Moorcock - Saga o Elryku t.2.rtf

(2324 KB) Pobierz
Michael Moorcock

Michael Moorcock

 

 

 

Perłowa Forteca

 

 

 

A gdy Elryk skłamał po trzykroć Cymoril, swej narzeczonej, i osadził ambitnego kuzyna Yyrkoona jako Regenta na Rubinowym Tronie w Melniboné, pozwoliwszy takoż odejść Rackhirowi, Czerwonemu Łucznikowi, wyruszył potem ku nieznanym lądom, by szukać mądrości mającej, jak wierzył, pomóc mu rządzić krainą Melniboné tak, jak nigdy jeszcze nie była rządzona.

Nie wziął jednak pod uwagę, że przeznaczenie dawno już zdecydowało o naturze doświadczeń i nauk, jakie miały mu być dane, i o kształcie piętna, które miały nań wywrzeć. Zanim jeszcze spotkał niewidomego kapitana i Statek, Który Żeglował po Morzach Przeznaczenia, śmiertelne niebezpieczeństwa wystawiły na próbę zarówno jego idealizm, jak wierność samemu sobie.

W Ufych-Sormeer zatrzymał go spór pomiędzy czterema niesłownymi czarnoksiężnikami, którzy bliscy byli nieumyślnemu sprowadzeniu zagłady na Młode Królestwa i którzy ostatecznie oddali się w służbę Równowadze; w Filkhar zdarzyło mu się pójść za głosem serca i przeżyć coś, o czym nigdy potem nie chciał wspomnieć nawet słowem. Poznawał moc noszonego u boku Czarnego Miecza i poznawał miarę cierpienia, które temu towarzyszyło, a wszystko to miało swoją cenę.

Najpierw było jednak pustynne miasto Quarzhasaat i przygoda, która zaważyła na losach Elryka na wiele długich lat...


KRONIKA CZARNEGO

MIECZA CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Czy jest szaleniec, który myślą samą

Zmieni osnowę sennej mary szalonej.

Demony skruszy. Chaos powstrzyma.

Opuści władztwo i ukochaną.

Rzuci się w nurty, co w stron wiele płyną,

A dumę odda, i bólem zaznaczy?


1

UMIERANIE

 

 

Elryk, dziedziczny cesarz Melniboné, ostatni potomek rodu rządzącego od ponad dziesięciu tysięcy lat, a jeśli zachodziła potrzeba - także potężny i groźny mag, gotował się na śmierć w otoczonym przez pustkowia mieście Quarzhasaat, zgubie wielu karawan, które nigdy doń nie dotarły. Lekarstwa i zioła, zwykle przywracające mu zdrowie, wyczerpały się podczas ostatnich dni długiej wędrówki południowym skrajem Pustyni Westchnień, forteczne miasto zaś było znane bardziej ze swych skarbów, niż medyków.

Powoli i niepewnie książę rozprostował naznaczone bladością palce w smudze światła, które ożywiło krwistoczerwony klejnot tkwiący w Pierścieniu Królów, ostatnim widomym znaku pozycji wynikającej z urodzenia. Dłoń opadła. Nadzieja na pomoc Actoriosa okazała się nadzieją ulotną, zresztą, mały mógł być z kamienia pożytek, skoro jego właścicielowi brakowało sił, aby ożywić moce drzemiące w klejnocie. Poza wszystkim zaś Elryk nie chciał przyzywać demonów, nie tutaj. Własne szaleństwo przywiodło go do Quarzhasaat i nic nie miał do mieszkańców miasta, pomimo że ci z pewnością zapałaliby do niego nienawiścią, gdyby tylko wiedzieli, kim jest naprawdę.

Niegdyś Quarzhasaat rządziło krainą rzek i malowniczych dolin, pomiędzy którymi zieleniły się puszcze i złociły zboża, zmieniło się to jednak za sprawą nieostrożnego użycia kilku zaklęć podczas wojny z Melniboné ponad dwa tysiące lat wcześniej. W ten sposób imperium Quarzhasaat stracone zostało dla obu stron i zniknęło pod zwałami piasku, który nadciągnął niczym przypływ, oszczędzając jedynie stolicę i pamięć o dawnych czasach. Od tamtej pory mieszkańcy miasta żyli wyłącznie przeszłością przekonani, że skoro Quarzhasaat istniało zawsze i ocalało, ich zadaniem jest zachować je za wszelką cenę w tym stanie przez całą wieczność. Nie służyło już niczemu ani nikomu, jednak jego władcy czuli się zobowiązani do troski o miasto i nie mieli w tej mierze żadnych wątpliwości, gdy przychodziło do działania. Czternaście razy różne armie próbowały pokonać Pustynię Westchnień, by złupić bajecznie bogate Quarzhasaat, i czternaście razy piaski pochłaniały zbrojnych.

Głównym zajęciem mieszkańców stało się tymczasem knucie wyszukanych intryg przeciwko władcom (niektórzy zwykli mawiać, iż jest to najważniejsze z uprawianych tu rzemiosł). Z nazwy jedynie republika, z pozoru tylko stolica potężnego imperium, pogrzebanego przez diuny, Quarzhasaat rządzone było przez Radę Siedmiu znaną też pod osobliwą nazwą: Sześciu i Ten Jeden. Oni to sprawowali nadzór nad większością bogactw i spraw miasta. Inni bogaci mieszczanie płci obojga, którzy zdecydowali się nie służyć tej Septokracji, zadowalali się wywieraniem nacisków, korzystając w ten sposób ze znacznej nawet władzy bez ryzyka, że władza ich usidli. Jedną z tego grona, jak Elryk zdołał się już dowiedzieć, była Narfis, baronowa Kuwair, mieszkająca w skromnej i pięknej przy tym willi na południowym skraju miasta, większość czasu i wysiłków poświęcająca walce ze swym rywalem, starym diukiem Ralem, patronem najlepszych artystów Quarzhasaat, którego przytulnie i gustownie urządzony pałac wznosił się na pomocnych wzgórzach. Tych dwoje, jak Elryk słyszał, wybierało po trzech członków każdej Rady, podczas gdy siódmy, zwykle bezimienny, a zwany po prostu Sekstokratą (rządził bowiem pozostałymi sześcioma), był zdolny swym głosem przeważyć w spornej sprawie. Wszyscy, nawet baronowa Narfis i diuk Rai, starali się zyskać przychylność Sekstokraty.

Nie zamierzając wikłać się w polityczne intrygi, Elryk skierował się ku miastu wiedziony czystą ciekawością, a także dlatego, że było to jedyne schronienie na rozległych martwych obszarach na pomoc od bezimiennych gór oddzielających Pustynię Westchnień od Pustkowia Łkań.

Poprawiając się na cienkim posłaniu ze słomy, Elryk uśmiechnął się sardonicznie na myśl, że może tu umrzeć, a nikt nie dowie się, iż potomek władców największego wroga Quarzhasaat został pochowany w tym mieście. Zastanawiał się, czy taki właśnie los wybrali dla niego bogowie: los dalece gorszy od tego, o czym Elryk marzył, niemniej nie pozbawiony pewnego uroku.

Opuściwszy w pośpiechu i zamieszaniu Filkhar, wszedł na pokład pierwszego statku, który wypływał z Raschil i tym sposobem dotarł do Jadmar. Tam, zaufawszy nierozważnie pewnemu staremu ilmiorańskiemu pijakowi, kupił odeń mapę mającą zdradzać położenie legendarnego Tanelorn. Tak jak po trosze oczekiwał, mapa okazała się fałszywa i zawiodła Elryka z dala od wszelkich ludzkich siedzib. Gotów był już sforsować góry, by przez Pustkowia Łkań dotrzeć do Kaarlaak, jednakże po spojrzeniu na wiarygodniejszą, z Melniboné pochodzącą mapę, uznał że Quarzhasaat leży znacznie bliżej. Nie udało mu się odnaleźć legendarnego Tanelorn i wiele wskazywało na to, że nigdy nie ujrzy tego miasta jak z baśni.

Kronikarze Melniboné nie mieli w zwyczaju poświęcać uwagi pokonanym wrogom, ale Elryk pamiętał, że wedle starych podań czary Quarzhasaat chroniły całe terytorium państwa przed na wpół ludzkimi wrogami, tragedia zaś była skutkiem zwykłej pomyłki popełnionej przez Fophena Dals, Diuka Czarnoksiężnika, przodka diuka Rai. Pomylił on jeden ze znaków runicznych w zaklęciu, które miało zasypać armię Melniboné piaskiem i zbudować wał ochronny wokół cesarstwa. Elryk nie ustalił jeszcze, jak wypadek ów tłumaczą sobie obecni mieszkańcy Quarzhasaat. Może stworzyli szereg mitów i legend tłumaczących pech miasta knowaniami złych sił emanujących ze Smoczej Wyspy?

I wspomniał, jak jego własne opętanie mitami przywiodło go wprost do niechybnej zguby.

- Przeliczyłem się - mruknął, zwracając znów blado-szkarłatne spojrzenie na Actoriosa. - Dowiodłem, że mam wiele wspólnego z przodkami tych ludzi.

Dlatego właśnie został niedawno znaleziony około czterdziestu mil od swego martwego konia przez chłopca, który poszukiwał w piasku klejnotów i drogocenności, wydobywanych czasem na wierzch przez nawiedzające nieustannie tę część pustyni burze piaskowe. Te same burze były po części odpowiedzialne za przetrwanie Quarzhasaat (jak i za zdumiewającą wysokość imponujących murów miejskich), od nich pochodziła też pełna melancholii nazwa pustyni.

W lepszej chwili Elryk podziwiałby monumentalne piękno, piękno wyrafinowane, właściwe tylko temu miastu odciętemu od świata, tworzone według własnych kanonów. Pomimo gigantycznych rozmiarów zikkuraty i pałace nie były ani brzydkie, ani ciężkie, przeciwnie, zdumiewały lekkością stylu, a to za sprawą lśniącej czerwieniami terakoty, błyszczącego srebrzyście granitu, bielonych stiuków, intensywnych błękitów i zieleni wydających się wyłaniać za sprawą czarów wprost z powietrza. Na wielopoziomowych tarasach rozkwitały bujnie ogrody pełne fontann i strumyków zasilanych wodą z głębinowych studni. Dzięki nim brukowane uliczki i obsadzone drzewami aleje wypełniał kojący poszum i świeży zapach. Woda była tu racjonowana, a za jej kradzież miejscowe prawo karało najsurowiej, surowiej nawet niż za kradzież klejnotów; cała zaś wilgoć, która mogłaby posłużyć do uprawy zboża, wykorzystywana była tylko w jednym celu - by utrzymać splendor Quarzhasaat taki, jaki miało za czasów potęgi imperium.

Obecna kwatera Elryka nie posiadała nic z tej wspaniałości, stało w niej jedynie składane łóżko, kamienna podłoga zarzucona była słomą, w ścianie widniało wysokie okno. Całości dopełniał prosty gliniany dzban i miska z odrobiną słonawej wody, za którą zapłacił ostatnim szmaragdem. Cudzoziemcy nie mieli tu prawa do talonów na wodę. Woda dla Elryka została najpewniej skradziona z którejś z fontann.

Elrykowi jednak potrzebne były przede wszystkim pewne bardzo rzadkie zioła leczące choroby krwi, ale ich cena, nawet gdyby były dostępne, przekroczyłaby możliwości księcia. Cały jego majątek składał się z kilku złotych monet, fortuny w Kaarlaak, lecz zupełnie bezwartościowych w mieście, gdzie złotem wykładano akwedukty i ścieki. Spacery ulicami były więc dla Elryka wyczerpujące i przygnębiające, i książę coraz więcej czasu spędzał w swoim schronieniu.

Pewnego dnia odwiedził go ów chłopiec, który odnalazł go na pustyni i zaprowadził do tej kwatery. Przyglądał się teraz albinosowi niczym osobliwemu owadowi lub schwytanemu w potrzask gryzoniowi. Na imię miał Anigh i posługiwał się pochodzącym z melnibonéańskiego linqua franca właściwym dla Młodych Królestw, jednak akcent jego był tak chropawy, że chwilami trudno było zrozumieć, co mówił.

Raz jeszcze Elryk spróbował unieść rękę tylko po to, by szybko zrezygnować. Tego ranka pogodził się z myślą, że nigdy więcej nie ujrzy ukochanej Cymoril i nigdy już nie zasiądzie na Rubinowym Tronie. Owszem, odczuwał żal, jednak niezbyt bolesny, bowiem choroba wprawiała go w dziwnie radosny nastrój.

- Miałem nadzieję, że cię sprzedam.

Elryk zamrugał, usiłując dojrzeć coś w cieniach panujących w drugim kącie pokoju, gdzie nie docierał wpadający do środka promień słońca. Poznawał głos, ale przy drzwiach majaczyła mu tylko niewyraźna sylwetka.

- Teraz widzę, że w przyszłym tygodniu zaniosę na targ jedynie twoje truchło i rzeczy, które miałeś ze sobą. - To był Anigh, przygnębiony perspektywą śmierci swej cennej zdobyczy.

- Nadal jednak zadziwiasz. Twoje rysy przypominają twarze naszych pradawnych wrogów, masz skórę bielszą niż kość, a takich oczu jak twoje nigdy jeszcze nie widziałem u człowieka.

- Przykro mi, że cię zawiodę. - Elryk wsparł się słabo na łokciu. Uważał, iż ujawnienie prawdy o sobie byłoby nieostrożne, powiedział zatem, że jest najemnikiem z Nadsokor, Miasta Żebraków, schronienia dla wszelkich ludzkich osobliwości.

- Myślałem, że może jesteś czarnoksiężnikiem i wynagrodzisz mnie uchylając rąbka swej wiedzy tajemnej, dzięki której mógłbym zostać bogaty, a może nawet dostać się do Szóstki. Mogłeś też być duchem pustyni zdolnym wyposażyć mnie w różne przydatne moce. Ale wygląda na to, że zmarnowałem swą wodę. Jesteś jedynie zubożałym najemnikiem. Naprawdę nie masz już nic cennego? Może być nawet drobiazg, byle był coś wart. - Oczy chłopca powędrowały do długiego, smukłego tobołka, który stał oparty o ścianę w pobliżu wezgłowia.

- To nie są skarby, chłopcze - rzucił Elryk. - Ten, kto to posiada, bierze na swe barki klątwę, której nie można wygnać żadnymi czarami. - Uśmiechnął się widząc oczami duszy chłopaka usiłującego znaleźć kupca na Czarny Miecz, który owinięty w podartą suknię z czerwonego jedwabiu pomrukiwał chwilami z cicha, niczym starzec usiłujący przypomnieć sobie trudną sztukę wypowiadania słów.

- Ale to jest broń, prawda? - spytał Anigh a osadzone w szczupłej, opalonej twarzy jasne oczy wydały się jeszcze większe.

- Tak. Miecz.

- Stary? - Chłopak sięgnął pod pasiastą, brunatną dżelabiję i podrapał strup na ramieniu.

- To nie oddaje istoty sprawy. - Elryk poczuł się rozbawiony, pomimo że nawet ta krótka rozmowa zdążyła go już zmęczyć.

- Jak stary? - Anigh postąpił krok i znalazł się w smudze światła. Wyglądał na doskonale przystosowanego do życia wśród palonych słońcem skał i rozżarzonych piasków Pustyni Westchnień.

- Pewnie z dziesięć tysięcy lat. - Malujące się na twarzy chłopca zdumienie pozwoliło Elrykowi zapomnieć na chwilę o bliskim zapewne kresie drogi. - Chyba jednak więcej...

- To z pewnością jest skarbem! Panie i panowie z Quarzhasaat wysoko cenią takie rzeczy. Nawet ci z Szóstki je zbierają. Na przykład, jego wysokość Mistrz z Unicht Shlur ma komplet pancerzy ilmiorańskiej armii, a w każdym jest mumia prawdziwego wojownika. A lady Talith posiada zbiór kilku tysięcy sztuk broni, każda inna. Daj mi miecz, panie najemniku, a znajdę kupca. Potem poszukam tych ziół, których potrzebujesz.

- I wtedy wyzdrowieję na tyle, byś mógł mnie sprzedać? - Elryk był coraz bardziej rozbawiony.

- Och, nie, proszę pana. Wtedy będzie pan dość silny, by mi przeszkodzić. Poszukam raczej dla pana jakiejś pracy.

Elryk spojrzał życzliwiej na chłopca. Przez chwilę zbierał siły, by znów się odezwać.

- Sądzisz, że ktoś zechce mnie tu zatrudnić?

- Oczywiście - skrzywił się Anigh. - Może pan zostać osobistym strażnikiem kogoś z Szóstki, a przynajmniej kogoś z ich popleczników. Z pana wyglądem nie będzie żadnych kłopotów! Mówiłem już, jakimi to rywalami i intrygantami są nasi władcy.

- To pocieszające. - Elryk zaczerpnął głęboko powietrza. - Pocieszające, że mogę liczyć w Quarzhasaat na ciekawe życie i opływać w bogactwo. - Spróbował spojrzeć chłopcu prosto w oczy, ale Anigh odsunął się ze smugi światła i tylko fragment jego postaci był widoczny. - Niemniej z tego, co powiedziałeś wywnioskowałem, że potrzebne mi zioła rosną tylko w Kwan, u stóp Strzępiastych Kolumn, a to całe dni drogi stąd. Zanim wysłannik przebędzie choćby połowę drogi, ja będę już martwy. Chcesz mi osłodzić ostatnie chwile, chłopcze? A może masz jakieś mniej szlachetne zamiary?

- Powiedziałem panu, gdzie rosą te zioła. A co, jeśli ktoś już je zebrał i właśnie tu wraca?

- Znasz kogoś takiego? I ile ten ktoś zażąda za tak drogocenne lekarstwo? A w ogóle, czemu nie powiedziałeś mi tego wcześniej?

- Bo wcześniej o tym nie wiedziałem. - Anigh usiadł na progu w chłodzie tam panującym. - Od czasu naszej ostatniej rozmowy chodziłem i pytałem. Jestem z pospólstwa, wasza czcigodność, nie pobierałem nauk, nie potrafię nawet gładko mówić. Ale wiem, jak szukać wiedzy. Nie jestem wykształcony, dobry panie, ale nie jestem głupcem.

- Podzielam twoje zdanie.

- No to wezmę miecz i poszukam kupca? - Znowu pojawił się w smudze światła i wciągnął dłoń po tobołek.

Elryk opadł na posłanie. Uśmiechnął się, kręcąc z wolna głową.

- I ja, Anigh, jestem w znacznym stopniu ignorantem. W odróżnieniu od ciebie jednak mogę się także okazać głupcem.

- Z wiedzy płynie siła - powiedział Anigh. - Gdy będę miał jej dość, może zaprowadzi mnie pomiędzy najbliższych popleczników baronowej Narfis. Mógłbym zostać kapitanem jej straży. Może nawet szlachcicem!

- Och, pewnego dnia z pewnością zajdziesz nawet wyżej. - Elryk z trudem odetchnął zastałym powietrzem. Trząsł się cały, a płuca miał jak ogarnięte płomieniem. - Rób, co chcesz, chociaż wątpię, by miecz pozwolił, żebyś go zabrał.

- Mogę go obejrzeć?

- Tak. - Pokonując ból, Elryk przetoczył się ku skrajowi łóżka i wyłuskał olbrzymi miecz z otulającej go materii. Wykonany z czarnego lśniącego metalu, cały pokryty runami, które zdawały się drżeć i migotać, zdobienia miał misterne i wyraźnie dawnej roboty, niektóre tajemnicze, inne przedstawiały zwarte niby w walce smoki i demony. Stormbringer pochodził nie z tego świata, to było widać.

Chłopakowi mowę odebrało i cofnął się, jakby żałował, że w ogóle pomysł sprzedaży miecza przyszedł mu do głowy.

- Czy on jest żywy?

Elryk patrzył na miecz z mieszaniną obrzydzenia i czegoś na kształt zmysłowej czułości.

- Niektórzy powiadają, że posiada zarówno umysł, jak i wolną wolę. Inni twierdzą, że to demon, który popadł w niełaskę. Jeszcze inni wierzą, że uwięzione są w nim szczątki dusz wszystkich potępionych śmiertelników. Kiedyś, według starej legendy, pewnemu smokowi kazano zamieszkać w głowicy innego miecza... - Z niesmakiem odkrył, że czerpie sporą przyjemność z obserwowania narastającego przerażenia chłopca. - Czy nigdy jeszcze nie widziałeś niczego, co byłoby dziełem Chaosu, Anigh? Ani nikogo od Chaosu uzależnionego? Jego niewolnika, na przykład? - Zanurzył długą białą dłoń w mętnej wodzie i zwilżył wargi. Jego czerwone oczy migotały niczym gasnące węgle. - Podczas moich podróży słyszałem, jak niektórzy rozpoznawali w tym ostrzu osobisty oręż Ariocha, zdolny do rozdarcia muru pomiędzy Sferami. Inni, umierając pod jego ciosem, widzieli w nim żywą istotę. Uważa się także, że jest to przedstawiciel rasy żyjącej w innym wymiarze, i może, gdyby zapragnął, przywołać nawet milion swych braci. Słyszysz, jak to brzmi, Anigh? Czy to zachęci i omota pospólstwo na targu? - Spomiędzy bladych warg wydobył się dźwięk, który nie był śmiechem, zdradzał jednak ponure rozbawienie Elryka.

Anigh pospiesznie wycofał się w półmrok i odchrząknął.

- Czy nazywasz to coś jakimś imieniem?

- Nazywam go Zwiastun Burzy, ale ludzie z Młodych Królestw znaleźli dla niego, i dla mnie zresztą też, inne jeszcze imię: Złodziej Dusz, bo i zaiste, wypił ich sporo.

- Jesteś Złodziejem Snów! - Anigh nie odrywał spojrzenia od ostrza. - Czemu nikt cię jeszcze nie zatrudnił?

- Nie znam tego określenia i nie wiem, kto mógłby zatrudnić „złodzieja snów”. - Elryk spojrzał na chłopaka oczekując dalszych wyjaśnień, ale ten nadal wpatrywał się w miecz.

- Czy on wypije i moją duszę, panie?

- Jeśli tak postanowię. Jedyne, co mógłbym zrobić, aby choć na chwilę odzyskać siły, to pozwolić mu zabić ciebie i pewnie jeszcze kilku, a potem poczekać, aż miecz przekaże mi waszą energię. Później, bez wątpienia, mógłbym znaleźć rumaka i odjechać, najpewniej do Kwan.

Pomruk czarnego miecza narastał, jakby oręż wyrażał uznanie dla takich właśnie planów.

- Och, Garnek Indianit! - Anigh wstał, gotów w razie potrzeby do ucieczki. - To brzmi jak jedna z tych historii zapisanych na murach Mass’aboon. Takimi właśnie mieczami władali podobno ci, którzy przywiedli nas do zguby! Tak, tamci wodzowie mieli taki sam oręż. Nauczyciele mówili mi o tym w szkole. Byłem tam krótko, ale pamiętam, co opowiadali! - Zmarszczył czoło, wyglądając jak żywy dowód na poparcie tezy, iż zaiste warto uważać na lekcjach.

Elryk pożałował, że tak wystraszył chłopaka.

- Nie jestem skłonny, młodzieńcze, ratować swe życie za cenę odebrania życia komuś, kto nie uczynił mi żadnej krzywdy. Poniekąd przez to właśnie znalazłem się w tak kłopotliwym położeniu. Uratowałeś mnie, więc nie chcę cię zabić.

- Och, panie, ale ja się ciebie boję! - W przerażeniu użył języka dawniejszego jeszcze niż melnibonéański, a Elryk, który w trakcie studiów zajmował się i językami, błyskawicznie go rozpoznał.

- Gdzie nauczyłeś się tego języka zwanego opish? Zdziwienie przytłumiło na chwilę lęk.

- Tutaj zwą go po prostu rynsztokowym, to żargon złodziei, ich tajemna mowa. Ale sądzę, że w Nadsokor jest dość popularny.

- W Nadsokor owszem. - Elryk był tym wszystkim coraz bardziej zaintrygowany. Wyciągnął rękę, by uspokoić chłopaka, ale ów gest wystarczył, by Anigh zacharczał coś w przerażeniu, szarpnął się i nie czekając na ciąg dalszy, wybiegł z pokoju wybijając bosymi stopami szybki rytm na korytarzu i na wąskiej uliczce za oknem. Najwyraźniej nie oczekiwał ze strony Elryka niczego przyjaznego.

Pewny, że Anigh zniknął na dobre, Elryk posmutniał. Naprawdę żałował tylko jednego: że nie ujrzy już Cymoril, że nie wróci do Melniboné, by poślubić ją zgodnie z obietnicą. Ponowne objecie Rubinowego Tronu nie liczyło się aż tak, zawsze wahał się przed tą decyzją (i jak sądził, wahałby się w przyszłości), pomimo że była to przecież jego powinność. Czy może dlatego, świadomie i z rozmysłem, wybrał dla siebie nędzny los, by uciec przed odpowiedzialnością?

Chociaż jego krew ulegała powoli sile dziwnej infekcji, była jednak wciąż krwią jego przodków, a nie jest łatwo wyprzeć się swego urodzenia ni przeznaczenia. Miał nadzieję, że pod jego rządami Melniboné kiedyś przestanie być odizolowanym od świata, umierającym wspomnieniem po znienawidzonym imperium. Pragnął widzieć je jako siedzibę narodu odrodzonego, mocnego dość, by zaprowadzić na świecie pokój i sprawiedliwość, stać się oświeconym przykładem dla wszystkich innych.

Za szansę chociaż powrotu do Cymoril gotów był oddać nie tylko Czarny Miecz, jednak rozstanie ze Stormbringerem nie wydało mu się możliwe. Oręż ten był czymś więcej niż źródłem sił życiowych i bronią przeciwko wrogom. Był uosobieniem więzi łączącej Elryka z przodkami, z Chaosem. A jeśli oddawszy miecz dobrowolnie, nigdy już nie ujrzy Ariocha? Rozważając te sprawy, sprawy wagi równie wielkiej jak przeznaczenie, poczuł, że z wolna traci jasność myśli. Takie pytania najlepiej omijać z daleka.

- Cóż, może szaleństwo me i śmierć będzie właśnie tym, co uwolni Melniboné i pokrzyżuje plany jego starym nieprzyjaciołom.

Oddech wydawał się płytszy, a płuca już tak nie paliły, Elryk zaczynał nawet odczuwać chłód. Krew krążyła coraz wolniej, gdy spróbował wstać by podejść do prostego drewnianego stołu, gdzie leżały wszystkie jego skromne zapasy. Popatrzył jednak tylko na czerstwy chleb, skwaśniałe wino i pomarszczone kawałki suszonego mięsa, którego pochodzenia lepiej było nie dochodzić. Nie mógł się podnieść, nie był w stanie nawet się ruszyć, chociaż pragnął tego całą siłą woli. Gotów był przyjąć śmierć, jeśli nie ze spokojem, to przynajmniej, do pewnego stopnia, z godnością. Zapadając w pełne majaków zamyślenie, wspomniał chwilę, gdy zdecydował się opuścić Melniboné. Pamiętał, jak Cymoril zadrżała, pamiętał skrywaną radość Yyrkoona, pamiętał, co powiedział Rackhirowi, Wojownikowi Kapłanowi z Phum, który także pragnął odnaleźć Tanelorn.

Ciekawe, czy Rackhirowi, Czerwonemu Łucznikowi, lepiej powiodło się w poszukiwaniach, czy może leżał gdzieś, w innym zakątku tej rozległej pustyni, w strzępach zszarganego przez wiatr szkarłatnego stroju, ze skórą przysychającą z wolna do kości. Elryk z całego serca pragnął, by Rackhirowi udało się trafić do mitycznego miasta i by znalazł tam obiecany spokój. Potem powróciła tęsknota za Cymoril i Elryk załkał mimowolnie.

Wcześniej jeszcze rozważał, czy nie wezwać na pomoc Ariocha, patronującego mu Księcia Chaosu, nadal jednak nawet samo rozważanie takiej możliwości wywoływało w nim niechęć. Obawiał się, że mógłby stracić wówczas o wiele więcej niż samo życie. Za każdym razem, gdy siły ponadnaturalne zgadzały się go wesprzeć, wzmacniał się ich tajemniczy i niejednoznaczny związek z Elrykiem. Zresztą to czysto akademickie rozważania, zauważył ironicznie Elryk. Arioch okazywać zwykł ostatnio szczególne wahanie w kwestii udzielania pomocy. Najpewniej Yyrkoon dosłownie potraktował zadanie zastąpienia cesarza we wszystkim...

Wraz z tą myślą wrócił ból i tęsknota za Cymoril. Znów spróbował się podnieść. Plama słońca przesunęła się znacznie. Wydało mu się, że widzi Cymoril stojącą tuż przed nim. Po chwili zmieniała się w jedną z postaci Ariocha. Czy to może Książę Chaosu bawił się z nim? Nawet teraz?

Elryk odszukał wzrokiem miecz, który zdawał się odrzucać jedwabne okrycie i szeptać jakieś ostrzeżenia, a może groźby.

Odwrócił głowę.

- Cymoril? - Przesunął oczami po smudze blasku, aż wzrok jego utkwił w błękitnym bezchmurnym niebie. Dostrzegał tam jakieś postaci przybierające kształty ludzi, zwierząt i demonów. Wszystkie nabierały wyrazistości, aż w końcu upodobniły się do jego przyjaciół. Znów pojawiła się Cymoril. - Kochana! - jęknął Elryk w desperacji.

Ujrzał Rackhira, Dyvim Tvara, nawet Yyrkoona. Przyzywał ich głośno.

Brzmienie własnego chrapliwego głosu go otrzeźwiło. Pomyślał, że gorączkuje tracąc resztki sił na jałowe rojenia i że jego tkanki zaczynają trawić same siebie, a zatem śmierć musi już być blisko.

Dotknął czoła wyczuwając wilgoć oblewającego go potu. Zastanowił się, jaką cenę mogłaby jedna taka kropla osiągnąć na wolnym rynku. Rozbawiło go to. Czy za pot otrzymałby więcej wody, a przynajmniej trochę wina? A może sprzedaż takiego towaru, płynu ostatecznie, była sprzeczna z surowymi prawami Quarzhasaat?

Rzucił okiem dalej, poza smugę światła, i wydało mu się, że widzi tam mężczyznę. Najpewniej to strażnik miejski przyszedł sprawdzić, czy gość ma pośród innych zezwoleń takie zezwolenie na oddychanie.

Z kolei miał wrażenie, że przez pokój przemknął pustynny wiatr, wiatr, którego w Quarzhasaat nigdy nie trzeba było daleko szukać, przynosząc ze sobą pierwotną siłę, może tę właśnie, mającą pozwolić duszy cesarza udać się ku miejscu ostatniego przeznaczenia. Elryk się uśmiechnął. Cieszyło go poniekąd, że oto nadchodzi kres zmagań. Może Cymoril dołączy wkrótce do niego?

Wkrótce? Cóż mógł znaczyć czas w bezczasowych wymiarach? A może będzie musiał czekać całą wieczność, nim znowu się połączą? Lub tylko chwilę? A jeśli nigdy już jej nie ujrzy? A jeśli wszystko, co go czeka, to pustka i nicość? Lub może jego dusza wniknie w nowe ciało, równie chore jak obecne, i ponownie przyjdzie mu stawić czoło tym samym nierozwiązywalnym problemom, tym samym przerażającym moralnym dylematom i fizycznym cierpieniom, które ścigały go, odkąd stał się dorosły?

Myśli Elryka dryfowały, zupełnie jak zmyte z brzegu przez falę powodzi zwierzę miotające się rozpaczliwie w oczekiwaniu na śmierć. Chichotał, łkał i majaczył przysypiając chwilami, a tymczasem życie wyciekało z jego osobliwego, białego jak kość ciała wraz z przedśmiertnymi potami. Gdyby ktoś obcy ujrzał go w tej chwili, byłby przekonany, że to nie człowiek rzuca się na pryczy w agonii, ale okaleczona chora bestia.

Zapadł zmrok, a wraz z nim nadeszła parada postaci, które przewinęły się w przeszłości przez życie albinosa. Czarnoksiężnicy, którzy kształcili go w sztukach magicznych; matka, obca i nigdy nie poznana i takiż ojciec; okrutni przyjaciele z dzieciństwa, którzy sprawili, że nie uprawiał okrutnych sportów typowych dla Melniboné; jaskinie i polany Smoczej Wyspy, smukłe wieże i baśniowe pałace nieludzkiej rasy, której przodkowie przybyli z innego świata i zmienili się w pełne tajemniczego piękna stwory cieszące się zwycięstwami i władzą. Elryk zdawał sobie sprawę, że to wyczerpanie przywołuje wizje skryte gdzieś w głębi jego umysłu. Krzyknął, ujrzawszy w myślach zmasakrowaną Cymoril, nad ciałem której chichoczący upiornie Yyrkoon odprawiał najbardziej odpychające rytuały. A potem raz jeszcze zapragnął żyć, zapragnął wrócić do Melniboné, uratować kobietę ukochaną tak bardzo, że nierzadko sam przez sobą nie chciał przyznać się do siły tego uczucia. Ale to były mrzonki. Gdy zjawy odeszły i za oknem pojawiło się ciemnogranatowe niebo, Elryk zrozumiał, że niedługo umrze i nie uratuje już kobiety, którą przysiągł poślubić.

Nad ranem gorączka opadła. Tylko parę godzin dzieliło go od śmierci. Gdy otworzył zamglone oczy, ujrzał pierwsze nieśmiałe, złociste promienie słońca, które nie zaglądało jak wczoraj, wprost do pokoju, ale odbijało się od lśniących murów pałacu naprzeciw zajazdu.

Czując nagły chłód na popękanych wargach, odwrócił głowę i spróbował dosięgnąć miecza. Wydało mu się, że Ostrze Przymierza celuje w niego, najpewniej po to, by poderżnąć mu gardło.

- Zwiastunie Burzy...

Jego głos był cichy, a ręka zbyt słaba, by unieść się ponad posłanie, a co dopiero dosięgnąć oręża. Zakaszlał, czuł, że do gardła sączy mu się jakiś płyn. Nie była to mulista ciecz, którą kupił, ale coś czystego i świeżego. Pił więc, starając się za wszelką cenę dojrzeć cokolwiek poprzez mgłę przesłaniającą świat. Tuż przez oczami zobaczył płaską manierkę ze srebra, całą w zdob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin