Horton Naomi - Czysta chemia.rtf

(375 KB) Pobierz

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ktoś ją obserwował.

Już po raz drugi tego ranka Jill poczuła przebiega­jący po plecach dreszcz niepokoju. Osłaniając oczy przed palącym słońcem Florydy, przyjrzała się drze­wom otaczającym plażę. I tym razem nic nie uzasad­niało niepokoju i napięcia. Nikogo tam nie było.

- Odbija ci - skarciła siebie Jill, rozdrażniona własną nerwowością. Telefon podczas śniadania wyprowadził ją z równowagi bardziej niż myślała.

Uśmiechając się zdawkowo, Jill przeszukała wzro­kiem rozciągającą się po obu stronach rozgrzaną plażę. "Pomyłka" - oznajmił przytłumiony głos w słuchawce, po pauzie tak długiej, że zdążyła, podnosząc ze zniecierpliwieniem głos, dwukrotnie powiedzieć: "Halo:'.

Ten głos był zaledwie cichym, niemal niezrozumia­łym szeptem. A jednak, zupełnie bez powodu, serce Jill gwałtownie zabiło i nieomal upuściła słuchawkę na patelnię z jajecznicą. Wyszeptała jego nazwisko, nawet o tym nie myśląc - częściowo z nadzieją, częściowo z pełnym oburzenia protestem - i zamarła, słysząc tylko szum na linii między nią a nieznajomym po drugiej stronie. Wtedy ten ktoś delikatnie odłożył słuchawkę·

W żaden sposób nie może mnie znaleźć - upewniła się spokojnie, raz jeszcze penetrując wzrokiem plażę.

- Tylko parę osób wie, że jestem tutaj, na wyspie Sanibel, i każda z nich, widząc Huntera Kincaide, przeszłaby na drugą stronę ulicy. Zrelaksuj się. To nie on. To zwykła pomyłka.

Mimo tych upewnień, podejrzliwie przyglądała się ludziom na plaży. Nikt z nich, rzecz jasna, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Uśmiechnęła się. Słyszała od ciotki o obfitości muszli na plażach Sanibel, lecz nie wierzyła, iż tyle ich może znajdować się w jednym miejscu, dopóki nie zobaczyła sama. W przeciwieństwie do większości wysp otaczających Florydę, Sanibel i jej siostra Captiva leżą na osi wschód-zachód, prostopadle do przeważających wiatrów i prądów. Osiemnaście kilometrów plaży pełni rolę sieci, zbiera­jącej miliony muszli wyniesionych przez fale i wiatr z piaszczystego dna oceanu.

Gdzie są muszle, tam są i ich zbieracze - myślała Jill. Dziesiątki opalonych turystów wędrowały tam i z powrotem wzdłuż plaży, w pozycji zwanej przez tubylców "garbem Sani bel" - plecy zgarbione, ramiona opuszczone, wzrok wbity w skarby u ich stóp, zerwana łączność ze światem. Niektórzy traktowali zbieractwo poważnie. Ci obładowani byli wiadrami ze znalezis­kami, a w rękach dzierżyli grabki i atlasy. Inni po prostu chowali do kieszeni i plastykowych toreb muszle, które przykuły ich uwagę swym pięknem, nie troszcząc się zupełnie o łacińskie nazwy i rzadkość okazów. Nieco sardonicznie Jill poinformowała samą siebie, że nie było wśród nich wysokiego, szarookiego dziennikarza.

Nagle rozśmieszyły ją własne obawy i obróciła twarz w kierunku słońca, czując, jak napięcie powoli opada. Zapomnij o tym- powtarzała sobie. - Minęło już siedem miesięcy, zdążył o tobie zapomnieć. Hunter Kincaide tropi teraz nową ofiarę. Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem plażę, odwróciła się i kontynuowała spacer wzdłuż brzegu.

 

W głębokim cieniu na skraju plaży odpoczywał Hunter Kincaide.

Ten nieprzemyślany telefon dziś rano to był kiepski pomysł - powiedział do siebie z namysłem, obserwując jednocześnie smukłą, ciemnowłosą kobietę, której odnalezienie stanowiło cel jego przyjazdu. Teraz zaczęła coś podejrzewać, niepokoił ją każdy cień i wszędzie wypatrywała zasadzki. Wiedział, że nie powinien był telefonować, że wystawił na niebezpieczeństwo powo­dzenie całej wyprawy, a jednak nie mógł się po­wstrzymać. Musiał przecież wiedzieć? czy Jill Benedict zamieszkująca w willi Sea's Glory, to właściwa Jill Benedict. Jego Jill Benedict. Wiele go kosztowało, by się nie odezwać, gdy usłyszał w słuchawce jej głos, a i tak pod koniec, kiedy wyszeptała jego nazwisko, nieomal nie wytrzymał. Jednak cel był zbyt blisko, by ryzykować, że wymknie mu się ponownie.

Ponad wąskim pasem wyrzuconych przez wiatr wbdorostów wpatrywał się w plażę, gdzie obrócona tyłem stała Jill, teraz już spokojna. Najwyraźniej znalazła coś interesującego. Hunter obserwował, jak wydłubywała coś z ubitego piachu. Z gracją pochyliła się i podniosła znaleziony skarb, z zaciekawieniem obróciła w dłoni i ponownie pochyliła się, aby opłukać go w nadchodzącej fali. Zapewne muszla - stwierdził Hunter. Muszle zaśmiecały to całe cholerne miejsce. Wypełniały nawet wynajęty przezeń apartament w willi przy East Gulf Drive - od wzorów na tapecie, po

podstawy lamp.

Jill wcisnęła swój skarb do kieszeni wyblakłych

żółtych szortów i ruszyła z powrotem. Szła z rękami w kieszeniach i głową odrzuconą do tyłu, jakby w ogóle nie miała żadnych zmartwień. Nawet na

. zatłoczonej plaży otaczała ją aura naturalnej samokon­troli, która kiedyś przyciągnęła jego uwagę· podobało mu się jej opanowanie. Nie miała cierpliwości dla durniów, lecz napotykając kłopoty, nie wybuchała sprawiedliwym gniewem, ani nie obstawała przy swoim. Błyskotliwa i inteligentna, bez cienia szacunku wy­śmiewała wszelką pompę i zadęcie.

Znaczną część swego siedmiomiesięcznego wygnania spędziła z pewnością na tej plaży. Opalona skóra lśniła jak polerowany brąz. Z przyjemnością patrzył na nagi pas jej ciała. Gęste, brązowe włosy urosły, zakrywając uszy, a pojedyńcze pasma przecinały czoło. Tropikalne słońce spaliło je na sto odcieni o czerwieni i złota. Od czasu kiedy Widział ją po raz ostatni, wyraźnie schudła, lecz wydawała się zdrowa i szczęśliwa.

Przynajmniej zdrowa - poprawił siebie, czując wewnętrzny ból. Podejrzewał, że upłynie jeszcze wiele miesięcy, nim znowu będzie naprawdę szczęśliwa.

Odsunął się od szorstkiego pnia australijskiej sosny, o który się opierał. Przerzucił marynarkę przez ramię, wciągnął głęboko powietrze i przekroczył granicę chłodnego cienia. Uderzenie ciepła było niemal fizycznym ciosem, a jaskrawe słońce prawie go oślepiło.

Swietnie pasuje to do okoliczności - pomyślał rozpaczliwie. Gdy ostatni raz widział lill Benedict, pełna gniewu wysłała go do najgłębszego, najgorętszego kąta piekła. Rozmyślając o tym, zaczął zbliżać się do wysokiej, złotoskórej kobiety, która go kiedyś kochała.

-  Artur, spójrz! Błyskający trąbik! Ta pani właśnie znalazła błyskającego trąbika!

Balansując w przyklęku, lill spojrzała w górę, zaskoczona dochodzącym sponad jej głowy. ostrym głosem.

Otyła i spalona słońcem kobieta pożerała wzrokiem wielką muszlę w rękach Jill. Jill wstała i rzuciła okiem na wielkie, plastikowe wiadro dźwigane przez nie­znajomą. Wypełniały je muszle. Zadyszany Artur podszedł z wyraźnie nieszczęśliwą miną.

- Mamy już dość, Margareth - sapnął, wskazując głową w kierunku wiadra. - I tak się zepsują, tak samo jak w zeszłym roku.              

Margareth obrzuciła męża SUrowym spojrzeniem. Prychnęła i wbiła ponownie wzrok w muszlę.

To rzeczywiście okaz - pomyślała JiII. Muszla miała niemal dwadzieścia centymetrów długości, przypominała stożek lodów, o brązowobursztynowej i kremowobiałej podstawie przechodzącej w długi, smukły szpic. Była zaskakująco ciężka; gdy lill odwróciła ją, zauważyła oburzonego właściciela chowającego właśnie swą szeroką stopę. Lepka, czarna masa znikała bez śladu wewnątrz muszli, gładko zamykając za sobą przykrywkę. JiII uśmiechnęła się.

- Wiem, jak się czujesz - szepnęła. - Sama się tak ostatnio zachowuję.

- Czy zamierza pani zatrzymać tę muszlę?

- Tak - skłamała JiII. Spojrzała znacząco na wiadro, zwieszające się z tłustej dłoni kobiety. - Ilość muszli, jaką wolno zabrać, jest ograniczona - każdemu wolno wziąć tylko dwie zamieszkane. I tak nie mogłaby pani jej wziąć.

- Po dwie każdego rodzaju - kobieta wyniośle pouczyła JiII. Złapała męża za ramię i pociągnęła za sobą. - Chodź, Artur. I miejże oczy otwarte!

lill obróciła muszlę w palcach. Chciwość. Psuje najczystsze dusze. To właśnie zwykła ludzka chciwość wypełniała korytarze laboratorium Phoenix siedem miesięcy temu. Jak badane' tam wirusowe infekcje, powodowała skażenie wszystkich. Nikt z nich nie pozostał nie splamiony. I nawet siedem miesięcy i odległość półtora tysiąca kilometrów nie mogły zatrzeć rozpaczy, z jaką myślała o tym koszmarze.

- Wracaj do domu - szepnęła w głąb muszli. - Wracaj tam, gdzie jest ciemno i bezpiecznie, i gdzie nikt nie może cię skrzywdzić. - Rzuciła muszlę tak daleko w fale przyboju, jak tylko mogła. - Zakop się głęboko i nie nadstawiaj więcej karku!

- Szkoda, że nie posłuchałaś tej rady siedem miesięcy temu - zza pleców dobiegł ją czyjś przepity głos.

Jill zamarła. "To niemożliwe" - powtarzała, starając się uspokoić. Już nie pierwszy raz myślała, słysząc czyjś głos zniszczony papierosami i alkoholem, że to on znowu wkracza w jej życie. W każdej z takich 

nerwowych sytuacji powoli odwracała się do mówią­cego, który nieodmiennie okazywał się zupełnie obcym człowiekiem. Po kilku sekundach,  gdy nieznajomy stwierdzał, że gotujący się w jej oczach gniew nie był do niego skierowany, próbował zaprosić ją na drinka lub obiad.

Kto wie? - pomyślała, uśmiechając się do siebie. - Może tym razem przyjmę zaproszenie.

Ciągle uśmiechnięta, odwróciła się w stronę mó­wiącego. Poczuła, że blednie.

 

Stał oddalony od niej o jakieś dwa metry, wysoki i swobodny. Jeden kciuk wetknął za skórzany pas. Rozluźniony krawat i rozpięta pod szyją koszula stanowiły ustępstwo na rzecz tropikalnego upału. Marynarkę przerzucił przez szerokie ramiona. Kiedyś słyszała, jak ktoś powiedział, że jego. twarza skłania silnych mężczyzn do zejścia z drogi, a silnym kobietom zawraca w głowach. Spojrzała teraz na niego i zdziwiła się, jak mogła kiedyś uważać go za przystojnego mężczyznę: jego rysy były zbyt nieregularne i zniszczone przez wiatr i niepogody. Ponad rozpiętym kołnierzem widziała grubo ciosaną twarz, nie zmienioną od czasu ich ostatniego spotkania. Dostrzegła na niej ślady wielu godzin ciężkiej pracy, nie dogoloną szczecinę i coś, co wydawało się końcową fazą gigantycznego kaca. Tylko oczy były inne. Kiedyś płonął w nich ogień, teraz patrzył na nią z wyraźną udręką. Płomień wygasł. Z jakiegoś powodu przeraziło ją to bardziej niż fakt, iż był tutaj, stał przed nią i cierpliwie czekał, aż się odezwie.

- Mój Boże - usłyszała swój szept - cholernie kiepsko wyglądasz. - Niczym to nie przypominało ostrych, zjadliwych kwestii, jakie wypróbowywała od wielu miesięcy.

Najwyraźniej i on się tego nie spodziewał. Zamrugał i powoli wykrzywił usta w niewyraźnym uśmiechu.

- Kac - zachrypiał, jakby to słowo wszystko wyjaśniało - no i kiepskie połączenia. Jedyny lot, jaki udało mi się złapać z Toronto, to bezpośredni do Miami. W nocy przejechałem przez Alligator Alley i dotarłem tu o czwartej nad ranem.

- Z Joronto? - jak echo odpowiedziała JilI, zdumiona własnym spokojem. To na pewno szok - stwierdziła z pewnym naukowym zainteresowaniem. Ciekawe, kiedy przejdzie? I co stanie się wtedy?

 

- Pojechałem tam, by skończyć reportaż. Potem spotkałem starego kumplg i przed odlotem wymieniliś­my łgarstwa nad butelką Canadian Club. Jego gazeta właśnie wysłała go do Johannesburga, by opisywał południowo afrykańskie awantury.

- W łgarstwach zawsze byłeś dobry.

To już lepiej - pomyślała z satysfakcją. Ta uwaga dotarła do celu. Uśmiechnęła się, bo mogła przysiąc, że przez chwilę widziała ból w jego oczach.

- Nigdy cię nie okłamałem, Jill - głos Huntera brzmiał jeszcze bardziej szorstko niż poprzednio.

- Cholera, ty mnie nigdy nie okłamałeś! - w jej głosie narastał gniew. - Przez te trzy tygodnie nie powiedziałeś niczego, co .nie byłoby kłamstwem.

Patrzył na nią. Bruzdy wokół jego oczu pogłębiły się.

- Mój Boże - wyszeptał niemal niedosłyszalnie - cóż takiego ci zrobiłem, JilI?

W jego oczach widać było prawdziwe cierpienie.

 

Zaskoczona Jill niemal straciła głowę; niewiele bra­kowało, a pokonałaby dwa metry oddzielającego ich piachu, objęła ramionami i wyszeptała, że to wszystko nie ma znaczenia, że wciąż go kocha. Lecz ten impuls zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zdumiało ją, jak łatwo ulegała emocjonalnym porywom.

Parsknęła śmiechem i odwróciła się od niego.

Wpatrywała się w horyzont, obiema rękami ocieniając oczy.

- Jeszcze pytasz, cóż takiego zrobiłeś, Kincaide? Na początek, co powiesz o moim złamanym sercu?  O zniszczeniu mojej kariery, mojego życia? Lepiej powiedz, czegoś mi nie zrobił?

-Jill...

Zdołała się uśmiechnąć i znowu spojrzała mu prosto w twarz, trochę za bardzo napawając się jego udręką. Chciała tego widoku, pragnęła krwi. Do diabła, był. jej to winien.

- Oh, nie patrz tak na mnie, Kincaide, nie rzucę ci się do gardła. Nie lubię publicznych scen, chyba wiesz? - Tak - odrzekł z ponurym uśmiechem - pamiętam.

- To ty dzwoniłeś dziś rano, prawda? _ Skinął potakująco głową, z coraz bardziej beznadziejną miną. - Czemu się nie odezwałeś?

- Chciałem, ale ... nie miałem wiele do powiedzenia. - Hunter z niepokojem spojrzał jej w oczy.

- Mogłeś spróbować na przykład "przepraszam"! - kipiała gniewem i urazą. Nagle oczy jej zapłonęły, zmrużyła je i postąpiła krok w jego kierunku. _ Niech cię diabli, Hunter! Mógłbyś przynajmniej przeprosić!

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi. Zamach­nęła się, a on nie spróbował uniknąć uderzenia. Otwartą dłonią trafiła prosto w lewy policzek. Siła uderzenia sprawiła, że cofnął się o krok.

Jill patrzyła na niego, ciężko oddychając. Swędziało ją całe ramię· Zastanawiała się, czym zaskoczyła go bardziej - uderzeniem czy

nietypowym dla niej wybuchem gniewu. Z jakiegoś powodu ją to rozbawiło. Roześmiała się głośno. Z zadowoleniem zauważyła, że to jeszcze bardziej wytrąciło Huntera z równowagi. Z ulgą odkryła, że jednak nie utraciła całkiem pragnienia zemsty.

- Powiedz coś! Nie stój gapiąc. się na mnie tak, jakbyś mnie widział po raz pierwszy! - krzyknęła.

Uśmiechnął. się niewyraźnie.· Ostrożnie dotknął policzka czubkami palców.

- Taką widzę cię po raz pierWszy. DrJillBenedict, którą znałem w Chapel Hill, North Carolina, nigdy by czegoś takiego nie zrobiła, prędzej rozebrałaby się do naga i w samo południe przeszła na  rękach główną ulicą Raleigh.- Potarł ze skruchą policzek, a jego uśmiech stał się bardziej widoczny. - Powinnaś to była zrobić siedem miesięcy temu, kochanie. Bóg wie, że miałaś prawo.

- Siedem miesięcy temu powinnam wbić pal w twoje serce. - JiII po masowała nadgarstek. - Co ty tu robisz, Kincaide? .               .

- Szukam ciebie.

- Po co?

- Sądziłem, że to raczej oczywiste, Boston. Szczególnie dla twego logicznego, naukowego umysłu, zajętego przyczynami i skutkami.

Zdziwiła się słysząc żartobliwe przezwisko, jakie kiedyś jej nadal. Domyśliła się, że użył go, by stworzyć atmosferę intymności, której wcale nie pragnęła. Co on właściwie knuje? - zastanawiała się.

- Czy ty nigdy nie potrafisz odpowiedzieć wprost na zadane pytanie, Kincaide? Jestem biochemikiem, nie jasnowidzem. Powiedz, co masz do powiedzenia i zjeżdżaj.

- Jeśli chcesz, żebym cię przeprosił, to wiedz, że częściowo właśnie po to przyjechałem. Naprawdę, bardzo przepraszam; JiII. Za wszystko, co się zdarzyło.

JiII nagle straciła pewność siebie. To nie był Hunter Kincaide, jakiego pozostawiła w Chapel Hill. Tamten był ryzykanckim kierowcą i niecierpliwym dzien­nikarzem, który wdarł się jak huragan w jej uporząd­kowane życie i wywrócił do góry nogami wszystko, łącznie z jej uczuciami .

Tamten Hunter Kincaide powiedziałby jej z brutalną i niecierpliwą otwartością, że nie ma za co przepraszać. Że miał za zadanie wydobyć na światło dzienne największy w historii skandal w badaniach medycz­nych, a jeśli ona przy okazji ucierpiała :... no to trudno. Czy ktoś powiedział, że życie jest sprawiedliwe? Tamten Hunter Kincaide nigdy się nie wahał, nigdy nie miał wątpliwości; z pewnością nie stałby tak przed nią, przybity i zmęczony, z opuSzczonymi ramionami, jakby dźwigał na nich ciężar całego świata.

Uderzyło ją, że ta zmiana jej nie odpowiadała.

 

Tamtego, dawnego Huntera Kincaide mogła łatwo nienawidzieć, a nowy, trochę niepewny i rozczulająco niezręczny, dotykał jej słabego miejsca, wywoływał uczucia, co do których przysięgała sobie, że ich nigdy więcej przeżywać nie będzie.

- Przyjmuję, że to prawda - odpowiedziała w końcu.

- Dostałeś wszystko, co chciałeś, Hunter - najbardziej sensacyjny reportaż roku, nagrody i pochwały, być może nawet nominację do Nagrody Pulitzera. Niemal zrujnowałeś życie pięciu dobtych naukowców, zmar­nowałeś tr;z~ lata ciężkiej pracy, postawiłeś pod pręgierzem cały projekt, co zapewne spowoduje pięcioletnie opóźnienie w znalezieniu lekarstwa na stwardnienie rozsiane. Jak śmiesz mówić "prze­praszam", skoro świetnie wiesz, że gdybyś miał to zrobić raz jeszcze, nie zawahałbyś się? - Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. Czuła znowu przypływ gniewu. - Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Hunter? Użyłeś mnie do swoich celów, i wyrzuciłeś odpadki. Nie mam nic, czego mógłbyś chcieć lub potrzebować. Reportaż skończony, tak jak wszystko, co masz mi do powiedzenia. - Nagle minęła wściekłość, nie pozostawiając za sobą nic prócz ogromnej pustki. Zabolało ją to tak mocno, że z trudem powstrzymała łzy. - Idź sobie, Hunter. Proszę, po prostu idź sobie.

- Niech to diabli, Jill, nigdy nie zamierzałem cię zranić! - zbliżył się do niej o krok, jego głos był niski i wibrujący. - To ostatnia rz;ecz na świecie, jakiej bym chciał.

Jill wpatrywała się w niego, pragnąc powrotu gniewu i nienawiści, czegokolwiek, co wypełniłoby bolesną próżnię.w sercu.

- Wiem - wyszeptała w końcu i odwróciła się, aby nie mógł widzieć jej łez. Dopiero po paru miesiącach zrozumiała, że chodziło mu tylko o reportaż, a ona nie miała żadnego znaczenia. - Może to właśnie boli mnie najbardziej, Hunter. Faktycznie pod koniec całkowicie zapomniałeś, że istnieję i że można mnie zranić.

 

- JiII! - usłyszała zduszony okrzyk protestu. - Pró­bowałam cię chronić, chciałam znaleźć coś, co oczyści twoje nazwisko. Myślałem, że kiedy mój reportaż zacznie się ukazywać, kiedy wszystkie kłamstwa i matactwa wyjdą na jaw, prawda będzie Znana i ty będziesz poza podejrzeniami. Nie oczekiwałem ... tego, co się stało. - Spojrzał na nią. - Zawsze wiedziałem, że byłaś niewinna, JilI. Brakowało mi już czasu i wszystkie tropy- prowadziły donikąd. Posłałem pierwszy artykuł i czekałem na twoje zaprzeczenie. Postawiłem na to, że zaczniesz własne śledztwo, by wykryć, kto naprawdę sfałszował wyniki testów - ciężko westchnął i przetarł oczy. - Nie spodziewałem się, że będziesz takim cholernym głąbem. Jak mogłem przewidzieć, że odegrasz rolę męczennika i weźmiesz winę na siebie?              

JilI usłyszała w duszy sygnał alarmowy. Zwężonymi oczami badała jego zapadniętą i zarośniętą twarz, zapominając wobec nowej groźby o uczuciach. Co on tak naprawdę wiedział? - zastanawiała się. Czy wiedział coś rzeczywiśGie, czy tylko sondował ją na ślepo? Może trząsł drzewem w nadziei, że coś spadnie? - Nie powiedziałeś mi jeszcze, po co tu przyjechałeś?

- Niech to diabli, Jill ... - opanował się z trudem.

- Po pierwsze, aby porozmawiać. Nigdy nie mieliśmy dość czasu, aby porozmawiać po ... tym. Wydarzenia potoczyły się zbyt szybko.

 

- O tak, rzeczywiście - JilI uśmiechnęła się przy­zwalająco obserwując zmarszczki zaciskające się wokół jego oczu. - Ale my już porozmawialiśmy, Hunter. Siedem miesięcy temu powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. Teraz, skoro odbyłeś swoją małą pielgrzymkę i wyraziłeś skruchę, może pojedziesz sobie do Waszyngtonu, czy gdzie tam teraz grzebiesz się w łajnie i wyjawisz szwindle, i pozwolisz mi jakoś ułożyć to, co pozostało z mojego ...

 

I - Cholernie wiele rzeczy nie zostało powiedzianych. . - I cholernie wiele zostało - chłodno przypomniała.

 

- Bardzo dużo krzyczeliśmy, JilI, ale niewiele rozmawialiśmy. W każdym razie nie o sprawach istotnych - powiedział zasępiony.

- Takich jak?

- Takich jak powód, dla którego nie pozwoliłem

 

zataić tej historii, mimo iż błagałaś, bym tó zrobił. Czemu nie mogłem skompromitować swej etyki zawodowej, ntwet gdy oznaczało to zranienie ciebie? Może nawet utratę ciebie?

- Utrata czegoś zakłada uprzednie posiadanie. Nigdy mnie nie posiadałeś, Hunter.

Hunter uniósł z lekka brwi i, ku swemu zdumieniu, JiII zarumieniła się.

 

- Co najwyżej w najbardziej wulgarnym znaczeniu tego słowa - przyznała wyniośle, wywołując lekki, delikatny uśmiech na ustach, Huntera. - Jeśli natomiast chodzi o przyczyny twych dalszych poszukiwań, mimo że cię prosiłam, abyś przestał - to proste. Jesteś Buldog Kincaide, człowiek, który nigdy nie wypuszcza zdobyczy. Chciałeś podtrzymać swą reputację, może zdobyć jeszcze jednego Pulitzera. - To była wielka sprawa, Kincaide - spojrzała na niego wyzywająco. - Jedno z największych prywatnych laboratoriów badawczych ogłasza przełom w immunologii wiruso­wej, przełom, który zapewne doprowadzi do wytępienia stwardnienia rozsianego, choroby Alzheimera i Bóg wie czego jeszcze. Przez długie tygodnie byliśmy gwoździem programu wszystkich wieczornych wiado­mości. Ale nie było wykluczone, że w rzeczywistości nie dokonaliśmy żadnego przełomu, że ktoś w naszym zespole fałszował wyniki testów w celu uzysk;ania funduszy na badania - taka historia dopiero zrobiłaby wrażenie. Nie mogę. cię winić. Twoim zajęciem jest wydobywanie brudów i robisz to dobrze. Ale nie oczekuj, że ja podskoczę i będę cię dopingować, dobrze? Bardzo wielu niewinnych ludzi zdrowo ucierpiało, gdy twoja relacja pojawiła się w gazetach. - To dlatego, że poszedłeś za daleko - omal nie dodała. - Miałeś tylko wyjąć całą sprawę, a ty niemal rozwiązałeś zagadkę.

- Musiałem to opisać, Jill - wpatrywał się na­tarczywie w jej oczy. - Publiczność ma prawo wiedzieć, co ..

- A tak, publiczność ma prawo wiedzieć - Jill uśmiechnęła się ze znużeniem. - To tłumaczy wszystko, nieprawdaż? To wspaniała, uniwersalna wymówka. Niezależnie od tego, ilu ludziom rozwalasz życie, ty jesteś niewinny ..

- Jill ... !

- Dużo czasu minęło, nim to zrozumiałam Hunter. W odróżnieniu od większości z nas, ludzie tacy jak ty nie muszą zdawać sprawy ze swej działalności - cel zawsze usprawiedliwia zastosowane środki.

 

- Psiakrew, Jill - burknął Hunter. - Nie po to stoję tutaj w piekielnym upale, z naj gorszym na świecie bólem głowy, po kostki w mokrym piachu, żeby dyskutować problemy etyczne z kobietą, która niemal wybiła mi szczękę 'swym prawym 'sierpowym, godnym zresztą księgi rekordów.

Jill zdawała sobie sprawę, że Hunter zapewne nie zamierzał żartować. Wyglądał bardzo blado i tak nieszczęśliwie - nie miała wątpliwości, iż naprawdę cierpiał. Mimo to nie mogła powstrzymać śmiechu. .

 

- Zatem po co tutaj przybyłeś, Hunter? Czego właściwie chcesz ode mnie?

- Nie chcę niczego od ciebie. Chcę ciebie. Minęło parę sekund, nim dotarło do niej, co powiedział. Gdy już zrozumiała, nadal po prostu gapiła się na niego.

- Mnie? Po co?

- Na litość Boską,Jill! - parsknął śmiechem i przejechał palcami po swych długich, splątanych przez wiatr włosach. - lak na kobietę z dostateczną liczbą literek przy nazwisku, by założyć własny alfabet, czasem wydajesz się cholernie tępa. - Uśmiechnął się szeroko swym POwolnym, beztroskim uśmiechem, który zwykle zupełnie ją'rozbrajał. Na lewym policzku widać było sympatyczny dołeczek. - Chcę, byśmy znowu byli razem,Jill. Tak jak w Chapel Hill. W dniu, w którym opuściłaś mnie, utraciłem naj­wspanialszą rzecz, jaką kiedykolwiek posiadałem. Chcę ją mieć z powrotem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin