TADEUSZ TEKST.docx

(17 KB) Pobierz

              TADEUSZ (OBRAZEK WIEJSKI)             

 

Młoda chłopka Chwedora, żona parobka Klemensa, zamiatała glinianą podłogę w ubogiej wiejskiej chacie. Spieszyła się z domowymi obowiązkami, ponieważ wkrótce rozpoczynała pracę w pobliskim dworze. Miała pleć jeden z dworskich ogrodów. Jej małżonek już od godziny orał ziemię należącą do bogatego właściciela. Przygotowywał grunt pod zasiew jesienny. 

Chwedora była wysoką i silną kobietą o ogorzałej twarzy i zbrązowiałej od słońca skórze. Miała mały zadarty nos i grube wargi. Nosiła krótką jaskrawą spódnicę, grubą szarą koszulę i pasiasty fartuch. Długie włosy chowała pod chustą. Na szyi zawieszała święcony medalik. 

Po chwili z glinianego naczynia nalała mleka i zawołała swojego dwuletniego synka Tadeusza. Dziecko rozbudzone ze snu, niespokojnie poruszyło się na łóżku pod radnem, - kawałem szarego płótna pokrywającym siennik i wypchaną sianem poduszkę. Chłopczyk zobaczył mleko przygotowane dla niego i zawołał: „ – Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!”

Miał jasne niczym len włosy, turkusowe oczy i opaloną skórę. Na pulchnych policzkach widniały jeszcze ślady wczorajszej zabawy. Tadeusza kąpano zwykle raz w tygodniu, w niedzielny poranek. Moczono go wówczas w balii pełnej wody. Ceremonia mycia nie obywała się bez krzyków, czasem nawet z użyciem - dziahy, czyli kolorowej taśmy, którą oplatała swoją kibić Chwedora. Malec bał się uderzeń dziahą – była to dla niego forma kary. 

Tadeusz urodził się w dniu, gdy obchodzono święto Matki Boskiej Gromnicznej (drugi lutego), liczył dwa lata i dwadzieścia dwa tygodnie. Od roku nie ssał już matczynej piersi, pił mleko z garnuszka. Chwedora poganiała syna, nakazując mu szybko wstawać, a sam poczęła przygotowywać chleb na drogę. Po chwili wyruszyli w stronę dworskich sadów. Kobieta musiała zabrać dziecko ze sobą, nie mogło przecież zostać samo w zamkniętym domostwie. Chłopiec biegł radośnie za matką. Uśmiechał się na widok piejącego koguta. Podziwiał kaczki stąpające rzędem po trawie, indyczkę ze swoim potomstwem, fruwającego gołębia, ukradkiem głaskał psa Rubina – starego kundla, który znienacka zaszedł im drogę. Była piękna letnia pogoda. Na trawach błyszczały krople rosy. Okoliczne domostwa świeciły pustkami, tylko gdzieniegdzie dym nad kominem obwieszczał, że gospodarze jeszcze są w domu. Niemal wszyscy wyruszyli już do swoich codziennych, gospodarskich zajęć. Mały Tadeusz czuł całym swoim dziecięcym ciałkiem tę letnią aurę. Ze śmiechem tarzał się w trawie, a potem musiał doganiać matkę. 

 


Obydwoje przystanęli wkrótce u stóp przydrożnej kapliczki. „U brzegu niszy wśród bukietów sztucznych i świeżych kwiatów stał posąg Najświętszej Panny z drzewa niezgrabnie wyrzeźbiony, z jaskrawo pomalowaną twarzą, bardzo stary.” Głowę posągu wieńczyła korona z posrebrzanej blachy, a jego posturę oplatał płaszcz z czerwonego aksamitu, obszyty złocistą taśmą. Chwedora pobożnie się przeżegnała, Tadeusz przystanął lękliwie. Kobieta nakreśliła jego rękami znak krzyża i przez chwilę trwali w milczeniu. Ona modliła się cicho i podnosiła dziecko w górę, tym gestem powierzając je Najświętszej pod opiekę. Nic dziwnego, że zabiegała o błogosławieństwo Boże dla syna. Tadeusz przyszedł na świat po kilku latach małżeństwa Klemensa i Chwedory - jako „anioł pokoju”. Dzięki tej małej istocie Klemens począł bardziej szanować małżonkę, znikły kłótnie, mężczyzna zaniechał picia wódki. Kochał syna i był dumny z tego, że pierworodne dziecię jest płci męskiej. 

Nieopodal rozległ się donośny męski głos. To Klemens orał pobliskie pole bogacza. Chłopiec rozpoznał ojca. Nie chciał już iść dalej. Wyrywał się w stronę pola i zalewał potokiem łez. Chwedora przywołała męża. Dziecko rzuciło się mężczyźnie na szyję i opowiadało o tym, co wydarzyło się w gospodarstwie: „ (...) krówka Białuśka poszła na paszę (...), a kundel Rubin tak szczekał na jakiegoś żebraka, że aż pan wekonom (ekonom)...” Słowa plątały się chłopcu, jego szczebiot wypełniał przestrzeń pomiędzy rodzicami. Przypomniał ojcu o obietnicy konnej przejażdżki. Chwedora, udając zdenerwowanie, a bardziej poruszona rodzinnym widokiem, zaczęła narzekać na swawolę malca.
 

Ojciec usiłował przemawiać do niego karcąco, ale w rzeczywistości cieszył się z przypadkowej wizyty. W myślach wypominał sobie przeszłość. Żałował roztrwonionych na wódkę pieniędzy oraz przegranego podczas procesu z bratem kawałka ziemi. Teraz musiał pracować jako parobek, uprawiając cudzą własność. Klemens głośno wycisnął na buzi Tadeusza całusa i odszedł w stronę pługa. W połowie drogi odwrócił się i spojrzał w stronę żony i syna. Zbliżali się już w stronę ogrodu. Chłopczyk postępował u boku matki, rozdeptując przydrożne zielska. Jego śmiech, niczym ptaszęcy śpiew, wypełniał powietrze poranka.

W rozległym ogrodzie nad grządkami pochylało się około dwudziestu kobiet. Ich głowy opasane barwnymi chustami nierówno unosiły się nad zagonami. Wyrywały chwasty, zbierały je do przepastnych fartuchów, a następnie odnosiły w jeden z narożników ogrodu. Pracę nadzorował młody pan namiestnik, który co jakiś czas popędzał pracownice. W jego głosie nie było gniewu, tylko subtelny apel do ich sumień, by nie zaprzestawały roboty, nie trwoniły czasu na pogaduszki i plotki, bo to grzech. Ostatni argument trafiał zwykle do kobiet i tym skrupulatniej wyrywały zielsko. Chwedora pracowała więcej niż inne, ponieważ była sprytna i silna. Co jakiś czas podnosiła głowę, zerkała w stronę syna oraz w kierunku pięknego domu ekonoma, gdzie w długich sukniach. snuły się jasne i zgrabne sylwetki kobiece. Jedna z dworskich dziewcząt zbiegła ze schodów i zaczęła ścinać rosnące na terenie posiadłości róże i georginie.

Pracę i obserwacje Chwedory przerywał trzykrotnie płacz małego Tadzia. Za pierwszym razem uciszyła syna obietnicą przejażdżki na koniku, za drugim wręczyła mu kromkę chleba, potem krzyknęła, zastraszając malca: „ – Cicho że! Bo jak dam dziahą!” Chłopiec nagle się uspokoił. Jego uwagę przykuła mała sikorka. Ptaszek pofrunął w kierunku czerwonych maków. Tadeusz ruszył w ślad za nim. Nikt nie zauważył, jak się oddalał. Szedł pośród dzikiego zielska, ale po cichu, by nie spłoszyć obiektu zainteresowania. Dotarł do rozległej przestrzeni, gdzie rosły rzędy kopru, kminu, kolendry, pietruszki, bujały żółte kwiaty ogórków i nasturcji. Obfitość barw całkowicie pochłonęła chłopca. Zapomniał już nawet o sikorce. Rozglądał się szeroko otwartymi oczami. Zauważył dziwną postać z rozpiętymi ramionami. „Był to strach wystawiony na wróble, ale Tadeusz nie znał jeszcze tego wojennego instrumentu ogrodników.”

 



Wystraszył się bardziej niż ptaki, przeciwko którym czupiradło było wystawione. Popłakiwał. Zauważył wróble objadające się młodym grochem. Postanowił skosztować ich przysmaku. Zamyślił się nad fruwaniem, ale dziecięco pojmował, że nie uda mu się polecieć tak, jak ptakom. Pobiegł więc w stronę zagonów z grochem. W drodze przewracał się i wstawał. Znacznie oddalił się od kobiet pracujących w ogrodzie. Za nim była ściana maku, gąszcz wonnych ziół, las fasoli i grochu. Posilił się słodkawymi strąkami i rozweselał. W oddali spostrzegł coś błyszczącego. Była to niewielka sadzawka. Udał się w tamtym kierunku, pobudzony dodatkowo widokiem okalających wodne oko kwiatów. Ucieszony począł zbierać kwiecie. Przypomniał sobie, jak niegdyś z matką zrywał błękitne niezabudki (niezapominajki). Część zanieśli później do kapliczki, a część posłali tej dziewczynce, która przed dworskim budynkiem ścinała róże i georginie. Narwał wówczas mnóstwo kwiatów i Chwedora niosła go na rękach przez całą drogę do domu. Bardzo to lubił. Ożywiony wspomnieniem usilniej rwał niezapominajki. Mówił sobie: „ – Hetyj dla Bozi! (hetyj – ten), Hetyj dla panienki...” Rozpraszały go nieco skaczące w pobliżu żaby. Z pluskiem wskakiwały do sadzawki. Wokół szumnie krążyły ptaki wylatujące co chwila z krzaku kaliny. Malec odliczał kwiaty: dla Bozi i dla panienki. Pokazała się sikorka, ta sama, za którą niedawno podążał. Skoczył w jej kierunku, rozsypując zebrane bukiety. Słowa zamarły na dziecinnych ustach, za to głośniej plusnęła woda. Błękitne kwiaty rozsypały się po szklanej tafli. Tadeusz zniknął. Nic, ani krzyku, ani jęku, ani jednego zawołania na matkę lub ojca. Czasu nie było. Mgnienie oka. Na dnie jamy, pod słupem stojącej, zielonawej wody synek Chwedory i Klemensa leżał na wznak i nieruchomo, a na unurzaną twarz i zabłocone nogi kładły się długie, śliskie trawy koloru pleśni.”

Sikorka kołysała się na gałęzi, żaby skakały dookoła, dźwięczały pszczoły. Od strony sadu dochodził donośny głos rządcy. Panienka w dworskim ogrodzie dalej zrywała róże, dom ekonoma stał nieruchomo w cieniu, pobliski posąg Najświętszej Panienki pozostał niewzruszony.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin