Robbins Harold - Marja, Mary i Maryann.pdf

(1354 KB) Pobierz
647208559 UNPDF
Robbins Harold
Marja, Mary i Maryann
Obywatele Stanu Nowy Jork
przeciw
Maryann Flood
Wjechałem na parking położony naprzeciw Sądu Karnego. Zanim zdążyłem
wyłączyć silnik, dozorca parkingu już otworzył drzwiczki i czekał, aż wysiądę. Nie
spieszyłem się, podnosząc aktówkę z sąsiedniego fotela. Nigdy dotąd nie
zasłużyłem sobie na taką obsługę.
— Ładny dzień, panie Keyes — powiedział, doganiając mnie w drodze do wyjścia.
Spojrzałem w niebo. Rzeczywiście było ładnie, jeżeli ktoś lubi szare, grudniowe
dni.
— Tak, Jerry — przytaknąłem.
Zatrzymałem się i popatrzyłem na niego uważniej. Uśmiechnął się od ucha do
ucha. Nie musiał wcale mówić, że już wie. To było widać. Stąd te wszystkie
grzeczności.
— Dzięki — powiedziałem i przeciąłem ulicę w kierunku gmachu sądu. Sam
dowiedziałem się zaledwie dwadzieścia minut temu. Dwadzieścia minut temu,
osiem mil stąd, w sali Szpitala Harkness Pavillon. A tutaj już wiedzieli.
Twarz Starego była szara z bólu na tle poduszki. Stałem w nogach łóżka.
— Będziesz musiał przejąć sprawę, Mike — wyszeptał.
— Nie, John. Nie mogę.
— Dlaczego? — Szept brzmiał niesamowicie.
— Wiesz, dlaczego — odpowiedziałem. Zawahałem się przez chwilę. — Daj ją
komuś innemu. Masz dostatecznie wielu asystentów. Dlaczego ja?
Szept Starego nabrał ostrości:
— Bo oni wszyscy odwalają polityczną robotę. Tobie jednemu mogę zaufać, tylko
ciebie przyjąłem do pracy sam, dla siebie. Wszystkich innych wepchnięto mi siłą
i dobrze o tym wiesz.
Nie odpowiedziałem, chociaż wiedziałem, że nie mówi prawdy. Odkąd Tom Dewey
został prokuratorem okręgo-
wym, wydział był zawsze wolny od politycznych nacisków. Jedyną rzeczą
związaną z polityką były ambicje Johna DeWitt. Jacksona.
Nie mogłem uniknąć jego wzroku, gdyż patrzył mi prosto w oczy.
— Pamiętasz, jak przyszedłeś do mnie pierwszy raz? Byłeś gliną z dyplomem
prawa w ręce i zadzierałeś nosa. Przedstawiłeś się tym swoim dziwnym imieniem
— Miliard Keyes. Usiłowałeś elegancko się wyrażać. Zapytałem cię — dlaczego do
mnie? Pamiętasz, co odpowiedziałeś?
Pamiętałem doskonale. Był to jedyny raz, kiedy nie użyłem imienia, którym
wszyscy mnie nazywali — Mike. Ale milczałem.
— Powiem ci, co. — Uniósł głowę na poduszce. — Powiedziałeś: „Jestem gliną,
panie Jackson, i istnieje dla mnie tylko jedna strona prawa". Dostałeś pracę, bo
uwierzyłem w twoje słowa.
Głowa Starego opadła bezsilnie na poduszkę, a głos znowu przeszedł w szept:
— A teraz chcesz mnie zostawić.
— Nie zostawiam cię, John — odpowiedziałem szybko. — Po prostu nie mogę
wziąć tej sprawy. To nieuczciwe w stosunku do mnie i obawiam się, że nie byłbym
uczciwy w stosunku do ciebie. Mówiłem ci o tym od samego początku.
— Wtedy nie martwiłem się o ciebie, tak samo jak teraz — wyszeptał w
podnieceniu. Na chwilę odwrócił twarz do ściany. — Niech diabli porwą ten
wyrostek! Nie mógł zaczekać parę tygodni?
Mimo woli uśmiechnąłem się. Stary chwytał się każdej sztuczki. Szedł na całość.
— Wiesz, co powiedział lekarz. Tym razem nie można było czekać — rzekłem z
odpowiednią dozą współczucia.
Pokiwał smutno głową.
— Tacy są właśnie lekarze. W przededniu najważniejszego procesu w mojej
karierze.
Wiedziałem, co ma na myśli. Za parę miesięcy zbiorą się wszyscy ważniacy z
całego stanu. Zanim zdążą otworzyć okna, żeby wypuścić dym i opary whisky,
nowy gubernator zostanie już wybrany.
Stary sprytnie to sobie obliczył. Nie za wcześnie, żeby zdążyli zapomnieć, ale i nie
za późno, kiedy decyzje już zapadną. A teraz się bał. Co było dobre dla niego, było
też dobre dla innych. Nie chciał ryzykować.
Spojrzał na mnie z przejmującym smutkiem.
— Mike — szepnął — nigdy nie byłeś taki jak inni. Byłeś dla mnie prawie...
prawie jak syn. W tobie moja nadzieja. Z całego cholernego wydziału tylko z ciebie
mogę być dumny. Mój chłopak! Nie jestem już młody. Mam swoje plany, ale jeśli
nie wypalą, to też się z tym pogodzę. Trudno, wola boska.
Prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami okrytymi białą, szpitalną koszulą.
Zamilkł na chwilę, a potem powiedział ostro:
— Ale nie chcę, żeby jakiś płaszczący się, pieprzony opor-tunista awansował
moim kosztem.
Zanim znowu przemówił, przez moment patrzeliśmy na siebie w milczeniu.
— Weź tę sprawę za mnie, Mike — błagał. — Daję ci wolną rękę. Jesteś teraz
szefem. Możesz robić, co ci się tylko spodoba. Możesz prosić sąd o wycofanie
oskarżenia w związku z brakiem dostatecznej ilości dowodów. Możesz nawet
zrobić ze mnie idiotę, jeżeli będziesz chciał. Wszystko mi jedno. Tylko nie pozwól
żadnemu z nich piąć się w górę moim kosztem.
Nabrałem głęboko powietrza. Przegrałem i wiedziałem o tym. Nie wierzyłem w ani
jedno jego słowo, ale cóż to była za różnica? Był podły i przebiegły, gotów
wspaniałomyślnie rozdawać lód zimą. Stałem przed nim ze łzami w oczach,
świadomy tego, jak go kocham.
On też o tym wiedział, bo zaczął się uśmiechać i zapytał:
— Zrobisz to, Mike?
— Tak, John — przytaknąłem.
Sięgnął pod poduszkę i wydobył plik napisanych na maszynie notatek.
— Jeżeli chodzi o ławę przysięgłych — powiedział już silniejszym głosem — to
zwróć uwagę na numer trzeci...
Przerwałem mu:
— Znam skład sądu przysięgłych. Czytałem protokół. — Ruszyłem w kierunku
drzwi, otworzyłem je i spojrzałem na Starego. — Poza tym obiecałeś mi wolną
rękę, pamiętasz?
Reporterzy napadli na mnie, zanim jeszcze zdążyłem postawić nogę na schodach
prowadzących do sądu. Uśmiechałem się ponuro sam do siebie, torując sobie
drogę. Stary musiał telefonować, zaraz gdy od niego wyszedłem.
— Słyszeliśmy, że przejmuje pan sprawę prokuratora okręgowego, panie Keyes.
Czy to prawda?
Nie otrzymałby odpowiedzi nawet, gdybym miał zamiar jej udzielić. Nie
cierpiałem ludzi, którzy wymawiali moje nazwisko jak Keys. Miało brzmieć Keyes
i rymować się ze słowem eyes. Nie zatrzymałem się.
Szli za mną zasypując mnie pytaniami. Wszedłem na schody i uniosłem ręce.
— Dajcie mi chwilę oddechu, panowie — prosiłem. — Wiecie, że dopiero dzisiaj
rano wróciłem z wakacji.
— Czy to prawda, że prokurator okręgowy wysłał do pana telegram, zanim
zabrano go przedwczoraj do szpitala? Czy rozprawę odroczono tylko o tyle, żeby
dać panu czas na powrót?
Przepchnąłem się przez obrotowe drzwi, skręciłem w prawo i minąwszy pokój
prasy poszedłem w kierunku windy. Błysnęło kilka fleszy i przez chwilę miałem
przed oczami tylko purpurowe plamy. Przy windzie odwróciłem się twarzą do
reporterów.
— Otrzymacie, panowie, oświadczenie prasowe w czasie południowej przerwy. Od
tego momentu będę też starał się odpowiadać na wszystkie pytania. A teraz
potrzeba mi kilku minut samotności, zanim wejdę na salę sądową.
Wśliznąłem się do środka i windziarz zamknął im drzwi przed nosem. Wysiadłem
na siódmym piętrze i poszedłem do mojego biura przy końcu holu.
Joel Rader już czekał. Podszedł do mnie z wyciągniętą ręką.
— Powodzenia, Mike.
— Dziękuję, Joel — powiedziałem, ujmując jego dłoń. — Będę go potrzebował.
Joel był jednym z tych, o których mówił Stary. Bystry, silny i ambitny, parę lat
starszy ode mnie.
— Jak się czuje Stary? — zapytał.
— Znasz go — odpowiedziałem szczerząc zęby. — Rzuca mięsem.
Podszedłem do swojego biurka.
— Chłopie, powinieneś go słyszeć tego dnia s kiedy lekarz zakomunikował mu tę
smutną wiadomość. Prawie urwał mu głowę.
— Mogę sobie wyobrazić — odrzekłem, rzucając płaszcz i kapelusz na drewnianą
ławę stojącą naprzeciw biurka.
Usiadłem i spojrzałem na Joela. — Nie miałem zamiaru mieszać twoich szyków —
powiedziałem. Uśmiechnął się nieszczerze.
— Niczego nie mieszasz, Mike — odpowiedział szybko. — Przecież pracowałeś ze
Starym w czasie śledztwa. Ja to rozumiem.
Ja też rozumiałem. Z góry się ubezpieczał na wypadek, gdyby coś się nie
powiodło. To nie oznaczało oczywiście, że sam nie chciał prowadzić sprawy, lecz
wolał nie ryzykować.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin