyszedł zza baru, przyniósł miotłę z pokoju na tyłach i zaczął zmiatać lepiące się od brudu trociny w kierunku drzwi. Nie widział, żeby ktokolwiek przechodził przed saloonem od chwili, kiedy usiadł do obiadu. Miał wrażenie, że jest jedyną osobą w całym miasteczku.

Zamachnął się miotłą i cały stos brudu i trocin wyleciał na zewnątrz, na chodnik z desek. Zanim zdążył opuścić miotłę, ciszę rozdarło przeraźliwe „auuu!”

Sara Hampton z wściekłością otrzepywała spódnicę, chociaż powinna była raczej swój gniew wyładować na niezgrabiaszu, który właśnie wyrzucił na nią śmieci. Właśnie dzisiaj rano wyprasowała sukienkę w szkocką kratę, a teraz pokryta była ona brudem, wiórami i jeden Pan Bóg wie czym jeszcze.

Było na co popatrzeć, kiedy tak stała wymachując spódnicą, jakby opadło ją stado szczurów.

- Pani Hampton. Nie zauważyłem pani.

- Oczywiście, że nie - powiedziała piorunując go wzrokiem. To był ten barman, pan Perry. - Nawet pan się nie rozejrzał! - I jeszcze szczerzył do niej zęby, dureń jeden. Jakieś niewiniątko dałoby się pewnie nabrać na jego dźwięczny głos czy długie, ciemne rzęsy, które ocieniały brązowe oczy, ale ona nie.

Pani Hampton rozsiewała wokół siebie zapach bzu. Perry wciągnął ten delikatny aromat głęboko do płuc i uśmiechnął się w duchu. Pomimo wszystkich swoich górnolotnych przekonań włosy nosiła rozpuszczone. Wiedział, że nie jest jedynym mężczyzną, który chciałby przegarnąć ręką to ciemnobrązowe, faliste piękno, ale jej niebieskie oczy z równą łatwością potrafiły mężczyznę onieśmielić, co zwabić. Jeden lok długich włosów spoczywał teraz na jej ramieniu. Poruszyła ręką i słońce zabłysło na złotej obrączce. Gil słyszał, że jej świętej pamięci mąż zmarł ponad rok temu; zastanawiał się, co mogłoby sprawić, żeby Sara tę obrączkę zdjęła.

Od trzech miesięcy przyglądał się, jak chodzi po ulicy, słyszał raz, jak się serdecznie śmieje i czytał w Gridley Gazette pisane z werwą artykuły, ale nigdy jej nie zaczepił.

Tego spotkania wprawdzie nie zaplanował, ale zdecydowanie zwrócił na siebie jej uwagę.

- Pomogę się pani otrzepać. - Rzucił miotłę i postąpił krok w jej kierunku.

Sara odskoczyła i gwałtownym ruchem usunęła spódnicę.

- Proszę trzymać ręce przy sobie. - Odwróciła się na pięcie i poszła dalej.

Po śmierci męża Sary Phoebe pisała do niej o życiu w Oregonie, o urodzie tego kraju, o świeżo uzyskanej wolności, którą cieszyły się kobiety - ale słowem nie wspomniała o mężczyznach. Na szczęście nie wszyscy byli tacy jak pan Perry, ale uczciwie rzecz biorąc wcale Sary nie interesowali.

Przynajmniej nie wtedy.

I właśnie dlatego ruch sufrażystek wydał jej się pociągający. Gdyby kobiety stały się niezależne, mężczyźni nie mieliby prawa kierować finansami kobiety albo jej życiem czy majątkiem. Nie chodziło o to, że Sara mężczyzn nie lubiła. Nauczyła się jednak, że mężczyzna nie jest konieczny, by kobieta mogła realizować swoje ambicje. Spotkanie kogoś takiego jak pan Perry w najmniejszym stopniu nie zmieniło jej przekonań.

Zeszła z drewnianego chodnika i zatrzymała się na moment na słońcu. Otrzepała spódnicę jeszcze raz i zerknęła za siebie w kierunku saloonu. Ten człowiek ośmielił się do niej szeroko uśmiechnąć, zanim 'wrócił do środka - czyli dokładnie tam, gdzie było jego miejsce.

* *

- Phoebe, musisz coś zrobić z Sarą...

Phoebe Abbott podniosła oczy znad poczty, którą sortowała, i zerknęła na swojego męża Charlesa.

- To ty jesteś jej pracodawcą, a ja przyjaciółką. Powiedziałabym, że jest to coś, czym ty powinieneś się zająć.

Charles przemierzał pokój redakcyjny.

- Ta jej szpalta dla dam była dobra. Z przyjemnością zobaczyłbym następną. - Uniósł w górę trzy kartki papieru i potrząsnął nimi. - Czy widziałaś, co napisała w tym tygodniu?

Phoebe, przyzwyczajona do wybuchów męża - wiek nie przytłumił jego temperamentu - wiedziała, że nie potrwa to długo.

- Jeszcze nie. Skończyła pisać wczoraj późnym wieczorem. - Sara nie zwierzała się jej, ale Phoebe nie przypuszczała, żeby miała ją zaskoczyć reakcja Charlesa. Na jej ostatnie dwa artykuły zareagował w podobny sposób. - Czy pyta wydawca Gridley Gazette? Czy może mój mąż? - Jego jasnobrązowe włosy przyprószone były teraz siwizną i utył o kilka funtów, ale ciemnobrązowe oczy wciąż połyskiwały i wciąż potrafiły spowodować, że czuła się znowu jak podlotek.

- Wydawca.

Phoebe uśmiechnęła się.

- Jest tak źle?

- Nie mogę czegoś takiego wydrukować w Gazette! Połowa mężczyzn z miasteczka chce ją zlinczować, a reszta zwija się ze śmiechu, kiedy ją widzą na ulicy. Musi skończyć z tymi babskimi głupotami sufrażystek.

Phoebe wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

- Z pewnością nie mówisz tego poważnie. - Po czternastu latach małżeństwa wiedziała, że jej mąż naprawdę tak nie myśli. - Zachęcałeś ją, żeby pisała dla kobiet w naszym mieście i to właśnie robi.

- Tym razem posunęła się za daleko. - Rzucił papiery na biurko i przesunął dłońmi po włosach. - Porozmawiaj z nią. Nie chciałbym, żeby mi do redakcji wmaszerowali wszyscy mężowie z tego miasta.

- Charlsie... - Phoebe wstała, podeszła do męża i wzięła go pod rękę. - Sara po prostu chce, żeby kobiety nauczyły się samodzielnie myśleć. - Przycisnęła policzek do jego ramienia. - Dlaczego sam nie poprosisz, żeby napisała artykuł innego rodzaju?

- Masz coś do zaproponowania? Powiedziała, że nie jest w stanie zapełnić następnej szpalty tematem przepisów, haftów czy porządków domowych.

- I nie mam jej tego za złe. Sary nigdy nie interesowało prowadzenie domu. - Phoebe podniosła oczy na męża i uśmiechnęła się. - A może by tak artykuł na temat etykiety?

Mąż wybuchnął śmiechem.

- To idealne, moja droga. Naprawdę. Mam nadzieję, że podejdzie do tego tematu z równie wielkim entuzjazmem jak do sufrażystek.

- Wydaje mi się, że trochę trudno jej usiedzieć na miejscu. To może być coś akurat dla niej. Jest tu dopiero od niedawna i na pewno zmiana nie była dla niej łatwa.

Phoebe zerknęła przez frontowe okno i zobaczyła Sarę, która właśnie przechodziła przez ulicę. Była atrakcyjną kobietą, chociaż Phoebe wiedziała, że niewiele uwagi poświęca swojemu wyglądowi.

- Już idzie - dodała. - Możesz z nią teraz porozmawiać. Może jeszcze zdąży napisać kilka akapitów do jutrzejszej gazety. - Phoebe uniosła twarz, pocałowała męża w zarośnięty podbródek i wróciła do biurka.

Sara przemaszerowała przez drogę i weszła do redakcji Gazette. Wiszący u góry szyld zakołysał się i zapiszczał. Zamykając za sobą drzwi kątem oka zobaczyła saloon.

- Ktoś powinien nauczyć barmana dobrych manier - oznajmiła. - Ten człowiek stanowi poważne zagrożenie.

- Pan Perry? - przyjrzała się jej Phoebe. - Co się stało?

- Popatrz na moją spódnicę! - Sara ujęła materiał w dłonie i potrząsnęła nim. - Dziś rano ją wyprasowałam, a teraz jest cała brudna.

- Wiem, jak bardzo nie lubisz prasować - powiedziała z uśmiechem Phoebe - ale wydaje mi się, że nic się jej nie stało.

- Ten głupek wymiótł wszystkie brudy z saloonu prosto na moją spódnicę. - Sara zmarszczyła brwi i puściwszy materiał wygładziła go strzepnięciem dłoni. - Pewnie powinnam być wdzięczna, że nie opróżniał akurat nocników.

- Myślę, że nie zrobił tego naumyślnie. Pan Perry wydaje mi się nad wyraz sympatycznym człowiekiem. - Phoebe uśmiechnęła się do Sary. - Jest wcale atrakcyjny, nie uważasz?

Sara przewróciła oczami.

- Miła twarz, owszem, ale z pewnością nie mówi nic o usposobieniu danej osoby. Tej lekcji nauczyłam się wystarczająco dobrze i nie mam zamiaru przeżywać czegoś takiego jeszcze raz.

- Wojna zmieniła Johna. I nie tylko jego.

- No tak. Zdecydowanie na gorsze - powiedziała uroczyście Sara. - Kiedyś był uważny, uroczy i och, taki przystojny. Wierzyłam w każdą jego lukrowaną obietnicę... aż nie mogłam już dłużej zamykać oczu na prawdę. Codziennie bywał zalany.

- Nie wiedziałam... - Phoebe rzuciła Charlesowi zdezorientowane spojrzenie. - Nigdy mi nie mówiłaś.

- Nie zauważałam, ile wypija, dopóki nie wrócił z wojny; potem przeprowadziliśmy się do New Jersey i miałam nadzieję, że się zmieni. - Sara zerknęła na Charlesa. - Dość już o tym. Zostawiłam to wszystko za sobą w hrabstwie Camden.

Tak naprawdę to wcale nie zostawiłaś, pomyślała Phoebe. Sara zerknęła na Charlesa, który najwyraźniej czuł się nieswojo. Doszła do wniosku, że mężczyźni nie bardzo lubią słuchać, kiedy kobiety tak otwarcie o nich mówią.

- Charles, wyglądasz, jakbyś przeczytał mój artykuł i nie był zachwycony. - Lepszej namiastki starszego brata nigdy nie będzie miała; i jak to między rodzeństwem, nie zawsze się ze sobą zgadzali.

Potrząsnął głową z typowym dla siebie znużeniem. No i masz, pomyślała, te same zastrzeżenia co zwykle.

- Może byłoby to niezwykłe przeżycie dla kilku z naszych czytelników, ale czy to źle, że zaproponujemy im coś, nad czym będą mogli pomyśleć?

- Nie. Tym razem mnie nie namówisz, Saro. Ale mam pomysł... - Zerknął na żonę, a potem zwrócił się do Sary. - Mogłabyś pisać o etykiecie... o zapomnianych, dobrych manierach.

Sara wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.

- O manierach? Tak, proszę pana, nie, proszę pani, proszę i dziękuję? - Nie sądziła, że był aż tak rozgniewany.

- No cóż.... - Potarł dłonią kark. - Phoebe, pomóż mi z tego wybrnąć.

- Sądzę - Phoebe uśmiechnęła się - że chodzi mu o dział, który pomógłby ludziom zorientować się, jak należy się zachowywać w różnych sytuacjach towarzyskich. Co tydzień mogłabyś pisać o innym problemie.

Sara przyglądała im się z niedowierzaniem.

- Mówicie serio? Phoebe kiwnęła głową.

- Brzmi to niemal równie interesująco - jej przyjaciółka przewróciła oczami - jak porady dotyczące prania zanieczyszczonych prześcieradeł. - Podeszła do okna, potem wróciła do biurka, które dzieliła z Phoebe. - Uczysz swoje dzieci, jak mają się zachować. Każda matka to robi. Cóż więcej mogłabym dodać?

Phoebe usiłowała rozbudzić jej zainteresowanie.

- Właśnie narzekałaś na pana Perry'ego, a drwalom też by się przydało parę uwag, jak powinni podchodzić do kobiety, jak się do niej zwracać albo, skoro już o tym mówimy, jak odróżnić damę od kokotki. Sama mówiłaś, że kobieta nie może czuć się bezpieczna na ulicach od sobotniego popołudnia do poniedziałkowego poranku, kiedy drwale są w mieście. - Sara wbiła wzrok w ścianę, oko jej zabłysło.

- Dobrze byłoby może zacząć od tego, jak mężczyzna powinien witać kobietę - kiwając głową powiedział Charles niby to do siebie samego. - Potem mogłabyś udzielić kilku rad, w jaki sposób dama może zareagować, żeby okazać dżentelmenowi swoje zainteresowanie lub jego brak. Dosyć często skarżyłaś się na grubiaństwo flisaków i drwali. Miałabyś okazję, żeby...

Phoebe zauważyła na twarzy męża wyraz grozy; najwyraźniej ugryzł się w język. Zrozumiał, iż mało brakowało, a powiedziałby coś głupiego i dałby Sarze pretekst, żeby trzymać mężczyzn na jeszcze większy dystans niż dotychczas.

- Saro, wystarczy strona czy dwie. Zrobisz to?

- Mhm...

Sara ściągnęła szal z ramion i powiesiła go na kołku. Maniery. Wrzaskliwi mężczyźni bez wychowania. Pan Perry. On przede wszystkim.

- Może to być dobra zabawa. - Uśmiechnęła się złośliwie do swoich myśli.

- Dobrze. - Charles odetchnął.

- Siądę od razu do tego artykułu, dopóki na świeżo mam sprawę w pamięci. - Podeszła do okna i uśmiechnęła się z namysłem w kierunku „Wedge”. Może uda jej się odpłacić panu Perry'emu.

Phoebe położyła pocztę męża na jego biurku, podeszła do niego i pocałowała go w policzek.

- Przypilnuję, żebyś miał ciepłą kolację, gdybyś się spóźnił. - Włożyła czepeczek i zdjęła pelerynę z kołka. - Do zobaczenia w domu, Saro.

- Tak... to nie powinno mi zająć dużo czasu.

Sara usadowiła się przy biurku. Zastanawiała się, czy nie poszukać sobie innego zajęcia, ale naprawdę cieszyło ją pisanie artykułów dla gazety. Nie zamierzała pisać tekstów, które irytowałyby Charlesa, ale wynik był taki, jakby to robiła z rozmysłem. Ale przecież po kilku jej artykułach sprzedaż gazety podwoiła się. Może artykuły o etykiecie też dadzą taki dobry rezultat.

Zrobiła sobie listę tematów do wykorzystania na najbliższe tygodnie, ale jej artykuł wstępny miał dotyczyć tego, jak mężczyźni powinni, a jak nie powinni zwracać się do kobiet w miejscach publicznych. Szybko zapisała trzy strony, potem starannie przeczytała każdą linijkę, skorygowała i przepisała całość na czystym papierze. Powstrzymała się od wymienienia nazwiska pana Perry'ego, ale miała nadzieję, że kiedy usłyszy o tym artykule, zorientuje się, kogo miała na myśli.

Wręczyła kartki Charlesowi.

- Mężczyźni powinni znaleźć tu rady, które są im potrzebne.

Charles pospiesznie przeczytał pierwszy paragraf i kiwnął głową.

Sara uznała to za oznakę akceptacji.

- Hmm. - Przejrzał drugą stronę i popatrzył na nią. - Będziesz musiała napisać tych parę wierszy od nowa. - Zaznaczył miejsce ołówkiem i zwrócił jej kartki.

Sara przeczytała na głos wskazane linijki.

- Zbyt wielu panów uważa za swoje prawo zaczepianie kobiet na ulicy i w sklepach i narzucanie damom swoich niemile widzianych umizgów. Czas już, żeby panowie ci uświadomili sobie, że kobiety nie są nieodebranym bagażem, który czeka tylko, żeby wybawił je najbliższy osobnik płci męskiej, zwykle pachnący tanią whiskey i nieświeżym tytoniem.

Podniosła oczy.

- Nie widzę tu niczego niewłaściwego.

- Obrażasz niemal każdego mężczyznę w tym mieście.

- Tylko tych, którzy są nieokrzesani i aroganccy, tych, którzy nie potrafią zrozumieć, kiedy im się mówi „nie”. - Podała mu znowu kartki. - A może pozwolimy, by czytelnicy sami to osądzili?

- Przez ciebie posiwiały mi włosy - powiedział Charles potrząsając głową. - Nigdy w tym mieście nie znajdziesz mężczyzny, który by się z tobą ożenił.

Sara uniosła jedną brew w jego kierunku.

- A czemuż to sądzisz, że chciałabym wyjść za mąż za jakiegoś mężczyznę z tego miasta? Albo z któregokolwiek innego miasta, jeśli już o to chodzi?

- Większość kobiet woli nie być sama.

- Może to być prawdą w odniesieniu do niektórych, a nie do wszystkich. Większość kobiet potrafi świetnie radzić sobie z własnymi sprawami, chociaż niewiele z nich uświadamia to sobie.

- Jesteś bardzo przystojną kobietą, Saro. Mam nadzieję, że nie zwrócisz się przeciw mężczyznom. Nie wszyscy z nas są tacy jak John.

- Wiem. - Spojrzała na niego z wesołym uśmiechem i wyszeptała: - Czekam na takiego jak ty.

- Mam nadzieję - zachichotał Charles - że będę gdzieś w pobliżu, kiedy trafi kosa na kamień. To będzie zapewne niesłychanie interesujące.

- Phoebe powinna zrezygnować ze swatania i znaleźć sobie inne zajęcie.

- Ona chce tylko, żebyś była szczęśliwa. - Westchnął i podszedł do prasy drukarskiej. - Och, dobrze. Zamieszczę ten tekst. Kto wie, może sam się czegoś z tych artykułów nauczę.

- Jestem pewna, że Phoebe powie ci wszystko, co tylko chciałbyś wiedzieć.

- A nawet więcej. - Popatrzył na Sarę. - Tak sobie myślę, że powinnaś mieć pseudonim. Twoje ostatnie artykuły narobiły sporo zamieszania.

- Za to najnowsze może skłonią panów, żeby pomyśleli o czymś jeszcze poza whiskey i bijatyką. - Zastanawiała się przez chwilę i doszła do wniosku, że pociąga ją pisanie pod przybranym nazwiskiem. Poza tym dość już mu narobiła kłopotów jak na jeden dzień. Miała swoją ulubioną ciotkę i przekonana była, że ciotka Lucy nie weźmie jej tego za złe. - Lucy.

- Lucy co?

- Po prostu Lucy.

- Panna Lucy? Kiwnęła głową.

- Sądzę, że pochwaliłaby ten pomysł. - Będzie musiała wysłać egzemplarz gazety do ciotki, jak również do matki, z wyjaśnieniem, dlaczego wykorzystuje imię ciotki. Na pewno śmiechu będzie co niemiara. - Czy chciałbyś, żeby ci pomóc w składaniu?

- Dziękuję, ale mam swoje przyzwyczajenia.

Rozumiała go, ale od czasu do czasu zadawala to pytanie, na wszelki wypadek, gdyby zmienił zdanie. Okryła się szalem i zostawiła go przy pracy.

Ruszyła wzdłuż River Road. Był śliczny, wrześniowy dzień. Czerwone liście klonów stawały się złote, a topole nad rzeką Mili miały kolor masła. Spomiędzy budynków wybiegło dwóch chłopców i pomknęło prosto na nią. Uskoczyła, z trudem udało jej się uchronić palce u nóg przed zdeptaniem.

Z saloonu po drugiej stronie drogi dobiegł śmiech; zerknęła w tamtym kierunku. Pan Perry stał w drzwiach i uśmiechał się pod wąsem. Czy mogło chodzić o nią? Jego głęboki, grzmiący głos przedziwnie na nią wpływał. Słuchałaby go z przyjemnością, gdyby nie to, że śmiał się z niej.

- Coś mi się zdaje, że ma pani niefortunny dzień, pani Hampton.

Sara zacięła zęby, kusiło ją, żeby biegiem wrócić do redakcji i dopisać jeszcze kilka linijek. Zamiast tego spiorunowała go wzrokiem, wyprostowała się w ramionach i poszła dalej postanowiwszy, że za nic nie da się ponownie wytrącić z równowagi, zwłaszcza ku jego satysfakcji.

Miał szerokie bary, muskularne ramiona i zachowywał się obcesowo, co pozwalało mu utrzymać spokój w saloonie, a przynajmniej tak mówiono. Najwyższy już czas, by nauczył się, że damy w mieście ani nie są tymi opojami, w których towarzystwie zwykle przebywał, ani nie są kobietami lekkiej konduity.

Gil patrzył, jak pani Hampton oddala się swobodnym krokiem. Było jasne jak słońce, że nawet na niego nie rzuciłaby okiem. Gdyby przypadkiem nie obsypał jej wcześniej śmieciami, na pewno by się do niego nie odezwała. Jak na kobietę, która pisała w swoich artykułach o wolnej miłości i twierdziła, że każda kobieta ma do niej prawo, nie była zbyt przyjacielska.

Sara szła dalej i mimo woli zastanawiała się, czy on przeczyta jej nową szpaltę. Wszystkie przedsiębiorstwa w miasteczku prenumerowały Gridley Gazette. Z jej obserwacji wynikało, że pan Perry jest równie nieokrzesany jak mężczyźni, których obsługuje i na gazetę pewnie by nawet nie spojrzał.

Może nawet nie umie czytać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin