Broadrick Annette - Tajemnica trzech sióstr 01 - Przeznaczenie puka do drzwi.rtf

(337 KB) Pobierz
ANNETTE BROADRICK

ANNETTE BROADRICK

PRZEZNACZENIE PUKA DO DRZWI

PROLOG

28 listopada 1978 roku

Wiem, wiem, skurcze są coraz mocniejsze i bardziej bolesne. - Doktor James MacDonald uspokajał dziewczynę, która leżała na stole porodowym. - Świetnie sobie radzisz, naprawdę znakomicie.

Zjawiła się wieczorem w jego gabinecie domowym, ledwie żywa i skostniała z zimna od lodowatego wiatru hulającego po Wyżynie Szkockiej. Nigdy wcześniej jej nie widział, gdy jednak stwierdził, że rozpoczęła się akcja porodowa, natychmiast przystąpił do pracy. Zdołał dowiedzieć się od dziewczyny, że to będą trojaczki.

Jego żona, Margaret, stała w pobliżu i ocierała pot z czoła rodzącej.

- Wszystko idzie dobrze - zapewniła, ale doktor ujrzał na jej twarzy głęboki niepokój.

Dziewczyna miała wysoką gorączkę. James MacDonald zaaplikował leki nieszkodliwe dla mających wkrótce przyjść na świat dzieci. Ten poród powinien odbyć się w szpitalu, ale nie było czasu tam pojechać.

Doktor wiedział, że musi nawiązać kontakt z rodzącą, by wspierać ją nie tylko medyczną wiedzą

i doświadczeniem, ale również psychicznie.

- Jak ci na imię, kochanie?

- Moira.

- A gdzie jest twój mąż, Moiro?

- Nie żyje - zaszlochała. - Widziałam, jak brat go zamordował. Uciekłam, bo zabiłby i mnie! - krzyknęła.

- Już nic ci nie grozi, kochanie. Przy mnie i Maggie jesteś bezpieczna. - Zamilkł na chwilę. - Moiro, jak się nazywał twój mąż?

- Douglas, ale niech pan nikomu tego nie zdradzi. Proszę, by w aktach urodzenia nie było imienia męża, inaczej jego brat może nas znaleźć.

- Nie martw się. Uwierz mi, jesteś tu bezpieczna. Odpręż się, pomyśl o czymś miłym. Twoje dzieci już wybierają się do nas.

- Trochę za wcześnie. Termin mam za trzy tygodnie. - Gwałtownie wciągnęła powietrze, bo zaczął się kolejny silny skurcz.

James MacDonald praktykował w rodzinnym Craigmor od ponad trzydziestu lat i niejednokrotnie bywał w sytuacjach krytycznych. Tego wieczoru musiał stawić czoło kolejnej. Młodziutka, najwyżej osiemnastoletnia pacjentka zmagała się nie tylko ze skomplikowanym porodem, ale i z ostrym zapaleniem płuc.

Po kilku godzinach na świat przyszły trzy drobniutkie, ale zdrowe dziewczynki. Struny głosowe miały w najlepszym porządku i natychmiast zrobiły z nich użytek. Margaret umyła i zważyła noworodki, po czym owinęła w ciepłe kocyki i ostrożnie ułożyła w wiklinowej kołysce.

- Masz silne i śliczne córeczki, Moiro - powiedział James z ulgą.

Świeżo upieczona matka uśmiechnęła się z wysiłkiem i zamknęła oczy. Spełniła swoje zadanie. Jej dzieci pojawiły się na świecie. Nagle na jej udręczonej twarzy pokazało się przerażenie

- On nie może znaleźć moich dzieci! - Moira, mimo że wyczerpana i chora, z zadziwiającą siłą złapała lekarza za rękę. Jej oczy płonęły od gorączki, głos się rwał. - Gdy do nich dotrze, zabije je. Błagam, niech pan nie pozwoli, by je odszukał!

- Moiro, nic tu nie grozi ani tobie, ani twoim córeczkom. Teraz odpoczywaj, to najważniejsze. Jesteś tuż po porodzie, no i masz zapalenie płuc. Gdy dojdziesz do siebie, sama zaopiekujesz się dziećmi. - Próbował dodać jej otuchy, lecz w oczach Moiry dostrzegł ból i rozpacz, a także to, co najgorsze: brak wszelkiej nadziei.

- Tak bardzo kochałam Douglasa. Nie chcę bez niego żyć...

- Masz trzy cudowne córeczki, które cię potrzebują, Moiro.

Znał te objawy. Dziewczyna rezygnowała z życia. Gdy ciężko chory człowiek przestaje walczyć, nic nie może go uratować. Jak miał natchnąć ją nadzieją? Co zrobić, by uwierzyła, że ma przed sobą przyszłość?

- Proszę, niech pan im znajdzie dobry dom. Błagam, niech rai pan to obieca - szepnęła. - Niech pan chroni moje dzieci.

Doktor wiedział, że nadeszła chwila krytyczna. Moira poddawała się, odchodziła w krainę śmierci.

- Posłuchaj, to ty musisz chronić swoje dzieci. Teraz jesteś słaba i chora, ale to minie. Twoje córeczki potrzebują ciebie...

Zamilkł, bo Moira straciła przytomność. Przekazała swą ostatnią wolę, tylko na tyle starczyło jej sił.

Doktor rozpaczliwie walczył o jej życie, choć czuł, że nie ma żadnych szans. Z dziewczyny przy każdym oddechu uchodziły siły. Wreszcie westchnęła po raz ostatni.

Zrobiła wszystko, co w jej mocy. Urodziła dzieci i w obliczu śmieci przekazała doktorowi opiekę nad nimi. Teraz James i Margaret musieli zdecydować, co zrobić z tym legatem.

ROZDZIAŁ 1

16 października 2003

Greg Dumas miał już wszystkiego dosyć. Był sfrustrowany i zrezygnowany. Ledwie widział maskę samochodu przed sobą. Pochylił się do szyby, z której wycieraczki na próżno usiłowały usunąć wilgotną mgłę. Na dodatek właśnie zaczął padać deszcz, co jeszcze bardziej ograniczyło widoczność.

Po kilku tygodniach spędzonych w Szkocji Greg nie miał wątpliwości, że znalazł się w obcym, posępnym świecie, w którym zawsze pada deszcz.

Doskonale wiedział, że powinien zatrzymać się na noc w Craigmor, zamiast wyruszać po ciemku na poszukiwanie maleńkiej wioski w zachodniej części wyżyny. Według mapy wioska nie była zbyt odległa, ale Greg nie wziął pod uwagę, że teren będzie aż tak górzysty.

Był wykończony. W dodatku kaszel, którego nabawił się w ubiegłym tygodniu, zaczął przybierać na sile. W zeszłym miesiącu Greg wylądował w Glasgow i od tego czasu był w nieustającym ruchu. Wypożyczył samochód i pojechał do Edynburga w przekonaniu, że za

trzy dni będzie już w drodze powrotnej do Nowego Jorku. Edynburg okazał się jednak zaledwie pierwszym przystankiem na długiej drodze poszukiwań. Greg podążał coraz to innym tropem, przemierzając wzdłuż i wszerz Wyżynę Szkocką niczym oszalały pies gończy.

Kiedy tego popołudnia trafił na kolejny ślad, nie chciał czekać do następnego dnia, żeby go sprawdzić.

Uświadomił sobie, że jego kaszel coraz bardziej przypomina poszczekiwanie foki. Oddychał ze świstem, a w dodatku miał wrażenie, że w głowie kłębią się strzępy waty. Coraz trudniej mu było zebrać myśli.

Na domiar złego dochodziła północ, a on zabłądził. Wydawało mu się, że jechał zgodnie z mapą, na której starannie wytyczył trasę, ale najwyraźniej znowu trafił na jakąś krętą, górską drogę, która prowadziła donikąd.

Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz widział światła ludzkich siedzib. Oczywiście w tak gęstej mgle mógł przejechać środkiem osady, wioski czy nawet miasta, i nie zauważyć, że dotarł do celu.

- Manhattan to nie jest - orzekł zjadliwie.

Doszedł do wniosku, nie po raz pierwszy zresztą, że nie powinien przyjmować tego zlecenia pomimo pieniędzy, jakie mu zaoferowano. Od trzech lat prowadził prywatną agencję detektywistyczną, początkowo jednoosobową. Zaczęła się jednak rozrastać i teraz Greg zatrudniał kilku detektywów, byłych policjantów - takich jak on sam. Personel pomocniczy z trudem mieścił się

w obecnym lokalu i za rok trzeba będzie pomyśleć o zmianie siedziby.

Dlaczego więc w końcu zgodził się przyjąć to zlecenie? Nie ze względu na pieniądze, chociaż klientka zobowiązała się zapłacić podwójną stawkę plus zwrot kosztów, jeżeli Greg osobiście zajmie się tą sprawą.

Początkowo odmówił. Nigdy nie zostawiał swojej córeczki Tiny na więcej niż jedną noc, więc podróż do Wielkiej Brytanii nie wchodziła w grę. Przekonała go babcia Tiny, Helen. Twierdziła stanowczo, że Greg powinien wyrwać się na jakiś czas z monotonii dnia codziennego, a przy okazji zobaczyć kawałek świata.

Oczywiście podjął się tej roboty w przekonaniu, że szybko znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety, za to, że uległ sugestii Helen, przyszło mu teraz zapłacić błądzeniem po szkockich bezdrożach.

Nie miał pojęcia, jak by sobie poradził, gdyby po śmierci Jill teściowa nie pomogła mu w opiece nad Tiną. Kiedy tylko trzeba było, z radością zajmowała się wnuczką, nie ingerując przy tym zbytnio w życie zięcia. Rzadko cokolwiek mu doradzała, lecz kiedy już to robiła, Greg z reguły stosował się do jej wskazówek, i to z korzyścią dla siebie.

Tym razem było inaczej. Po trzech tygodniach pobytu w Szkocji Greg miał już pewność, że popełnił błąd. Znalezienie biologicznych rodziców klientki, co początkowo uznał za dziecinnie proste, okazało się niezwykle skomplikowane i czasochłonne, a dotychczasowe poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.

Gdyby nagle nie pojawił nowy trop, Greg poddałby się i wrócił do Nowego Jorku. Był przekonany, że wyczerpał wszelkie inne możliwości. Jeżeli i ten ślad okaże się fałszywy, definitywnie zakończy akcję.

W tej chwili marzył tylko o tym, żeby znaleźć się wreszcie na pokładzie samolotu lecącego do Stanów i przespać całą drogę. Musiał szybko rozejrzeć się za jakimś miejscem, w którym dałoby się trochę odpocząć. A jeszcze lepiej byłoby znaleźć nocleg. W chłodzie i przenikającej do szpiku kości wilgoci ciałem Grega wstrząsały dreszcze.

Jechał na zachód, żeby spotkać się z kobietą, która zaszyła się na odludnych terenach północno - zachodniej Szkocji. Greg wyliczył, że musiała być dobrze po trzydziestce, a ze skąpych informacji mieszkańców Craigmor wynikało, że mogła okazać się najlepszym źródłem informacji.

Przed przyjazdem do Szkocji Greg sądził, że wystarczy skontaktować się z adwokatem, który przeprowadził adopcję, i ewentualnie z lekarzem, który odebrał poród, żeby poznać nazwisko biologicznych rodziców klientki. W najgorszych przewidywaniach nie przyszło - by mu do głowy, jak bardzo się pomylił.

Pierwszą przeszkodę napotkał podczas poszukiwań mecenasa Calvina McCloskeya. Greg udał się pod figurujący w dokumentach adres. Nadal działała tam kancelaria adwokacka, a nawet nosiła tę samą nazwę, ale pracujący w niej przed dwudziestu pięciu laty prawnicy przeszli już na emeryturę bądź zmarli.

Greg przeraził się, że McCloskey również zszedł z tego świata, ale asesor, z którym rozmawiał, zapewnił go, że stary poczciwy Calvin wciąż jest pełen energii i wigoru. Podał mu jego domowy adres i życzył powodzenia.

Jednak gospodyni poinformowała, że pan McCloskey pojechał na ryby, lecz nie podał miejsca. Greg zajął się więc poszukiwaniem doktora MacDonalda, który ponoć ostatnio praktykował w Edynburgu. Niestety, i w tej sprawie nic nie osiągnął.

Greg musiał więc czekać na powrót mecenasa. Z braku lepszego zajęcia zaczął zwiedzać zabytki Edynburga. Podziwiał doskonale zachowane zamki i poznawał dzieje Szkocji. Było to całkiem przyjemne i pouczające, jednak nie miało nic wspólnego z pracą. Greg coraz bardziej się denerwował, że czas przecieka mu przez palce, czego nienawidził.

Pod koniec pierwszego tygodnia osłuchał się już ze szkockim akcentem, a nawet przestał wsiadać do samochodu z lewej strony, bo wreszcie przywykł, że kierownica jest z prawej.

Szczęśliwie w następnym tygodniu McCloskey zostawił Gregowi w hotelu wiadomość, że będzie mógł się z nim zobaczyć.

Spotkanie odbyło się w domu prawnika. McCloskey okazał się człowiekiem niezwykle uprzejmym, chociaż do pytań Grega odnosił się z wyraźną rezerwą. Kiedy detektyw wyłuszczył powody wizyty, adwokat oświadczył stanowczo, że nie będzie w stanie mu pomóc.

Wyraźnie kręcił, opowiadając, że jego kartoteka została zdeponowana w jakimś magazynie i że nie pamięta, gdzie mogła się znajdować dokumentacja tej sprawy.

Owszem, Greg był w stanie zrozumieć, że odnalezienie konkretnej teczki po upływie ćwierć wieku przysporzy trudności. Kiedy jednak McCloskey zaczął go dość natarczywie wypytywać o klientkę, doszedł do wniosku, że kryje się w tym wszystkim jakaś tajemnica, o której on sam nie ma pojęcia.

Wyjaśnił, że etyka zawodowa nie pozwala mu udzielać jakichkolwiek informacji o klientce. Mecenas przyjął to ze zrozumieniem, ale od razu urwał rozmowę. Wtedy Greg pokazał akt urodzenia klientki i dokumenty adopcyjne, w których rzeczywiście brakowało nazwiska biologicznych rodziców. Wiedział, że jest to niezgodne z obowiązującą procedurą, i miał nadzieję, że adwokat objaśni tę nieprawidłowość.

McCloskey westchnął i w zamyśleniu popatrzył przez okno. Wreszcie spojrzał na Grega i powiedział stanowczo:

- Z tych poszukiwań nie wyniknie nic dobrego, zapewniam pana. Proszę wrócić do Nowego Jorku i powiedzieć klientce, że pańskie zabiegi nie mają sensu. Proszę jej też przypomnieć, że to adopcyjni rodzice zapewnili jej dom pełen miłości.

- Skąd pan o tym wie, mecenasie? Czyżby pan ich znał?

- Owszem, znałem. To byli wspaniali, pełni zrozumienia dla innych i kochający się ludzie.

- W takim razie musiał pan również znać rodziców biologicznych mojej klientki. Bo inaczej skąd by pan wiedział, że została przeznaczona do adopcji?

- To nie tak, detektywie. O załatwienie sprawy poprosił mnie lekarz, który odebrał... hm... pańską klientkę.

McCloskey nie powiedział wszystkiego. Greg wyczuł to z jego tonu. O co tu chodzi? - głowił się. Nie chciał jednak naciskać na starego adwokata, bo tą metodą i tak pewnie nic by nie osiągnął.

- Panie mecenasie, jak rozumiem, chodzi o doktora MacDonalda. Czy wie pan, jak mógłbym się z nim skontaktować?

- Niestety, zarówno on, jak i jego żona spoczywają na cmentarzu pod Craigmor.

- A więc doktor MacDonald zmarł... - Była to fatalna informacja dla Grega.

- Mało mi serce nie pękło, kiedy dowiedziałem się o nagłej śmierci jego i Maggie. - W głosie McCloskeya zabrzmiał prawdziwy smutek.

Po raz pierwszy prawnik ujawnił emocje, co bardzo zaintrygowało Grega.

- Co się z nimi stało?

Oczy McCloskeya zaszkliły się.

- Jamie i ja zaprzyjaźniliśmy się jeszcze w szkole i tak już pozostało. Znałem go chyba jak nikt inny. Dlatego nie zdziwiłem się, że on i Maggie zginęli, ratując życie innym. - Zapatrzył się w przestrzeń. - Pojechali do Irlandii odwiedzić przyjaciół. Kiedy wracali do domu, nastąpiła jakaś awaria i prom zaczął tonąć. Rozbitkowie, którzy przeżyli, opowiadali, że Jamie odmawiał opuszczenia pokładu, dopóki wszyscy inni nie znaleźli się w szalupach. Oczywiście Maggie nie odstępowała go, jak przez całe życie. Jedna z kobiet mówiła mi, że niechybnie straciłaby dwójkę dzieci, gdyby MacDonaldowie nie złapali ich i nie wsadzili do łodzi. Błagała, żeby wsiedli wraz z nimi, ale kategorycznie odmówili. Twierdzili, że muszą jeszcze pomóc innym. Kiedy widziała ich po raz ostatni, wracali na główny pokład. Wkrótce potem prom poszedł na dno. Zanim nadeszła pomoc, było już po wszystkim. Jedyną pociechą w tej tragedii jest to, że Jamie i Maggie zginęli razem. Wątpię, by jedno z nich mogło żyć bez drugiego.

Na długą chwilę zapadła cisza. McCloskey najpewniej cofnął się myślami w przeszłość, wrócił do czasów, gdy wszyscy byli jeszcze bardzo młodzi. Wreszcie detektyw przerwał milczenie.

- Panie mecenasie, wnioskuję z pana słów, że doktor MacDonald nie odmówiłby prośbie mojej klientki i umożliwiłby jej poznanie biologicznych rodziców. Nie mylę się, prawda? Proszę mi powiedzieć, czy on praktykował tutaj, w Edynburgu? Z pewnych informacji mogę bowiem wnioskować, że tak było.

- Nie. Po zakończeniu studiów wrócił do rodzinnego Craigmor. Przez wiele lat był jedynym lekarzem w tamtych stronach.

Craigmor. To był jakiś trop. Słaby, ale Greg doszedł do wniosku, że warto odwiedzić miasteczko i przekonać się, czy nie znajdzie się w nim ktoś, kto pamięta dawne czasy i może odpowiedzieć na kilka pytań.

Kiedy Greg uznał, że niczego więcej już się nie dowie, McCloskey nagle zaczął mówić, jakby zwracał się do niewidzialnej osoby:

- Minęło dwadzieścia pięć lat, Jamie. Czy nie wystarczająco długo chroniliśmy te dzieci? Może przyszła pora, by się odnalazły.

Zaskoczony Greg doszedł do wniosku, że się przesłyszał. A jeżeli nie?

- Było więcej niż jedno dziecko? - zapytał cicho, by nie spłoszyć pogrążonego we wspomnieniach mecenasa. Poczuł wielkie podniecenie. Czyżby wreszcie zaczynał zbliżać się do sedna tej tajemniczej sprawy?

McCloskey powoli kiwnął głową.

- To były trojaczki. Musieliśmy podjąć niezwykle trudną decyzję. Wiedzieliśmy, że przede wszystkim trzeba znaleźć dla dziewczynek odpowiednie rodziny jak najdalej stąd, i to w możliwie najkrótszym czasie.

- Dlatego je pan rozdzielił.

- Tak. Musieliśmy chronić te dzieci.

- Chronić? Ale dlaczego? Co mogło grozić noworodkom? Czyżby ktoś zamierzał je skrzywdzić? - Ciekawość Grega sięgnęła zenitu.

- Matka zdołała umknąć, natomiast ojciec na dzień przed narodzeniem dziewczynek został zamordowany przez własnego brata. Kiedy matka dotarła do Craigmor, była ciężko chora. Do zapalenia płuc doszły szok i rozpacz. W rezultacie zmarła wkrótce po rozwiązaniu. Obawiała się, że brat jej męża znajdzie i zabije dzieci. Błagała MacDonalda, by je chronił.

- Ogromnie panu dziękuję, mecenasie - powiedział Greg.

Naprawdę był głęboko wdzięczny. Domyślał się, że jako pierwszy usłyszał te rewelacje.

- Dotąd trzymałem to wszystko w tajemnicy, ale chyba nadszedł czas, by ujawnić prawdę.

- Tym bardziej panu dziękuję. Chciałbym jeszcze o coś zapytać.

- Słucham, detektywie.

- Czy zna pan nazwisko rodziców?

- Nie, nikt z nas go nie znał. Matka miała na imię Moira, ale nazwiska nie podała. Natomiast wyrwało jej się imię męża.

- Tak?

- Nazywał się Douglas. MacDonaldowie ani nie znali jej nazwiska, ani nie wiedzieli, skąd pochodziła. Z oczywistych względów po śmierci Moiry nie próbowali zbyt energicznie dochodzić prawdy. Zrozumiałe, że nie chcieli zwracać na siebie uwagi. No i w rezultacie nic nie ustalili.

Greg notował każde słowo mecenasa, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób poinformować o tym klientkę. Jest jedną z trojaczków. Ta wiadomość z pewnością będzie dla niej szokująca.

- Rozumiem. Najważniejsze przecież było bezpieczeństwo dzieci.

- Oczywiście. Jamie i Maggie dołożyli wszelkich starań, żeby uchronić dziewczynki przed stryjem.

Greg wstał i wyciągnął rękę.

- Dziękuję panu za szczerość. Muszę przyznać, że po rozmowie z panem nadal mam więcej pytań niż odpowiedzi, ale teraz już wiem, co robić dalej.

McCloskey również wstał i uścisnął dłoń Grega.

- To znaczy?

- Poszukam krewnych MacDonaldów i sprawdzę, czy nie pamiętają czegoś z tamtych lat. - Zajrzał do notatek. - Wspomniał pan o Craigmor. Będę kontynuował poszukiwania właśnie tam.

- Wątpię, czy uda się panu czegokolwiek dowiedzieć. Tamtejsi mieszkańcy nie są zbyt rozmowni. - W głosie starszego pana dawało się wyczuć irytację, jakby miał nadzieję, że Greg zrezygnuje z dalszych poszukiwań.

Najpewniej starym prawnikiem miotały sprzeczne emocje. Z jednej strony chciał, by siostry wreszcie się odnalazły i poznały prawdę o swych rodzicach, z drugiej jednak jako adwokat był zobowiązany do zachowania tajemnicy. Powiedział detektywowi więcej, niż zezwalała na to etyka zawodowa, i obawiał się teraz, co z tego wyniknie.

- Zapewne ma pan rację, ale muszę sprawdzić wszelkie ewentualności.

Okazało się, że stary adwokat miał rację. Greg nigdy dotąd nie spotkał równie małomównych ludzi. W dodatku wszyscy wieśniacy, których udało mu się skłonić do rozmowy, upierali się stanowczo, że w tej okolicy nigdy nie przyszły na świat trojaczki.

Zachodził w głowę, jak to możliwe. Czyżby McCloskey zmyślił tę historię, żeby go się pozbyć? Greg uznał to za mało prawdopodobne. Kuty na cztery nogi prawnik był początkowo nieskory do mówienia i trudno przypuszczać, że nagle postanowił kłamać. Nie, ten człowiek powiedział prawdę, chyba że Greg kompletnie nie znał się na ludziach.

Jeden z wiekowych rozmówców wspomniał mimochodem o córce MacDonaldów i Greg doszedł do wniosku, że przed złożeniem raportu klientce powinien ją odszukać. Teraz jednak żałował, że się na to zdecydował, zamiast wrócić do domu. Trzeba było powiedzieć klientce, że nie ma najmniejszych szans na odnalezienie w Szkocji jej korzeni.

Nie mógłby jednak zrobić tego z czystym sumieniem, ponieważ szanse były, choć niezbyt wielkie. Może ta córka przypomni sobie coś, co naprowadzi go na nowy ślad? A jeśli nie? To się okaże. Dopóki istniała szansa, Greg nie mógł zrezygnować z rozmowy z Fiona MacDonald.

W kolejnym okropnym ataku kaszlu zdjął stopę z pedału gazu. Przynajmniej nie musiał się martwić, że ktoś niespodziewanie wyłoni się z mgły i wpadnie pod samochód, bo nikt rozsądny nie wyjdzie na dwór w taką noc.

Najwyraźniej w świecie zaczynał mieć halucynacje, bo kłębiąca się przed samochodem mgła nagle utworzyła skierowaną w prawo skrzydlatą strzałę. Dostrzegł zjazd w wąską drogę prowadzącą pod górę. Nie było żadnej tablicy informacyjnej, ale Greg poczuł dziwny przymus, by tam skręcić. Może na końcu tej drogi znajdzie jakąś farmę, gdzie mu powiedzą, jak ma dojechać do najbliższego miasta.

Ruszył wąską drogą o jednym pasie ruchu, okoloną z obydwu stron kamiennym murem. Greg zaczął się zastanawiać, co będzie, jeśli z naprzeciwka pojawi się drugie auto. Nie było miejsca, żeby się minąć czy zawrócić, więc w razie spotkania jeden z samochodów będzie musiał wycofać się tyłem. Nie widać było jednak żadnych świateł ani kierunkowskazów, więc uznał, że przynajmniej tym nie musi sobie zawracać głowy.

Fiona MacDonald siedziała przy kominku zatopiona w lekturze najnowszej powieści ulubionej autorki. Do tego stopnia dała się wciągnąć w wykreowany na stronicach książki świat, że straciła rachubę czasu. Okrywający jej kolana ciepły afgański koc pełnił rolę posłania dla Tygrysa, żółtego, pręgowanego kota, który rozwalił się na plecach z wyciągniętymi do góry łapkami. Pogrążone we śnie zwierzę wyglądało na bezgranicznie szczęśliwe. Przy fotelu Fiony leżał McTavish, wspaniały mastif, wygrzewający się w cieple płonącego na kominku torfu.

Fiona prawie przez cały dzień jeździła po domach wieśniaków z doliny, którzy potrzebowali pomocy medycznej. Wróciła do domu bardzo zmęczona, ale nie chciało jej się spać. Postanowiła więc oddać się ulubionej rozrywce, czyli czytaniu.

Ona słyszała tylko trzaskanie ognia i cichutkie pochrapywanie Tygrysa, ale McTavish podniósł łeb i wpatrywał się w okno frontowe. Fiona odłożyła książkę i zaczęła nasłuchiwać, lecz nadal nie docierał do niej żaden dźwięk. Ponieważ jednak pies miał słuch wręcz fenomenalny, więc czekała cierpliwie, aż i ona coś usłyszy.

Najpierw dostrzegła słabiutkie światło, ledwo przebijające się przez gęstą mgłę, i zrozumiała, że ktoś nadjeżdża drogą prowadzącą do jej domu. Westchnęła i niechętnie zdjęła Tygrysa z kolan. Spojrzała na zegarek. Minęła północ. Jeżeli zdarzył się jakiś nagły wypadek, to dlaczego nie wezwano jej przez telefon? Komu chce się tłuc po nocy w taką pogodę?

Dobrze chociaż, że miała na sobie gruby sweter i ciepłe wełniane spodnie, a nie nocną koszulę i szlafrok. Włożyła buty i z McTavishem u boku podeszła do frontowego wejścia. Zdjęła grubą kurtkę ze stojącego przy drzwiach wieszaka, włożyła ją i naciągnęła na głowę kaptur. Dopiero gdy otwarła drzwi, zdała sobie sprawę, że padający wcześniej deszcz zmienił się w boleśnie zacinający w twarz śnieg z deszczem.

Wyszła wraz z psem na ganek i czekała, aż samochód podjedzie pod dom. McTavish nie szczeknął, ale jego czujna postawa demonstrowała wyraźnie, że gdyby

ktoś zanadto zbliżył się do jego pani, zachowując się przy tym podejrzanie, on natychmiast go zaatakuje.

Samochód wreszcie wtoczył się na podjazd i zatrzymał pod wolnostojącym garażem. W tej samej chwili Fiona zapaliła lampę, żeby przyjrzeć się spóźnionemu gościowi. Przednie światła wciąż się jednak paliły, więc nie widziała wnętrza auta.

Dopiero kiedy kierowca wysiadł, ujrzała mężczyznę ubranego w lekką kurtkę, nieodpowiednią na tę pogodę. Rozejrzał się i podniósł kołnierz, żeby osłonić uszy. Pomiędzy nim a Fioną kłębiła się mgła, a śnieg z deszczem jeszcze bardziej ograniczał widoczność.

Z głębi piersi McTavisha dobiegał głuchy pomruk, ale pies nawet nie drgnął. Fiona w uspokajającym geście położyła mu rękę na łbie. Wreszcie mężczyzna dostrzegł zarys jej postaci i nie ruszając się na krok od samochodu, zaczął mówić:

- Przepraszam, że niepokoję panią o tak późnej porze, ale, niestety, zabłądziłem. - Zaczął kaszleć. Okropny, głęboki paroksyzm musiał być bardzo bolesny. - Mam nadzieję, że wskaże mi pani drogę do najbliższego miasta, gdzie mógłbym przenocować. - Mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem.

Fiona już wiedziała, że ten jankes jest chory. Nie mogła odprawić od drzwi człowieka, który pilnie potrzebował pomocy.

- Proszę wejść. Ten kaszel bardzo mi się nie podoba. Mężczyzna potrząsnął głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin