Jones James - Smak ryzyka.pdf

(1138 KB) Pobierz
JAMES JONES
JAMES JONES
SMAK RYZYKA
30319938.001.png
Chciałbym, aby bogowie i śmiertelnicy porzucili waśnie i gorycz, co sprawia, że człowiek
w gniew rośnie mimo umysłu potężnego; tę gorycz gniewu, co jak dym kłębi się w sercu
człowieka i staje mu się daleko słodszą niż miód.
Achilles w Iliadzie Homera
ROZDZIAŁ 1
Taksówka, którą zabrałem się z ateńskiego „Hiltona” na przystań promu w Pireusie, z
wyciem silnika pokonała ostatni ślimak nowej szosy i niczym zdesperowany obrońca
wybijający piłkę spod nóg napastnika, wyhamowała ślizgiem przy wysokim krawężniku. Omal
nie urwało mi głowy. Wgniecione dekle zazgrzytały o chropowaty grecki beton. Jeszcze się nie
zatrzymaliśmy na dobre, a już brzuchaty wąsacz wyskoczył zza kierownicy i wymachując
rękami pędził na przystań, gdzie zbici w gromadkę oficerowie w białych mundurach
odstawiali ważniaków.
Po drodze kazałem mu dodać gazu, tłumacząc, że jestem ciut spóźniony. Błąd. Licząc na
suty napiwek, próbował teraz udawać, że osobiście wstrzymał odpłynięcie statku, by wsadzić
mnie na pokład.
Przez chwilę prostowałem kark, po czym wziąłem wysłużony trencz, kapelusz i teczkę,
wysiadłem i skierowałem się do budki, która udawała kasę biletową. Kiedy rzuciłem:
„Tsatsos”, urzędujący w tym piecu starzec wypisał mi bilet na różowym blankiecie i pokazał
na palcach, ile drachm jestem mu winien.
Dookoła nas równina Aten migotała z gorąca. Zdawało się, że budynki na tyłach
przygotowanego pod budowę nowej szosy terenu dyszą ze spiekoty. U moich stóp kwadratowy
trawnik, wpasowany w beton, rozpalony i szpetny, wręcz iskrzył się od skwaru. Samych Aten,
Aten Sokratesa, Arystofanesa i Jackie Kennedy, nie było stąd widać.
Wrócił taksówkarz.
- W porządalu. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Szafa gra, szefie. Załatwione.
- W bagażniku jest jeszcze moja walizka - powiedziałem.
Wytrzeszczył oczy. Zapomniał o niej. Po chwili wrócił, krocząc z godnością, i
pompatycznie wręczył walizkę cherlawemu starcowi w długim niebieskim fartuchu i
niebieskiej czapce, który w oczach frajerów mojego pokroju miał uchodzić za tragarza.
Zapłaciłem kierowcy. Dałem mu suty napiwek. Nie potrafię radzić sobie z cwaniaczkami,
którzy udają, że zrobili dla ciebie więcej niż w rzeczywistości. Należałoby się wprawdzie
spodziewać, że uparty detektyw prywatny nauczy się, jak załatwiać takie sprawy, ale ja się nie
nauczyłem. To pewnie jeden z wielu powodów, dla których stale byłem bez grosza przy duszy.
Ruszyłem za starcem dźwigającym moją walizkę, mając nadzieję, że się z nią nie
wykopyrtnie. Statek, przycumowany rufą do molo, łączyła z pomostem rachityczna, zbita ze
starych desek kładka, uginająca się przy każdym kroku wsiadających pasażerów. Oficerowie z
promu pędzili po niej trzódkę Greków, objuczonych papierowymi torbami i kartonami
powiązanymi sznurkiem. Jeden z oficerów wziął mój bilet, rzucił na niego okiem i podał go
następnemu. Ten zerknął na blankiet, oddarł perforowaną końcówkę i wręczył ją stojącemu za
nim rabowi, a bilet przekazał trzeciemu z nich. Ten zaś obejrzał go sobie dokładnie, jak gdyby
szukał na nim śladów kontrabandy, i oddał mi go z ponurym spojrzeniem. Tym sposobem
stworzyli pracę dla trzech ludzi z czynności, przy której jeden facet miałby kłopoty z zabiciem
czasu. Odpowiedziałem im równie ponurym spojrzeniem. Nie byli do tego przyzwyczajeni.
Przeszedłem za starcem po chwiejnej kładce, balansując w rytm kołysania desek.
Martwiłem się o starego. Ja sam zbyt długo i w zbyt wielu miejscach żyłem na skraju
załamania. Ale on był dobry. Trząsł się, lecz zachowywał swój skromny zapas energii.
Zdeponował moją walizkę koło relingu, w przejściu i tak już zawalonym dobytkiem innych
podróżnych - papierowymi torbami ociekającymi sokiem z rozpaćkanych owoców i pudełkami
przesiąkniętymi od spodu roztopionym z gorąca cukrem. Jemu też dałem suty napiwek.
Zawsze byłem naiwny, jeśli chodzi o przesadne napiwki - w teorii powinno się dzięki nim
zapaść ludziom w pamięć. Nie zauważyłem jednak, żebym miał z tego tytułu lepszą obsługę
czy więcej uśmiechów.
Malutka mesa, którą w końcu udało mi się odszukać w ryczącym, wrzeszczącym i
szczekającym tłumie dorosłych, dzieci i zwierząt, okazała się całkiem miła. Niestety,
opanowała ją grupa młodych, ekstrawagancko ubranych Anglików, którzy wyglądali na
pedziowatych scenografów. Pod brezentową plandeką na głównym pokładzie znalazłem sobie
zardzewiałe składane krzesło i usiadłem, opierając nogi o reling. Wkrótce syrena okrętowa
zahuczała dwukrotnie i wypłynęliśmy. Za rufą port i równina rozmazywały się i zacierały w
upalnej mgiełce.
Tak zaczęły się moje darmowe miesięczne wakacje. Już wtedy, jeszcze zanim wsiadłem na
statek, czułem, że popełniam błąd, decydując się na tę sześciogodzinną podróż na wyspę
Tsatsos.
- Spodoba ci się tam - oświadczył mi pod koniec rozmowy Freddy Tarkoff, kiedy złapałem
go telefonicznie w Nowym Jorku. Freddy Tarkoff był moim klientem. Moim bogatym
klientem. Moim jedynym bogatym klientem. Freddy był zadowolony z roboty, którą
wykonałem dla niego w Europie. - Włócz się po tawernach, pływaj, smaż się na plaży. Nic nie
rób, bycz się na całego. Słyszałem, że polujesz pod wodą?
- Kiedyś się w to bawiłem - przyznałem.
- To prezent ode mnie. Doceniam to, co zrobiłeś, Lobo. Wszystko już załatwione. Jest tam
moja przyjaciółka, która zorganizuje co trzeba i zaopiekuje się tobą osobiście. Hrabina
Chantal von Anders. Powtórzyć nazwisko?
Ton jego głosu sugerował delikatnie, że ich znajomość daleko wykracza poza zwykłą
przyjaźń.
- Poleciłem jej, żeby stosowała się do wszelkich twoich życzeń. Wynajmie ci dom. I łódź z
ekspertem od polowań podwodnych.
- Zgoda, jadę. - Trochę się zająknąłem i wypadło to raczej blado, ale też trudno mi było
wykrztusić te słowa. Miewam przerosty ambicji.
- Spodoba ci się tam - powtórzył.
I tak znalazłem się tutaj. Pod wielkim brezentem rozlokowała się grupa hipisów, złożona
głównie z Amerykanów oraz kilku Anglików. Ledwie odbiliśmy od brzegu, wyciągnęli gitary i z
pięćdziesiąt butelek taniego czerwonego wina. Śpiewali ballady, zalewając się i skutecznie
odpychając na bok wszystkich pasażerów, którzy znaleźli się w pobliżu. Ich widok sprawił, że
poczułem się stary. Usłyszałem, jak ktoś z nich powiedział, że też płyną na Tsatsos. Ponuro
zapatrywałem się na perspektywę spędzenia sześciu godzin w ich szampańskim towarzystwie.
Sześć godzin drogi na Tsatsos. Nie powiem, miałem o czym myśleć. O robocie dla
Freddy’ego. O moim życiu. O niedawnym rozwodzie. Nie chciałem myśleć o tych sprawach.
Nie byłem zadowolony z roboty dla Tarkoffa ani w połowie tak jak on. Z różnych
powodów. Ze swego życia także nie byłem zadowolony, ale nie miałem pojęcia, co mógłbym w
nim zmienić. A jeśli chodzi o rozwód, to sam nie wiedziałem, czy cieszę się z niego, czy nie.
Tarkoff był dobrym przyjacielem. Wiedział niemało o moim życiu osobistym. Pewnie
dlatego zorganizował mi te wczasy. Nie podobało mi się, że ktoś wie tyle o moim życiu
osobistym.
Poddałem się urokowi morza. W głębi głównego salonu znajdował się obskurny bar, który
obsługiwało dwóch porywczych Greków przypominających Deana Martina i Jerry Lewisa.
Zamówiłem tyle whisky, ile udało im się wlać do największej brudnej szklanki, jaką mieli na
stanie, wróciłem i znów oparłem nogi o reling. Jak większość mężczyzn z wielkiej środkowej
części kontynentu amerykańskiego, tak i mnie ponosiła irracjonalna namiętność do morza.
Opuściłem nogi, bez słowa pozwoliłem odepchnąć się w stronę dziobu bezceremonialnie
rozszerzającemu się kręgowi hipisów i ponownie uniosłem stopy.
Przytłaczające słońce nad brezentem migotało na drobnych falach, rozbijając lustro wody
na srebrną mozaikę. Znad powierzchni unosiła się wilgoć, tak gęsta, że tworzyła w powietrzu
opalizującą mgiełkę i zabarwiała na różowo mijane statki i wyspy. Silniki promu dudniły
przyjemnie w morskiej ciszy. Popijałem whisky. Miałem przed sobą aż nadto czasu na
rozmyślanie o nieprzyjemnych sprawach. Takich, jak moje życie.
Wsłuchany w dudnienie silników statku odprężyłem się, lecz nie powinienem był tego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin