Palmer_Diana_-_Zbuntowana_kochanka.rtf

(330 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

ZBUNTOWANA KOCHANKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku­mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy starych wizytówkach odręcznych notatek, które miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało notoryczne znikanie plików zapisanych w kom­puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew­ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice.

Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu­rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz­kającego z jego siostrą Martina na Sycylii - Gabby odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na­stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza, przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa­nych przez J.D. listów.

Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła się w drzwi jego gabinetu. Z wysokiego koka, w jaki zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn­cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz­cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi­lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.

Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał.

Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy­gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień­czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo­tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki nie biorą się znikąd.

Stał się jednym z najsławniejszych prawników od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho­dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni przez maszynkę.

Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury, owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo­rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora­żającej inteligencji, która szła w parze z wielką odpornością na stres.

Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa­lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó­lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją­tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu, gdy o północy czekał w opuszczonych magazy­nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ­cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku mogącego przewozić potencjalnego świadka na pokładzie.

Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię­kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące. Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę u dalekiego kuzyna.

Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy­jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de­cyzji.

Była dumna jak paw, że może pracować z takim człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma­jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa, jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw­ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał naprawdę mało komu.

Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw­nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki już dawno przestały ograniczać się do przepisywa­nia listów na maszynie i kserowania dokumentów. Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej­sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie­czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ­bowych.

Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła, aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk­townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał jego młodszy wspólnik, Richard Dice.

- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri­chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią­gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty możesz na to poradzić?

J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.

Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz, nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił, musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem posturą J.D. przypominał czołg.

- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi­nę. Masz ważny paszport?

Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, ale to już gruba przesada.

- Aa... Tak.

- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter, wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości mogłyby się okazać bardzo pomocne.

- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys­łach.

- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz i ten protest J.D. puścił mimo uszu.

- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob­lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie wrócimy.

- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre­tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze.

Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we­pchnął ręce do kieszeni.

- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś wybór? - spytała Gabby.

- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.

Gabby pokiwała głową.

- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na szybkie zgromadzenie funduszy?

- Jego szwagier został uprowadzony?! - wy­krzyknęła, blednąc.

- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha­ła do Rzymu na zakupy.

- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos. - Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?!

- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze.

- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?

- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na szyję.

- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.

- A po co mu ja we Włoszech?

- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się zza biurka.

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną posadę, możesz mnie trzymać za słowo - oznajmiła z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się, że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej policji?

- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.

- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios­kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś­nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszyłby w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar­tina znalazła się w niebezpieczeństwie.

- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis­kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?

- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes­tchnął ciężko.

- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. - Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole­cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor­matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no­cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?

- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym niebie.

Gabby spiorunowała go wzrokiem.

- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.

- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa­żył niewinnym tonem.

- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami przepisywać nudne protokoły, segregować akta i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już nic nie mów!

- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić do Jamesa Bonda - podsunął usłużnie - i spytać, czy nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek albo wykałaczek z głowicami jądrowymi.

Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.

- Znasz hiszpański?

- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.

Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra­żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa­robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie i wyszła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach, w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca. Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane­kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej pięści.

Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie­dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć, jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to właśnie Martinę.

- Szefie... - zaczęła niepewnie. Zamrugał i zerknął na nią.

- Tak?

Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj­rzenia.

- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy­kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia.

Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego ustach, potem J.D. upił łyk kawy.

- Tak sądzisz? - zapytał sucho.

- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie­rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat. - Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa, widząc jego minę.

- To była sprawa o tle politycznym, tym razem jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo­dne. Nie mogę narażać życia Martiny.

- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego ręce.

Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara­zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.

- Chyba się nie boisz? - spytał.

- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, podnosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się wybieramy.

- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś - zauważył sucho.

- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.

- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając się Gabby zza wąskiego płomienia.

- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni stąd, ni zowąd.

- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, po czym przez chwilę szukała właściwych słów.

- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło­wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma­łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa­dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku­zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za­śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie to co w innych kancelariach, od dziewiątej do piątej.

- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za­uważył.

- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet strzelano do mnie!

Parsknął śmiechem.

- Ciekawy zakres obowiązków.

- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za­zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado­wolona.

- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na studia prawnicze. Stać cię na więcej.

- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała­bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej mowy końcowej.

- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem - zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym, jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó­łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów oratorskich.

- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała­bym się zajmować do końca moich dni.

- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.

- Dwadzieścia trzy.

Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso­ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary, których używała tylko do czytania, zsunięte teraz niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó­cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej spódnicy długie, szczupłe nogi.

- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.

- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy zapewne odbiorę je jako komplement.

- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.

Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety­czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo­kojące.

- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po­dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło­wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. - Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem, dokąd właściwie się wybieramy?

- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.

- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd we Włoszech?

- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno­sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze.

- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta­knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami lepiej się nie spierać.

Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się tak zapracowywać.

- Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar­win? - spytał domyślnie.

Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po­pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach­niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę.

Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie zabrakło tchu.

- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po­wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan­celarii. Ale tobie jednej ufam, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin