Thomas S. Disch
Na skrzydłach pieśni
On Wings of Song
Przełożył
Maciej Raginiak
SOLARIS
Stawiguda 2007
GTW
tyt. oryginału: On Wings of Song
Copyright © 2007 by Thomas M. Disch
ISBN 83-89951-84-3
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Grzegorz Kmin
Redakcja Iwona Michałowska
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris"
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
tel./fax (0-89) 541-31-17
e-mail: agencja@solaris.net.pl
sprzedaż wysyłkowa:
www.solarisnet.pl
Dla Charlesa Naylora
CZĘŚĆ 1
1
KIEDY DANIEL Weinreb miał pięć lat, jego matka zniknęła. Chociaż, tak jak jego ojciec, postanowił potraktować to jako osobisty afront, wkrótce zaczął woleć życie, jakie prowadzili bez niej. Była płaczliwą dziewczyną, ze skłonnością do długich, chaotycznych mów i okresów tłumionej nienawiści do ojca Daniela, której część zawsze przenosiła się na chłopca. Miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż, a dwadzieścia jeden, kiedy przepadła ze swoimi dwiema walizkami, zestawem muzycznym i srebrem stołowym w ośmioosobowym serwisie, które było ich prezentem ślubnym od babki jej męża, Adah Weinreb.
Kiedy postępowanie upadłościowe rodzinnej praktyki stomatologicznej dobiegło końca, ojciec Daniela, Abraham Weinreb, doktor chirurgii szczękowej, wraz z synem przeniósł się do odległego o tysiąc mil miasteczka Amesville w Iowa, by objąć posadę po zmarłym niedawno dentyście. W ich mieszkaniu nad przychodnią Daniel miał własny pokój, a nie tylko kanapę, która po rozłożeniu stawała się łóżkiem. Były tam tylne podwórka i ulice do zabawy, drzewa do wdrapywania się i góry śniegu przez całą zimę. W Amesville dzieci wydawały się ważniejsze i było ich więcej. Poza śniadaniem większość posiłków jadł w wielkiej stołówce w śródmieściu i były one o wiele lepsze niż te gotowane przez jego matkę. Prawie pod każdym względem było to lepsze życie.
Niemniej jednak, kiedy był rozzłoszczony albo nudził się, albo leżał chory w łóżku z przeziębieniem, mówił sobie, że mu jej brakuje. Wydawało się potworne to, że on, który z takim powodzeniem wkradał się w łaski matek swoich kolegów, nie ma własnej matki. Czuł się inny od pozostałych. Ale nawet to miało swoją pozytywną stronę: inność mogła być wyższością. Czasami tak się zdawało. Nieobecność jego matki nie była bowiem konkretnym brakiem po śmierci, ale tajemnicą, nad którą Daniel zawsze się zastanawiał. Istniał niezaprzeczalny prestiż w byciu synem tajemnicy i byciu uwikłanym w tak wysoce dramatyczną sytuację. Nieobecna Milly Weinreb stała się dla Daniela symbolem wszystkich szerszych możliwości świata poza Amesville, które nawet w wieku lat sześciu, a potem siedmiu wydawało się znacznie mniejsze od wielkiego miasta, w jakim przedtem mieszkał.
Znał niejasno powód jej odejścia. A przynajmniej powód, który jego ojciec podał Babci Weinreb przez telefon w dniu, kiedy się to stało. Otóż chciała nauczyć się latać. Latanie było złe, ale wielu ludzi i tak to robiło. Jednak nie Abraham Weinreb, i nikt też z pozostałych ludzi w Amesville, ponieważ tutaj, w Iowa, było to niezgodne z prawem i ludzie martwili się tym jako częścią ogólnego upadku kraju.
Choć niewątpliwie było to złe, Daniel lubił wyobrażać sobie, jak jego matka, skurczona do rozmiaru zaledwie palca u ręki dorosłego, leci przez rozległy obszar zaśnieżonych pól, nad którym on przeleciał w samolocie: leci na malutkich, złotych, furkoczących skrzydłach (w rodzinnym Nowym Jorku widział w telewizji, jak wyglądają wróżki, chociaż oczywiście była to wizja artysty); leci aż do Iowa tylko po to, żeby potajemnie go odwiedzić.
Bawił się, na przykład, swoim zestawem Mały Konstruktor, a potem czuł impuls, żeby wyłączyć wentylatory we wszystkich trzech pokojach i otworzyć kanał dymowy komina. Wyobrażał sobie, jak matka siedzi na okopconych cegłach na jego czubku, czekając przez wiele godzin, aż on wpuści ją do domu, a potem w końcu leci w dół przez otwarty kanał i fruwa tu i tam. Siedziałaby i patrzyła na niego, gdyby się bawił, dumna i jednocześnie zasmucona, ponieważ nie byłoby sposobu, żeby mogła rozmawiać z nim albo choćby dać mu znać, że istnieje. Może mogłaby zabrać ze sobą w odwiedziny także swoich przyjaciół-wróżki... małą ich trupę, usadowioną na półkach z książkami i roślinach wiszących albo zbitą jak ćmy wokół elektrycznej żarówki.
I może były tam. Może nie było to całkowicie wytworem wyobraźni, skoro wróżki są niewidzialne. Ale jeśli tam były, to postępował źle, ponieważ ludzie nie powinni wpuszczać wróżek do swoich domów. A więc uznał, że to tylko on sam wymyśla tę historyjkę w swoim umyśle.
Kiedy Daniel Weinreb miał dziewięć lat, jego matka pojawiła się ponownie. Rozsądnie najpierw zatelefonowała, a ponieważ była to sobota, kiedy młoda sekretarka miała wolne i to Daniel obsługiwał łącznicę, on pierwszy z nią porozmawiał.
Odebrał telefon w taki sposób jak zawsze, mówiąc: „Dzień dobry, tu Grupa Sztuk Medycznych w Amesville".
Telefonistka powiedziała, że jest rozmowa na koszt abonenta z Nowego Jorku dla Abrahama Weinreba.
- Przykro mi - wyrecytował Daniel - ale on nie może teraz podejść do telefonu. Ma pacjenta. Czy mogę przyjąć wiadomość?
Telefonistka naradziła się z innym głosem, który Daniel ledwo słyszał, takim jak ten na płycie, kiedy głośniki są wyłączone i ktoś inny słucha jej za pomocą słuchawek.
Kiedy telefonistka zapytała go, kim jest, jakoś wiedział, że to pewnie jego matka dzwoni. Odpowiedział, że jest synem Abrahama Weinreba. Nastąpiła kolejna, krótsza narada, po której telefonistka zapytała, czy on przyjmie rozmowę.
Powiedział, że tak.
- Danny? Danny, czy to ty, kochanie? - odezwał się głos, bardziej jękliwy niż u telefonistki.
Miał ochotę zauważyć, że nikt nigdy nie mówi na niego Danny, ale to wydawało się nieprzyjazne. Ograniczył się do wymijającego „uhm".
- Tu twoja mama, Danny.
- Och. Mama. Cześć. - Nic nie odpowiedziała. Całkowicie zostawiła to jemu. - Jak się masz?
Zaśmiała się i miał wrażenie, że obniżyło to jej głos.
- Och, mogłoby być gorzej. - Zamilkła na chwilę i dodała: - Ale nie o wiele gorzej. Gdzie jest twój ojciec, Danny? Czy mogę z nim porozmawiać?
- Robi plombę.
- Czy wie, że dzwonię?
- Nie, jeszcze nie.
- A mógłbyś mu powiedzieć? Powiedz mu, że Milly dzwoni z Nowego Jorku.
Zważył to imię na języku: - Milly.
- Zgadza się. Milly. Skrót od... czy wiesz? Pomyślał.
- Millicent?
- Na Boga Wszechmogącego, nie. Mildred - czy nie jest to wystarczająco kiepskie? Czy on nigdy o mnie nie mówi?
Nie próbował uchylić się od odpowiedzi. Po prostu jego własne pytanie wydawało się o wiele ważniejsze:
- Przyjedziesz tutaj?
- Nie wiem. To zależy po pierwsze od tego, czy Abe przyśle mi pieniądze. A ty chcesz, żebym przyjechała?
Chociaż nie był tego pewien, wydawało się, że powinien powiedzieć: „tak, chcę". Ale zawahał się, zauważalnie, a więc większość zasługi za powiedzenie właściwej rzeczy przepadła. Matka wiedziała, że robi to z grzeczności.
- Danny, może pójdziesz mu powiedzieć, że dzwonię.
- Jej głos znów był jękliwy.
Daniel posłuchał jej. Jak przewidywał, ojca zirytowało jego pojawienie się w drzwiach. Przez chwilę po prostu tam stał. Nie chciał mówić, kto dzwoni, głośno przy pacjentce na fotelu, grubej farmerce, której ojciec zakładał koronę na lewej górnej czwórce. Powiedział:
- Jest telefon z Nowego Jorku.
Ojciec nadal piorunował go wzrokiem. Czy rozumiał?
- Kobieta - dodał znacząco Daniel. - Dzwoni na koszt abonenta.
- Wiesz, że nie wolno mi przerywać, Danielu. Powiedz, żeby poczekała.
Wrócił do łącznicy. Telefonował ktoś następny. Szybko wybrał „Czekaj" dla tego połączenia, a potem poinformował matkę:
- Powiedziałem mu. Mówi, żeby czekać. Naprawdę nie może przerwać w połowie.
- No to poczekam.
- Jest inny telefon. Muszę przestawić cię na „Czekaj".
Znów się zaśmiała. Był to przyjemny śmiech. Daniel przewidywał, chociaż raczej instynktownie, konieczność utrzymywania jej w dobrym humorze. Zakładając, że przyjedzie do Amesville. A więc, prawie z wyrachowaniem, dodał czułe PS:
- Jej, mamo, mam nadzieję, że ułoży się tak, żebyś mogła przyjechać i mieszkać z nami. - Przestawił ją na „Czekaj", zanim zdążyła odpowiedzieć.
Ponieważ samolot przyleciał z Nowego Jorku, trzeba było długo czekać, aż pasażerowie i ich bagaż przejdą odprawę celną w punkcie kontrolnym policji stanowej. Daniel podejrzewał po kolei kilka kobiet, które przeszły przez białe drzwi z formiki, że mogą być jego matką, ale kiedy w końcu rzeczywiście się ukazała, mocno zmordowana i zdenerwowana, sprawdzona jako ostatnia z pasażerów, nie sposób było się pomylić. Nie była matką, którą wyobrażał sobie przez te lata, ale niewątpliwie była tą, którą próbował i nigdy całkiem nie zdołał zapomnieć.
Była ładna, ale raczej urodą delikatności niż werwy i zdrowia, z dużymi, zmęczonymi brązowymi oczami i splątaną masą włosów upiętych w koński ogon, które opadały jej na ramiona, jakby miały być ozdobą. Jej ubranie było proste i przyjemne, ale nie dość ciepłe na Iowa w środku października. Nie była wyższa od przeciętnej ósmoklasistki i poza dużymi, podtrzymywanymi przez stanik piersiami nie bardziej pulchna niż ludzie, których widziało się w reklamach religijnych w telewizji. Pozwoliła, żeby paznokcie urosły jej dziwacznie długie, i poruszała palcami, kiedy mówiła, tak że zawsze to zauważałeś. Jedna ręka była pokryta tuzinami bransoletek z metalu, plastiku i drewna, które pobrzękiwały i dzwoniły przez cały czas. Danielowi matka wydawała się tak osobliwa jak pies egzotycznej rasy, taki, jakiego nikt nigdy nie ma na własność i widujesz go tylko w książkach. Ludzie w Amesville będą się na nią gapić. Pozostali ludzie w lotniskowej restauracji już to robili.
Jadła hamburgera nożem i widelcem. Może (snuł teorię Daniel) długie paznokcie nie pozwalały jej podnieść go za bułkę. Te paznokcie były naprawdę zdumiewające; były widowiskiem. Nawet w czasie jedzenia ani na chwilę nie przestawała mówić, chociaż jej słowa nie dostarczały zbyt wielu informacji. Wyraźnie starała się wywrzeć dobre wrażenie, zarówno na Danielu, jak i na jego ojcu. Równie wyraźnie była wkurzona kontrolą, którą przeszła. Policja skonfiskowała radio tranzystorowe i cztery kartony papierosów, bo matka nie miała gotówki, żeby wnieść za nie opłatę w postaci znaczków skarbowych stanu Iowa. Ojcu Daniela udało się odzyskać dla niej papierosy, ale nie radio, ponieważ odbierało stacje w zakazanych zakresach częstotliwości.
W samochodzie w drodze powrotnej do Amesville jego matka paliła i paplała, opowiadając mnóstwo nerwowych, niezbyt zabawnych dowcipów. Zachwycała się wszystkim, co widziała, z przesłodzonym przejęciem, jakby Daniel i jego ojciec byli osobiście odpowiedzialni i musieli być chwaleni za całe Iowa: ścierń łodyg kukurydzy na polach, stodoły i silosy, światło i powietrze. Później zapominała się na chwilę i można było wyczuć, że tak naprawdę ani słowa nie mówi z przekonaniem. Wydawała się przestraszona.
Jego ojciec zaczął też palić papierosy, chociaż nigdy tego nie robił. Wypożyczony samochód wypełnił się dymem i Daniel zaczął czuć mdłości. Skupił uwagę na tym, jak hodometr miarowo redukuje odległość pozostającą do Amesville.
Następnego dnia była sobota i Daniel musiał być na nogach o szóstej rano, by wziąć udział w Zlocie Młodego Iowa w parku Otta Hasslera. Do czasu, gdy wrócił do domu, a było to w południe, Milly poprawiła swój wygląd, zadowalająco zbliżając się do modelu gospodyni domowej z Amesville. Gdyby nie to, że była małego wzrostu, mogłaby wyjść prosto z wystawy z damską odzieżą u Burnsa i McCauleya: gustowna, praktyczna zielona bluzka upstrzona gustownymi, praktycznymi białymi stokrotkami, spódnica do kolan z trzycalowej szerokości falistymi, poziomymi paskami fioletu i zielonkawej żółci, z mocnymi pończochami pod kolor. Jej paznokcie były obcięte do zwykłej długości, a włosy splecione w warkocz i zwinięte dokoła w rodzaj czapki, jak u nauczycielki Daniela z czwartej klasy (teraz był w klasie piątej), pani Boismortier. Nałożyła tylko jedną z wczorajszych bransoletek, plastikową, dobraną pod kolor do zieleni na jej spódnicy.
- I jak? - zapytała go, przyjmując pozę, która maksymalnie upodobniła ją do gipsowego manekina.
Poczuł się na nowo skonsternowany. Jego ścięgna podkolanowe drżały od gimnastyki w parku i padł na kanapę z nadzieją, że ukryje swoją reakcję poprzez pokaz wyczerpania.
- Jest aż tak źle?
- Nie, ja tylko... - Postanowił być szczery, a potem się rozmyślił. - Podobałaś mi się taka jak przedtem. - Co było tylko częściowo prawdą.
- Ależ z ciebie prawdziwy mały dżentelmen! - Zaśmiała się.
- Naprawdę.
- To bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz, mój drogi, ale Abe dał do zrozumienia całkiem jasno, że moja stara wersja po prostu się nie nada. I ma rację, nie nadałaby się. Potrafię być realistką. A więc... - Przybrała kolejną pozę z wystawy sklepowej, z ramionami uniesionymi w obronnym geście. - ...Oto, co chcę wiedzieć: czy moja nowa wersja się nada?
Zaśmiał się.
- Na pewno, na pewno.
- Powiedz serio - domagała się tonem, w którego powagę wcale nie mógł uwierzyć. Było tak, jakby robiąc każdą zwykłą rzecz, w istocie parodiowała ją, czy tego chciała, czy nie.
Próbował rozpatrzyć jej wygląd na świeżo, jakby nigdy nie widział jej takiej, jaka przybyła.
- Jeśli chodzi o to, co masz na sobie i tak dalej, wyglądasz doskonale. Ale nie staniesz się przez to - zarumienił się - niewidzialna. To znaczy...
- Tak? - Zmarszczyła pomalowane brwi.
- To znaczy, ludzie są ciekawi, zwłaszcza co do osób ze Wschodu. Już dziś rano dzieciaki wiedziały o tym i pytały mnie.
- O co dokładnie?
- Och, jak wyglądasz, jak mówisz. Widzą różne rzeczy w telewizji i myślą, że są one prawdziwe.
- I co im powiedziałeś?
- Powiedziałem, że mogą zaczekać i same zobaczyć.
- No, nie martw się, Danny - kiedy już mnie zobaczą, będę wyglądać tak zwyczajnie, że stracą całą swoją wiarę w telewizję. Nie przyjechałam tutaj bez dobrego wyobrażenia o tym, w co wejdę. Na Wschodzie też mamy telewizję, wiesz, i Środkowy Zachód od czasu do czasu się w niej pojawia.
- Mówią, że jesteśmy wielkimi konformistami, prawda?
- Tak, z pewnością to jedna z rzeczy, które mówią.
- A więc dlaczego chciałaś tu przyjechać? To znaczy, oprócz nas.
- Dlaczego? Chcę miłego, wygodnego, bezpiecznego, dostatniego życia, i jeśli konformizm jest ceną, którą muszę zapłacić, niech tak będzie. Gdziekolwiek jesteś, wiesz, przystosowujesz się do czegoś.
Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby przyglądała się obciętym paznokciom. Kiedy zaczęła znów mówić, jej głos był zdecydowanie poważny.
- Wczoraj wieczorem powiedziałam twojemu ojcu, że znajdę pracę zamiast siedzieć w domu, żeby pomóc mu trochę szybciej skończyć terminowanie. Praca naprawdę sprawiałaby mi radość. Ale powiedział, że nie, to nie robiłoby dobrego wrażenia. Oto moja praca, mam robić dobre wrażenie. A więc będę miłą, małą gospodynią domową i zawieszę na haczyku największą na świecie ścierkę do garnków. Czy cokolwiek tu robią gospodynie domowe. Zrobię to i, do cholery, będę robić dobre wrażenie!
Opadła ciężko na fotel i zapaliła papierosa. Daniel był ciekaw, czy ona wie, że większość gospodyń domowych z Amesville nie pali, a zwłaszcza nie publicznie. A potem pomyślał, że bycie z nim nie jest tym samym co bycie w miejscu publicznym. On był jej synem!
- Mamo... czy mógłbym zadać ci pytanie?
- Oczywiście, o ile nie będę musiała na nie odpowiedzieć.
- Czy umiesz latać?
- Nie. - Wciągnęła płytko powietrze i pozwoliła, by dym wylał się swobodnie z jej otwartych ust. - Próbowałam, ale nigdy nie potrafiłam. Niektórzy ludzie nigdy się tego nie nauczą, choćby nie wiem jak się starali.
- Ale chciałaś.
- Tylko głupiec zaprzeczyłby, że chce. Znałam ludzi, którzy latali, i sądząc ze sposobu, w jaki o tym mówili... - Wywróciła oczami i wydęła jaskrawoczerwone wargi, jakby chciała powiedzieć: „Czyste niebo!".
- W naszej szkole był specjalny wykład w sali gimnastycznej w zeszłym roku, przyjechał jakiś autorytet z rządu, i on powiedział, że wszystko to jest w głowie człowieka. Tylko myślisz, że latasz, ale to jest rodzaj snu.
- To propaganda. Oni sami w to nie wierzą. Gdyby wierzyli, nie baliby się tak wróżek. Nie byłoby wszędzie wirujących wentylatorów.
- A więc to jest rzeczywiste?
- Tak rzeczywiste jak my dwoje tu siedzący. Czy to dobra odpowiedź na twoje pytanie?
- Taak. Chyba tak. - Postanowił poczekać i dopiero później zapytać, jak jej znajomi opisali swoje odczucia.
- Dobrze. A więc zapamiętaj to: nie wolno ci nigdy, przenigdy rozmawiać o tym z nikim innym. Nie chcę nawet, żebyś jeszcze kiedyś rozmawiał o tym ze mną. O czymkolwiek, co ma coś wspólnego z lataniem. Czy twój ojciec wyjaśnił ci sprawy seksu?
Daniel skinął głową.
- Pieprzenie?
- Uhm... tu w Iowa... nigdy się nie...
- Nie rozmawia się o tym, prawda?
- Cóż, dzieci nie rozmawiają o tym z dorosłymi.
- Z lataniem jest dokładnie tak samo. Nie rozmawiamy o tym. Nigdy. Chyba że po to, żeby powiedzieć, że jest to bardzo, bardzo złe, i że ludzie, którzy są tak podli, by to robić, zasługują na każdą straszną rzecz, która ich spotyka.
- Ty tak uważasz?
- Nieważne, czy „tak uważam". To, co teraz mówię, jest oficjalną prawdą Sług Bożych. Latanie jest złe. Powiedz to.
- Latanie jest złe.
Podniosła się z fotela i podeszła, po czym pocałowała go w policzek.
- Ty i ja - stwierdziła z mrugnięciem - jesteśmy tacy sami. I dobrze będziemy się rozumieć.
2
...
klon24