Steel Danielle - Wieści z Wietnamu.pdf

(1148 KB) Pobierz
171778711 UNPDF
Steel Danielle
Wieści z Wietnamu
STANY ZJEDNOCZONE
Listopad 1963 — Czerwiec 1968
Rozdział I
Tego dnia w Savannah było chłodno i szaro. Od oceanu wiał lodowaty wiatr. Suche liście
szeleściły pod nogami kilku par przechadzających się po Forsyth Park. Kobiety gawędziły,
paląc ostatniego papierosa przed powrotem do pracy. Na korytarzach szkoły średniej nie
było żywego ducha. O pierwszej dzwonek oznajmił koniec przerwy i uczniowie siedzieli w
swoich klasach. Z jednej z sal dobiegał śmiech, w innych panowała cisza przerywana tylko
skrzypieniem kredy. Drugoklasiści desperacko walcząc z nudą, starali się napisać nie
zapowiedziany sprawdzian z wychowania obywatelskiego. Ostatnia klasa słuchała
informacji o zasadach przyjmowania do szkół wyższych. Temat był bardzo aktualny,
ponieważ papiery mieli składać w następnym tygodniu, tuż przed Świętem Dziękczynienia.
W tym samym czasie, gdy odbywały się lekcje, w Dallas padły strzały. Mężczyzna jadący
limuzyną osunął się nagle w ramiona swojej żony, a tył jego głowy dosłownie eksplodował.
Nikt jeszcze w tym momencie nie rozumiał, co zaszło. Paxton Andrews w Sayannah,
przysłuchując się wykładowi o wymaganiach rad uczelnianych, walczyła z ogarniającą ją
sennością. Nagle poczuła, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej i za chwilę zaśnie.
Na szczęście o pierwszej pięćdziesiąt zabrzmiał dzwonek. Wszystkie drzwi otworzyły się i
fala uczniów, uwolnionych nareszcie od sprawdzianów, wykładów, literatury francuskiej i
egipskich faraonów zalała korytarze. Dziewczyny i chłopcy przechodzili do innych sal,
zatrzymując się od czasu do czasu przy swoich szafkach, żeby zmienić książki, opowiedzieć
dowcip i się pośmiać. I wtedy nagle rozległ się krzyk. Długi, przejmujący lament, dźwięk,
który przeszył powietrze jak strzała. Rozległ się gwałtowny tupot kroków w stronę
narożnego pokoju, zazwyczaj używanego jedynie przez nauczycieli. Został włączony
odbiornik telewizyjny i setki młodych ludzi o zatroskanych twarzach wciskało się do
małego pomieszczenia, żeby zobaczyć, co się stało. Wszyscy wykrzykiwali, wołali i
gorączkowo rozprawiali, tak że nikt nie słyszał, co mówiono w telewizji. Niektórzy starali
się ich uciszyć.
— Cicho tam! Nic nie słychać!
— Czy on jest ranny?... czy on... — Nikt nie miał odwagi wypowiedzieć tych słów. — Co
się dzieje?... Co się stało?... Prezydent Kennedy został postrzelony... prezydent... nie wiem...
w Dallas... Co się stało?... Prezydent Kennedy... Czy on nie... — Na początku nikt me
wierzył. Zebrani oczekiwali, łudzili się, że to może kiepski żart.
— Słyszałeś, że prezydent Kennedy został postrzelony?
— Taak... No i co dalej? Dokończ ten dowcip, kolego. — Ale nie było dalszego ciągu.
Zamiast tego słychać było tylko bezładną gadaninę, nie kończące się pytania i żadnych
odpowiedzi.
Na ekranie telewizora po raz kolejny pojawił się obraz kawalkady samochodów
rozsypującej się nagle i odjeżdżającej z pośpiechem. Walter Cronkite, prezenter telewizyjny,
był szary na twarzy.
— Prezydent został poważnie ranny.
Szmer przeszedł przez tłum zgromadzony w maleńkim pokoju w szkole średniej w
Sayannah.
— Co on powiedział?... Co on powiedział? — dopytywał się ktoś z tyłu.
— Powiedział, że prezydent jest poważnie ranny. — Uczniowie znajdujący się bliżej
telewizora przekazywali informacje pozostałym. Trzy pierwszoklasistki zaczęły płakać.
Paxton stała w rogu, otoczona podekscytowanym tłumem i, przygnębiona, obserwowała je.
Nagłe w pokoju zapanowała niesamowita cisza. Nikt się nie ruszał, tak jakby bał się
zakłócić i tak delikatną równowagę, jakby
nawet najmniejsze poruszenie mogło zmienić bieg wydarzeń... Pax- ton pomyślała o innym
dniu, sześć lat temu. Miała dopiero jedenaście lat... „Tato jest ranny, Pax.” Jej brat George
przekazał tę wiadomość. Mama była z tatą w szpitalu. Lubił latać samolotem na zebrania i
tego dnia musiał lądować awaryjnie z powodu nagłej burzy w pobliżu Atlanty.
— Czy on?... Czy wyjdzie z tego?...
— Ja... — Głos George”a załamał się, a jego oczy przekazywały tę straszną prawdę, przed
którą chciała uciec i której nie chciała przyjąć do wiadomości. Miała wtedy jedenaście lat, a
George dwadzieścia pięć. Między nimi było czternaście lat różnicy i przepaść nie do
przebycia. Paxton przyszła na świat przez przypadek, jak to jej matka szeptem wyjaśniała
przyjaciółkom, przypadek, za który Cariton Andrews nigdy nie przestał być wdzięczny
losowi, a który ciągle wprawiał w zdumienie jego żonę. Beatrice Andrews liczyła
dwadzieścia siedem lat, kiedy urodził się George. Chociaż przez pięć lat starała się zajść w
ciążę, to okres, gdy nosiła w sobie dziecko, wspominała później jako koszmar. Dzień w
dzień przez dziewięć miesięcy miała mdłości, a poród okazał się okropnym przeżyciem.
Beątrice męczyła się przez czterdzieści dwie godziny, by w końcu wydać na świat syna
przez cesarskie cięcie. Mimo że był pięknym dorodnym bobasem, Beatrice Andrews
przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie rodzić dzieci. Za nic nie chciała tego ponownie
doświadczać. Cariton okazał żonie zrozumienie. Zupełnie zwariował na punkcie swego
syna. George był wesołym, nierozkapryszonym, rozsądnym i wysportowanym chłopcem
poważnie podchodzącym do nauki, co także cieszyło jego matkę. Wiedli spokojne,
beztroskie życie. Cariton prowadził dobrze prosperującą kancelarię adwokacką, Beatrice
natomiast odgrywała ważną rolę w Towarzystwie Historycznym, Lidze Młodzieżowej oraz
w Stowarzyszeniu Cór Wojny Domowej. Jej życie było wypełnione. W każdy wtorek
grywała w brydża. To właśnie przy tej okazji po raz pierwszy poczuła, że coś jest z nią nie
w porządku. Złapały ją gwałtowne mdłości. Początkowo przypuszczała, że zjadła coś
nieświeżego na śniadanie wydane przez Ligę tego ranka. Poszła więc do domu i
natychmiast położyła się do łóżka. Trzy tygodnie później już wiedziała. Zaszla w ciążę,
mając czterdzieści jeden lat, czternastoletniego syna oraz męża, który wydawał się
zachwycony tym faktem. Tę ciążę przechodziła wprawdzie znacznie lżej, ale to nie
poprawiło zbytnio jej samopoczucia. Beatrice wydawała się sobie napiętnowana i była
bardzo zażenowana swym stanem. Jej rówieśnice myślały już o wnukach. Nie chciała
jeszcze jednego dziecka, nigdy nie chciała go mieć, i nic, co mówił jej mąż, nie mogło
przynieść jej uspokojenia. Nawet maleńka, z anielską buzią i blond włoskami dziewczynka,
którą włożono jej w ramiona, gdy już obudziła się po porodzie, nie wydawała się być dla
niej żadnym pocieszeniem. Wszystko o czym mogła opowiadać całymi miesiącami to, jak
niezręcznie czuje się z niemowlęciem u boku. Stale zresztą zostawiała dziecko pod opieką
grubej, czarnoskórej kobiety, którą zaangażowała, będąc jeszcze w ciąży. Nazywała się
Elizabeth McQueen, a wszyscy wołali na nią Queenie. Właściwie nie była to zawodowa
opiekunka. Urodziła jedenaścioro własnych dzieci, z których tylko siedmioro żyło, i była
najrzadszym z rzadkich darów Południa — starą, ukochaną czarną nianią. Przepełniała ją
miłość do wszystkich, a szczególnie do dzieci i niemowląt. Kochała więc Paxton z
czułością, jaką me obdarzyłaby jej nawet rodzona matka, a już z całą pewnością nie
Beatrice Andrews, która nadal źle się czuła w towarzystwie córeczki i z nie wyjaśnionych
powodów trzymała się od niej z daleka. Wydawało się jej, że mała ma zawsze lepkie rączki,
którymi ciągle przestawia delikatne buteleczki perfum na toaletce, niezmiennie je zresztą
rozlewając. W jakiś sposób matka i dziecko zdawały się nawzajem irytować. To Queenie
uspokajała płaczącą Paxxie, to w jej ramiona chroniła się, gdy bała się czegoś lub gdy coś ją
bolało. Niania nie opuszczała jej nawet na chwilę.
Queenie nie rozstawała się z rodziną Andrewsów. Tak naprawdę nie znała takich miejsc,
które chciałaby odwiedzić, a jej dzieci miały już własne życie. Zresztą nie mogła sobie
wyobrazić, co stałoby się z Paxxie, gdyby jej akurat zabrakło. Wprawdzie ojciec był zawsze
dobry dla dziewczynki i bardzo ją kochał, ale z matką to już zupełnie odrębna historia. W
miarę jak Paxton dorastała, pogłębiała się obcość między nią a matką. Mając dziesięć lat,
Paxton zdawała sobie sprawę z tego, że prawie nic ich nie łączy. Trudno było nawet
uwierzyć, że są choćby dalekimi krewnymi. Treścią życia Beatrice stały się wydarzenia i
nowinki towarzyskie, spotkania brydżowe i imprezy dobroczynne na rzecz Stowarzysze
nia Cór Wojny Domowej. Właściwie nie interesowało jej, kiedy mąż wracał do domu.
Słuchała jedynie uprzejmie tego, co mówił wieczorami przy stole, ale nawet Paxton
spostrzegła, że matka wydaje się nudzić w towarzystwie ojca. Cariton także to zauważył.
Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, odczuwał, podobnie jak Paxton, chłód
emanujący z Beatrice. Beatrice Andrews była obowiązkowa, lojalna, zorganizowana, dobrze
ubrana, miła, uprzejma, doskonale wychowana, ale obce jej były jakieś gwałtowniejsze
uczucia. Po prostu taką miała naturę. Wiedziała o tym także Queenie, chociaż wyraziła to
inaczej, niż zrobiłby to Carlton. Już dawno powiedziała swoim córkom, że serce matki
malej Paxxie jest zimniejsze i mniejsze niż pączki brzoskwini w zimie. Jedynie to, co
Beatrice Andrews czuła do swego syna George”a, wydawało się najbardziej zbliżone do
miłości. Między nimi istniał ten rodzaj bliskiego porozumienia, na które nigdy by nie
pozwoliła Paxton. Podziwiała i szanowała syna za jego chłodny, beznamiętny sposób
patrzenia na świat, dzięki któremu ostatecznie zainteresował się medycyną. Imponowało jej,
że syn zostanie lekarzem. W sekrecie opowiadała przyjaciółkom, że George jest
inteligentniejszy od swego ojca i właściwie, pod wieloma względami, przypomina swego
dziadka, ojca Beatrice, który zasiadał w Sądzie Najwyższym stanu Georgia. Była pewna, że
George pewnego dnia dokona czegoś wielkiego. A co mogłaby osiągnąć Paxton? Ukończy
szkołę, wyjdzie za mąż i będzie rodzić dzieci. To nie wydawało się Beatrice godne podziwu,
choć ona sama tak właśnie postąpiła. Za namową ojca poszła do Sweet Briar i dwa tygodnie
po końcowych egzaminach poślubiła Caritona. Tak naprawdę jednak, mimo że dobrze się
czuła w towarzystwie kobiet i korzystała z każdej okazji, aby z nimi przebywać, nie darzyła
szacunkiem przedstawicielek własnej płci. To mężczyźni wzbudzali w niej podziw, gdyż
dokonywali wielkich czynów. Nie miała więc żadnych wątpliwości, że przeznaczeniem tego
ładnego dziecka o blond włoskach, wciskającego wszędzie lepkie rączki, nie są wielkie
czyny.
* * *
Z telewizora dobiegał monotonny głos Waltera Cronkite”a. Paxton wraz z innymi z
zapartym tchem wpatrywała się w szklany ekran. Ci nieliczni, którzy nadal wymieniali
między sobą jakieś
uwagi, robili to szeptem. Co kilka minut Cronkite łączył się
z reporterami przebywającymi w holu szpitala Parkland Memorial
w Dallas, dokąd przewieziono prezydenta.
Nie możemy jeszcze udzielić ostatecznych odpowiedzi na wasze pytania, poinformował
jeden z nich. Wiemy jedynie, że stan prezydenta jest krytyczny, ale w ciągu ostatnich kilku
minut nie napłynęły nowe informacje. Po tej wiadomości jeden z nauczycieli włączył inny
program, gdzie akurat Chet Huntley mówił prawie dokładnie to samo, co usłyszeli przed
chwilą. Uczniowie z przerażeniem na twarzach popatrzyli na siebie. Paxton znowu
przypomniała sobie George”a, który przyszedł po nią do szkoły, żeby powiadomić ją o
wypadku ojca. Samolot lecący w dół... i twarz George”a, gdy to mówił. Właśnie wtedy
skończył studia i czekał na rozpoczęcie praktyki w szpitalu Grady Memorial w Atlancie.
Wykształcenie zdobył na Południu, chociaż jego ojciec był absolwentem Harvardu i
zachęcał go do pójścia w swoje ślady. Beatrice uważała jednak, że każdy powinien trzymać
się swych korzeni i popierać szkoły na Południu.
Była już druga. Paxton stała w rogu pokoju, starająq się uwierzyć, że wszystko będzie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin