zmysłów.docx

(21 KB) Pobierz

Sześć zmysłów

Zaczęło się, jak wiele podobnych lub niepodobnych, a nawet nieprawdopodobnych historii, od jabłka. Jabłko wyglądało na polakierowane, ze skórką jaskrawoczerwoną i błyszczącą. Miąższ miało lekko złocisty, kruchy i nasączony słodkim sokiem; na języku przypominał on kryształki lodu wyłowione z sorbetu. Pachniało latem i słońcem, a przy ugryzieniu satysfakcjonująco chrupało. Co więcej, jego połówki pasowały do siebie niemal idealnie. Niemal, bo w jednej z nich widniał już ubytek, obrębiony pozostawioną przez zęby „falbanką”. Harry, rozłożony leniwie w fotelu, bezmyślnie składał razem i na powrót rozdzielał obie części. Coś w tym było, prawda? Że te połówki tak, o…

Czy rzeczywiście każdy człowiek ma swoją drugą połówkę, dopasowaną wprost idealnie? I czy ta połówka naprawdę jest jedyna na całym świecie? Jedyna? Wśród tylu innych ludzi?
A co, jeśli ona urodzi się o sto lat za późno?
Albo za wcześnie?
Albo w Gwatemali?
Albo zostanie uznana za inkarnację poprzedniego lamy i całe życie spędzi w tybetańskim klasztorze, niedostępnym dla pospolitych zjadaczy chleba?
I co to znaczy, że każdy?
Czy to znaczy, że taka, dajmy na to, Dolores Umbridge też?
Severus Snape też…?
Lord Voldemort też?!
I na czym właściwie polega owo idealne dopasowanie? Czy to może znaczy, że ta połówka ma tyle samo zalet i wad, co my, żeby było sprawiedliwie? A gdyby tak uczciwie usiąść i zrobić bilans, i przemyśleć wszystko, to czy doszlibyśmy do wniosku, że faktycznie chcemy, by przypasowano nam kogoś, kto nie jest od nas lepszy ani odrobinę?
Podobno znalazł się człowiek, który poświęcił na takie rozważania dłuższą chwilę. A następnego dnia spakował walizki, znajomym zaś pozostawił wiadomość, iż zamierza wstąpić do zakonu franciszkanów.

O tym wszystkim mógłby pomyśleć Harry, konsumując jabłko (o dwóch niemal idealnie dopasowanych połówkach) w ten zimowy dzień. Wówczas jednak nie byłby Potterem, chłopcem, który bez wahania wchodzi do siedziby bazyliszka, zawsze gotów jest ruszyć na ratunek przyjaciołom, a na wszystkie pytania ma jedną, uniwersalną odpowiedź („eee”). Dlatego też, zamiast Harrego, pomyślała o tym Hermiona.

Licho nie śpi. (Cicho, niech śpi licho.)
Licho nie pali. (Pal licho!)
Licho nie ulega pokusom. (Nie kuś licha!)
Licho nie dodaje i nie prowadzi. (Do licha!)
Licho nie jest zbyt porywające. (Niech licho porwie...!)
Tak naprawdę, licho straszliwie się nudzi.

***

Wzrok

O godzinie siódmej rano w piątek, Harry Potter wciąż był trochę zaspany, odrobinę rozmemłany, z lekka nieprzytomny i rozczochrany wprost niewyobrażalnie. A miś nie. Miś miał futerko tak gładkie i lśniące, że wyglądało, jakby odlano je z białej czekolady. Nawet barwa była odpowiednia – smakowicie kremowa. Kokardę – zieloną, w wąskie, srebrne prążki – zawiązano mu perfekcyjnie i przesunięto na bok z niewymuszoną elegancją. A jego szare jak niebo przed świtem oczy spoglądały przed siebie chłodno i odrobinę ironicznie. Oczywiście Harry mógłby co najwyżej powiedzieć, że misiek ma ślepia niebieskie i sierść w kolorze jajecznicy. Ale nie wymagajmy od Nadziei Czarodziejskiego Świata romantyzmu i to jeszcze przed śniadaniem. To, w jaki sposób maskotka znalazła się w jego łóżku, pozostawało zagadką. Potter nigdy nie posiadał misia. Pamiętał z dzieciństwa jakąś wymęczoną przytulankę – ni to małpkę, ni to królika. Nie miał pojęcia, skąd ją wziął (prawdopodobnie otrzymał ją, kiedy Dudley już z nią skończył), ani co się z nią stało (zapewne ciotka Petunia znalazła ją i wyrzuciła, bo godziła ona w ciotczyne poczucie estetyki). Co do pozostałych zabawek – otrzymał je w spadku po Dudziaczku (jak większość rzeczy), a trzeba przyznać, że młody Dursley miał dość proste upodobania. Odpowiadało mu wszystko, co w zetknięciu z głową Harry’ego robiło bam! Miękkie maskotki tym samym odpadały. Ale ten miś wyglądał, jakby nadawał się wyłącznie do trzymania pod szklanym kloszem w domu, w którym nigdy nie było dzieci. Gryfon jeszcze nie widział tak nieprzystępnego pluszaka. Mógł to być oczywiście prezent od którejś z jego licznych i niezmordowanych wielbicielek (prawdopodobnie jednej z tych mniej rozgarniętych, sądząc po fatalnym doborze wstążki). Kalendarz bowiem twierdził, że na inne okazje – urodziny, imieniny, Gwiazdkę, Walentynki i Dzień Dobroci Dla Gryfonów – to nie pora. Potter wzruszył ramionami. Na zamaskowaną, śmiercionośną pułapkę (z całuskami od Toma) toto nie wyglądało, co oznaczało, że chwilowo można misia zignorować i zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, jak chociażby poranny prysznic.

A Dracona w sypialni nie było. Jego kolegom zjawisko to powinno się wydać niepokojące, jako że Malfoy miał zwyczaj wylegiwać się w łóżku do późna. Crabbe i Goyle posiadali jednak umysły typu odbiorczego – absorbowali informacje w formie już przetworzonej i liczyli na to, że myślenie odpracuje za nich ktoś inny. Jedyny wysiłek umysłowy, jaki byli w stanie podjąć, doprowadził ich do wniosku, że skoro Dracona nie ma tu, to zapewne jest gdzie indziej.

Węch

Draco Malfoy naprawdę nie wiedział, co ludzie widzą w zapachu świeżo skoszonej trawy. On sam, gdyby go zapytano o ulubioną woń, odpowiedziałby być może, że preferuje...

Ekstrakt z płatków róż – piętnaście galeonów za ilość, która nie wypełniłaby naparstka – a płyn w buteleczce jest purpurowy jak młode wino i pachnie równie oszałamiająco. Matka w srebrzystej kreacji z chłodnego i śliskiego jedwabiu wygląda jak Królowa Śniegu. Nachyla się lekko do lustra, dwoma palcami ujmuje płatek ucha, tak delikatny, że niemal przezroczysty i z rozmyślną powolnością przekłada przezeń srebrny drucik kolczyka. Perły lśnią zimno w blasku świec. Jeszcze kropla olejku roztarta za uchem i na nadgarstku. Czteroletni Draco stoi tuż za progiem, z drobnymi rączkami kurczowo zaciśniętymi na framudze. Bose stopy na marmurowej posadzce.
To nie jest dobre połączenie. Dzieci powinny biegać boso po trawie i wracać do domu z piętami czarnymi od brudu. Lub siedzieć na ażurowych krzesełkach i majtać nogami, z palcami lepkimi od słodyczy spływającej z roztopionych lodów. Albo grać w klasy, trącając mały kamyczek czubkiem buta.
A marmur ma w sobie chłód, ukryty głęboko i dziecięce stopy na nim robią się zimne jak lód. Narcyza pochyla się i całuje synka czule w skryte pod jasną grzywką czoło. Nie przytula – nie chce pognieść sukni. A potem prostuje się i jej wzrok, już nieobecny, biegnie w dal. Jeszcze tylko skinienie dłonią, prawie wymuszone, na skrzatkę – niech odprowadzi panicza. I Draco zostaje, wtulony w zapach różanego olejku jak w puszysty maminy szlafrok, o którym nawet nie wie, że mu go brak.

Różany olejek był elegancki. A zapach skoszonej trawy? Cóż, innym mógł się kojarzyć z wolnością i beztroską, z popołudniami spędzanymi na boisku do quidditcha i zielonkawymi plamami na kolanach wiecznie podartych dżinsów. Ale dla Dracona miał metaliczny posmak przypominający krew i przyprawiał go o mdłości.
- Wszystko w porządku, Draco? – Pansy przechyliła się przez stół, z twarzyczką jak bratek, świdrując go czarnymi oczami.
Jakże Malfoya drażniła ta jej zaborczość, ta wieczna chęć, by zwierzał się jej, polegał na niej, chciał przebywać z nią. I jeszcze ten zapach na jego ubraniu, w jego włosach. Na Merlina, środek zimy to nie pora na koszenie trawników! Draco zwilżył palce w pucharze z wodą (soku dyniowego nie znosił żywiołowo – zanadto kojarzył mu się z obecnym dyrektorem) i roztarł wilgoć na swym karku, ale woń tylko przybrała od tego na sile. Skóra chłopca była blada i mokra od potu.
- Nie będziesz jadł tej kanapki?
Gruby głos sprawił, że Malfoy otrzeźwiał na moment i napełniła go duma niemalże ojcowska. Crabbe wypowiedział całe zdanie, a na dodatek troszczył się o apetyt przyjaciela. Euforia nie trwała jednak długo, bowiem w chwilę później zwalisty osiłek porwał kanapkę z talerza Dracona, w całości wsadził sobie do ust i popadł w błogostan, nie poświęcając mu więcej uwagi.

A Harry’ego na śniadaniu nie było. Ron mógłby zapytać Hermionę, czy nie widziała go w pokoju wspólnym, a Hermiona mogłaby zapytać Rona, czy nie został czasem w sypialni, ale akurat oboje ze sobą nie rozmawiali.

Dotyk

Czepiał się jego rękawów. Wystarczyła chwila nieuwagi i musiał wyplątywać go ze swojej szaty. Czuł lekki dotyk na karku i otrząsał się z odrazą, ale to nie pomagało. A potem jeden nieopatrzny ruch, sięgnięcie po konewkę i już. Piekący ból dłoni i krople krwi rozkwitające wzdłuż rozcięcia. Tego było za wiele.
Oczywiście, w szklarni nie brakowało nieprzyjaznych roślin. Jadowita tentakula wciąż macała wokół w poszukiwaniu nowych ofiar. Pogrzebacze, nazwane tak nie bez przyczyny, kiwały się, gotowe przylać każdemu swymi parzącymi, pałkowatymi kwiatostanami. Żarłocznica kłapała drapieżnie... czymś, dla czego botanika nie znalazła jeszcze odpowiedniej nazwy, domagając się pulpeta na obiad. Ukwiałek bulgotał radośnie w swoim akwarium, zatruwając wodę znaczącymi ilościami toksyn. Mandragory, czyrakobulwy, diabelskie sidła... A Harry’ego musiał zaatakować akurat krzak róży. Gryfon przystawił dłoń do ust, obdarzając obmierzłe zielsko wściekłym spojrzeniem. Skarżenie się nie miałoby najmniejszego sensu – przyjaciele i bez tego uważali, że ma paranoję, manię prześladowczą i kto wie, co jeszcze. Może skrupuły. Albo coś w tym stylu. Poza tym róża wyglądała tak nieszkodliwie z drobnymi, ząbkowanymi na brzegach listkami i jednym, jedynym kwiatem o stulonych, bladych płatkach. Kolce? Jakie kolce? To dla obrony przed dzikimi bestiami, jak w „Małym Księciu”. Niestety chwilowo na stanowisko bestii awansował Potter. I za co? Czym sobie zasłużył? Nie lubił róż, to fakt. Zbyt sztywne, zanadto eleganckie, roślinna elita. Wolał już polne kwiaty, najlepiej te mocno pachnące. W jakiś sposób kojarzyły mu się z... Harry zerknął w popłochu na Rona, jakby przestraszył się, że przyjaciel przypadkiem odczyta jego myśli. Krzew różany tymczasem nie pachniał prawie wcale; Gryfon musiałby przysunąć nos bardzo blisko, by wyczuć śladową, lekko maślaną woń, a z oczywistych względów nie miał na to ochoty. Tylko, że przecież roślina w żaden sposób nie mogła o tym wiedzieć. A mimo to, sprawiała wrażenie, jakby działała z premedytacją. Skoro nie mogła go skusić swym wątpliwym urokiem, to postanowiła chociaż kłuć, dźgać i drapać przy każdej nadarzającej się okazji.

A Dracona na zajęciach nie było. Profesor McGonagall, z którą szóstoroczni Ślizgoni mieli akurat lekcję transmutacji, zadecydowała, że rozmówi się potem z Severusem i na samą myśl o tym poczuła zniechęcenie. Mogła z góry przewidzieć, jaki będzie rezultat tej konwersacji. Mistrz Eliksirów, rzecz jasna, zbagatelizuje sprawę dotyczącą pupila, ona sama zirytuje się zupełnie niepotrzebnie, a poczucie obowiązku ich oboje zmusi najpierw do odtańczenia typowego nauczycielskiego tanga.

Smak i Słuch

W normalnych warunkach Draco najpierw odwinąłby górną część opakowania, a następnie z sadystyczną przyjemnością odgryzł ropusze głowę. Potem zaś stopniowo, w trakcie jedzenia, odrywałby kolejne kawałki sreberka, unikając dotykania czekolady palcami. Oto co dawało arystokratyczne wychowanie. Tylko Crabbe’a i Goyle’a stać było na to, żeby ładować słodycze do paszczy bezpośrednio – lepkimi łapami. Niestety, w obecnej sytuacji oba warianty odpadały. Zwyczajne miętowe ropuchy wiedziały, że ich jedynym przeznaczeniem jest dać się pożreć. A Draco musiał trafić na wyjątkową, która żywiła jakieś chore ambicje. Chciała żyć! I w ramach tej zachcianki wyrwała mu się z dłoni, po zasłonach wdrapała na baldachim skąd przeskoczyła na żyrandol, a następnie dała susa i na dłuższą chwilę zniknęła im z pola widzenia. Zdążyli przeszukać spory kawałek podłogi, zanim dotarło do nich, że bezczelny płaz siedzi Vincentowi na głowie. W tym momencie Gregory powinien machnąć na odlew łapą i znokautować kolegę, ale obeznany z komediową konwencją Malfoy w porę go powstrzymał. Ropucha tymczasem wykorzystała zamieszanie i przepadła na dobre. Może kto inny doceniłby tak niespotykaną inwencję, determinację i siłę woli, a nawet pozazdrościł jej szczęścia, ale nie Draco. Ślizgon, z typowym dla siebie egocentryzmem, myślał tylko o tym, że potrzebuje glukozy. Teraz, zaraz, już. Z kwaśną miną sięgnął do szafki po cukierka. Z namaszczeniem uchwycił oba końce szeleszczącego papierka, pociągnął, a później przystawił do ust, ani razu nie dotykając słodkiego jądra. Nie był przyzwyczajony do zadowalania się namiastkami. Wolałby ropuchę. Co gorsza, oliwy do ognia dolewał fakt, że płaz, który uniknął zjedzenia i skrył się w jakiejś szczelinie, poczuł się bezpieczny i zaczął kumkać. Draco zazgrzytał zębami. Jak tamci mogli spać w takich warunkach? No, w sumie skoro potrafili zasnąć przy akompaniamencie własnego chrapania, to pewnie niewiele rzeczy było ich w stanie rozbudzić. A tymczasem on sam wymagał ciszy. Całkowitej, kompletnej, nienaruszonej...
- Rabbit, rabbit!
„Ma oczy zielone jak pikle z ropuchy...”

A Harry’ego w sypialni nie było. Czego, oczywiście, nikt nie zauważył, bowiem zasunięte wokół łóżka ciężkie kotary skrzętnie skrywały ten fakt przed wścibskimi spojrzeniami.

Poczucie humoru

Ron zdziwił się lekko, widząc, że dwie z jego figurek szachowych niewiadomym sposobem znalazły się poza pudełkiem. Biały król miał przy tym minę, jakby pogardą maskował strach, a czarny hetman przykładał obie dłonie do twarzy w geście nasuwającym na myśl „Krzyk” Muncha. Rzecz jasna Weasley niezbyt znał się na mugolskiej sztuce, w związku z czym żadne odpowiednie skojarzenia nie przyszły mu do głowy. Odłożył jedynie pionki na miejsce (król usiłował się odtoczyć, gdy po niego sięgał), nie przypuszczając, by były mu tego dnia potrzebne. Nawet nie wiedział, czy Lavender w ogóle umie grać w szachy.

A Harry'ego i Dracona nigdzie nie było. Co mogłoby się wydać dziwne każdemu, kto poświęciłby temu zjawisku choć odrobinę uwagi.

***

Skończyło się, jak mało która historia, nawet ta zupełnie nieprawdopodobna, na jabłkach. Leżały spiętrzone na półmisku, już obrane, a przez to cokolwiek kanciaste i gdzieniegdzie ozdobione paseczkami pozostawionej skórki. Pachniały całkiem apetycznie i Harry chętnie by się jednym poczęstował, ale nie wiedział, czy wypada. Hermiona pracowała nożykiem z dziwną zawziętością i co rusz dorzucała do sterty nowy owoc, a obierki układała pedantycznie na brzegu stołu. Na wprost niej siedziała, znana Potterowi tylko z widzenia, blondwłosa Gryfonka, która hipnotycznym wzrokiem wpatrywała się w szklankę dyniowego soku i powtarzała namiętnie: „Stań się Fantą. Staaań sięęę Faaantą.”. W sumie wyglądało to jak zaawansowane czary kulinarne. Lub coś równie tajemniczego.
- Ekhm. Hermiono? Czy mógłbym...? – Harry w końcu zdobył się na odwagę i uczynił wymowny gest.
- Co? A tak, jasne. Proszę bardzo.
Dziewczyna doszła już do takiej wprawy, że udało jej się obrać całe jabłko jednym płynnym ruchem. Przyjrzała się triumfalnie trzymanemu w dłoni, spiralnie skręconemu pasmu, a potem obróciła się, lustrując podejrzliwym wzrokiem najbliższe otoczenie. Potterowi jej zachowanie wydało się cokolwiek dziwne. Tym bardziej, że w następnym momencie Hermiona zrobiła śpiąca minę, ziewnęła teatralnie, przeciągnęła się, prostując ręce ponad głową i niby to przypadkiem upuściła skórkę. Gryfon schylił się usłużnie.
- Nie rusz! – Gwałtowny okrzyk sprawił, że kęs jabłka stanął mu w gardle.
Dziewczyna klęczała na fotelu, przechylając się ponad oparciem i dzikim wzrokiem wpatrywała się w leżącą na podłodze obierkę. Po dłuższej chwili wstała i obeszła ją naokoło. Kilkakrotnie zmieniła kąt patrzenia, a wreszcie uniosła głowę i łypnęła na Harrego ponuro.
- Widzisz tu jakieś litery? – zapytała.
Potter przełknął z wysiłkiem.
- „C”? – zaryzykował.
Hermiona jęknęła głucho i ze zgnębioną miną usiadła na poręczy fotela.
- Mio? Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? – Gryfon przyjrzał się jej z troską i zaproponował usłużnie: - Może mógłbym, eee... Jakoś ci pomóc? Czy coś?
Już wkrótce miał pożałować tej propozycji.

To nie było w stylu Hermiony.
Ale czy napuszczanie na najlepszego przyjaciela stada zdziczałych kanarków było w stylu Hermiony?
Czy umawianie się z Cormakiem, który miał ego typu wędkarskiego (wstawić gest pod tytułem „taka ryba”) i dwa tłuczki w miejscu bicepsów było w stylu Hermiony?
Czy plotkowanie z Parvati i chichotanie, tylko po to, by dokuczyć Ronowi było w stylu Hermiony?
Harry wolał założyć, że Hermiona w ostatnich dniach po prostu nie była sobą. Mimo to, nie mógł powstrzymać cisnących mu się na usta pytań.
- Gdybyś mi chociaż wytłumaczyła, dlaczego nagle...
Nie dane mu było nawet dokończyć zdania.
- Bo chcę wiedzieć! Raz. Wreszcie. Chcę. Wiedzieć. Na pewno! – wyskandowała dziewczyna, nie troszcząc się zupełnie o to, że ktoś mógłby ją usłyszeć.
Wśród uczniów krążył przesąd, iż kto zajrzy w sobotę o północy przy pełni księżyca do starej studni na wschodnim dziedzińcu, ten ujrzy w niej odbicie przeznaczonej mu osoby. Strach pomyśleć, ile już szlabanów rozdano za takie nagabywanie opatrzności. Hermiona wysunęła się spod peleryny niewidki i jak w somnambulicznym transie pochyliła nad taflą wody. Przez chwilę słychać było jedynie cichy chlupot fal uderzających o kamienne obramowanie. A potem dziewczyna jęknęła, odwróciła się i uciekła, nie pamiętając zupełnie o tym, że powinna na powrót skryć się pod płaszczykiem niewidzialności. Harry zatrzymał się jak wryty, niepewny, czy należy pognać za przyjaciółką, czy lepiej najpierw sprawdzić, co ją tak przeraziło. Brak snu i zmęczenie nałożyły się na niezdecydowanie, potęgując jego wewnętrzny chaos. W chwilę później zbłąkana sowa poderwała się z rosnącego na dziedzińcu świerku, sprawiając, że serce podskoczyło Gryfonowi do gardła. Pokryta zrudziałymi igłami gałąź zakołysała się, jakby chciała pomachać do chłopca znacząco. I nagle wszystkie myśli przesunęły się na dalszy plan, zepchnięte przez tę jedną. Że przecież i on mógłby... choćby tylko raz... skoro już tutaj przyszedł... Harry na powrót przysunął się do studni, drżąc mimo grubego swetra zarzuconego na piżamę. Peleryna niewidka zsunęła się i zaległa na spękanych ze starości stopniach. Niestety, księżyc akurat tę chwilę wybrał sobie, by schować się za chmurami i powierzchnia wody była ciemna jak atrament. Przejrzyste pęcherzyki sunęły gdzieniegdzie ku powierzchni, a tajemnicze kręgi pojawiały się znikąd, marszcząc gładką poza tym taflę. Potter zacisnął dłonie na chłodnych kamieniach w oczekiwaniu. I oto światłość zalała dziedziniec, wkradając się w każdą szczelinę pomiędzy kocimi łbami i srebrzystym konturem obrysowując najmarniejszy nawet chwast, a na wprost jego własnego odbicia poczęło kształtować się drugie, obrócone do góry nogami. Nastał odpowiedni moment, by zapiały chóry anielskie, ale widocznie były akurat zajęte gdzie indziej. Z początku niewyraźne, z czasem coraz bardziej widoczne, z nicości wyłaniały się zarysy. Jasne kosmyki wpadające w zmrużone pogardliwie oczy, wysokie kości policzkowe, zdecydowany brak podbródka.
- Aaa! – okrzyk wyrwał się Gryfonowi z głębi trzewi.
Chłopak odskoczył od studni jak oparzony tylko po to, by dostrzec, że nie kto inny, a Draco Malfoy stoi po jej drugiej stronie, obracając w dłoni odznakę prefekta. Usta Ślizgona wygięły się w złośliwym uśmiechu.
- Potter – wypowiedział to słowo powoli, jakby je smakował, rozsmarowując na podniebieniu każdą głoskę z osobna. – Gryffindor właśnie stracił przez ciebie pięćdziesiąt punktów.
W kategorii wyznań miłosnych, to nie miało szans nawet na brązowy medal.

A co mogło zrobić biedne, hogwarckie licho, którego subtelne intrygi, zwodnicze czary i zmyślnie przemycane aluzje nic nie wskórały?
Nic, Kochani. Bo ono nie było kanoniczne.



I to jest, Moi Drodzy, End, a ja jestem Happy, co oznacza, że wszystkie warunki zostały wypełnione.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin