tytuł: „Czarodziejska księga”
autor: Janina Porazińska
BAŚŃ KRAKOWSKA
Za tą groblą staweczek,
za staweczkiem młyneczek,
Woda się tam potacza,
młyńskie koła obraca.
Koło małe i duże.
Młynarzówny jak róże.
Jak róże były młynarzowe córki, jedna piękniejsza od drugiej. A było ich trzy.
Ta najstarsza włosy miała czarne jak krucze skrzydło, a buzię bielutką, jakby nigdy
słonka nie widziała. Bo i gwoli tej białości słonku z drogi schodziła.
Śmiano się z niej we wsi, piosenkę o niej ułożono:
Popod las, popod las
siwe wołki gnała.
Bała się słoneczka,
by nie ugorzała.
Ta średnia włosy miała brunatne jak liść bukowy o jesieni i oczy zielone niby woda
na głębinie.
A ta trzecia złotowłosa była i oczy miała jako kwiatki lnowe, i różaność przez nią
przebijała, właśnie jakby zbiegła z obłoku o wesołej pogodzie i błękitu nieba zarwała,
i brzasku jutrzenki.
Każda z nich odmienną miała urodę i każda o co innego się starała.
Ta najstarsza o to jeno, aby pięknie wyglądać. Wciąż się przezierała to w zwierciadełku,
to w stawowej wodzie, to w zachwyconych ludzkich oczach. I wciąż pytała i siebie,
i innych:
- Czy mi ładnie w tym wianeczku ? A może w chusteczce będzie piękniej?
Czy uplotki[
Uplotki - warkocze.
] nad czołem upiąć, czy po bokach zwinąć?
A co lepiej na szyję włożyć: korale czy bursztyny?
Ta średnia tylko by się bawiła, tylko by tańczyła. Ani jej robota w głowie, ani matczyne
przestrogi. Aby jeno z wesela na wesele, z poprawin
[
Poprawiny - ciąg dalszy zabawy weselnej.
] na poprawiny, z wieczornicy na wieczornicę.
Owczaryszek wyśmiewca ułożył o niej śpiewankę:
Główka boli, nóżki bolą,
aż nic robić nie mogę,
nie mogę.
Ale śpiewać i tańcować
to wam wnetki pomogę,
pomogę!
A najmłodsza każdej roboty bardzo była ciekawa.
- Babusiu, jak to robicie, że wam się niteczka przędzie tak cieniutko, tak równiutko?
Nauczcież tego i mnie! Matusiu, obudźcie mnie jutro na doświtku do chleba: niechże
się nauczę od was rozczyniać ciasto. Tatuniu, pozwólcie mi samej jechać do grodu
po sita do młyna. Syna nie macie, to córka musi umieć koniem powozić.
Takie to były te trzy młynarzówny.
*
Jesień to już była późna, szczery przedzimek. Ciężkie chmury bałwaniły się po niebie,
wiatr gwizdał w suchych krzakach, a ziemia odarta z zieleni, rozmiękła, wszelkiej
żywiznie zdawała się przeciwna.
Do młyna zastukała babka proszalna.
Chudziątko to było zziębnięte i głodne.
Ulitowano się nad nią.
Pod piecem posadzono, miskę gorącej polewki dano.
Podjadła sobie babka i powiada:
- A teraz, dobre ludzie, siadajcie, czytania posłuchajcie, jak to przed wiekami, przed dawnymi było na tej tu ziemi.
Pogmerała babula w swym tobołku i wyciągnęła księgę na rzemyk zapiętą.
Wszyscy okrutnie się zadziwili, że to babka proszalna, a na książkach się rozumie,
niby bakałarz
]
. Jeszcze tutaj, jak młyn młynem, takiej uczonej osoby nie widziano!
Zaraz też najmłodsza córka skoczyła, ze skrzyni dobyła czysty ręcznik i babce go
na kolanach pod księgę rozpostarła.
A babulka zażyła tabaki, księgę roztworzyła i dalej z niej czytać.
O tych bliźniakach, dwóch synaczkach leśniczyny, z wózka matce wykradzionych. Jednego
uprowadziła wilczyca, drugiego niedźwiedzica. I chowali się bracia: jeden z wilczętami
w borowej kniei, drugi z młodymi maruchami
Maruch, marucha - niedźwiedź.
] w niedźwiedziej gawrze[
Gawra - zimowe legowisko niedźwiedzia.
].
Tego pierwszego karmiła wilczyca wilczym mlekiem, tego drugiego karmiła niedźwiedzica
niedźwiedzim mlekiem.
I wyrosły z nich wielkoludy nie widziane, nie słyszane.
Idzie taki lasem i mówi:
- Jakoś latosie trawy niesilnie wyrosły, ani do kolan mi nie sięgają.
O tych sosnach, o tych lipach, o tych brzozach tak mówi.
Stanie takiemu chałupa na drodze, to mało co nogę uniesie i chałupę przekroczy.
A chce się krowie przyjrzeć, to ją sobie na dłoni postawi i ku oczom podniesie jak
małe kociątko.
Takie to były olbrzymoludy.
Jednemu było Wyrwidąb, drugiemu Łamiskała.
Precz po ziemi naszej chodzili, porządki robili.
Wyrwidąb z Puszczy Tucholskiej dęby i sosny wyrywał, na ramieniu je przenosił jak
wiązkę chrustu i Puszczę Niepołomicką drzewami tymi obsadzał. Jako że królowie, co
na Wawelu siedzieli, chcieli mieć pod Krakowem wielgolasy dębowe, szumi-bory sosnowe,
by grubą zwierzynę tam hodować: a to tury, a to żubry, a to łosie, a to jelenie,
dziki... Łowy na nie urządzali.
Zaś Łamiskała góry Tatry spod ziemi wydźwigał i doliny w nich przerąbywał, aby potoki
swoje drogi miały. Turniczki
turnia, turniczka - skalny szczyt góry.
] ciupagą[
Ciupaga - góralska laska z siekierką.
zaostrzał, aby się o nie chmury na strzępy darły, nad ziemią naszą nie gromadziły
i srogimi potopami jej nie zalewały.
O takich to dziwach niesłychanych babula z księgi czyta.
Do izby napchało się ludzi - aż ciasno.
Słuchają tych historii, słuchają, a nie wiedzieć, co im bardziej dziwne: czy ten
Wyrwidąb, co wielkie rozrosłe drzewa niby lichą rzepę z ziemi wyciągał, czy ten Łamiskała,
co góry Tatry siekierą przerąbywał, czy ta babusia, co z tych czarnych znaczków,
malućkich jak krupki tatarczanej kaszy, takie dziwy potrafi wyczytać!
Dobry zmierzch już się był uczynił, gdy słuchacze dopiero pomiarkowali, że robota
na nich czeka, i do swych chat jęli się rozchodzić.
A młynarka, że to kobieta była niegłupia, choć i na książce nie uczona, powiada do
starej:
- Co się, babko, będziecie włóczyli od wsi do wsi po tych szarugach, po tych kałużach.
Zima się nabliża: śniegi, zawieje, mróz się nabliża. Wszelka w powietrzu srogość
człowiekowi przeciwna. Ostańcie we młynie na zimę! Ciepłą izbę wam damy, pożywienie
wam damy - a za to będziecie moje dziewczyny uczyli czytania na książce.
Ano tak i tak, tak i tak... zmówiły się na jedno.
Babka została.
Na pierwszy tydzień poszła na naukę najstarsza córka. Ale nie nauka jej w głowie!
Światołka - mała izdebka.
] babki i mówi:
- Przyletę tu zarutko, babko, przyletę, jeno muszę świniaka ze szkody wygnać!
Wybiegła z młyna i już do wieczora ani się pokazała. Poleciała do sąsiadek stroje
oglądać.
A babka pod piecem usnęła. A matka myślała, że córka na nauce.
I tak było z tą najstarszą co dzień - od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi drugi tydzień - poszła na naukę średnia córka. Ale i ta zakręciła się jeno
po izdebce i woła:
- Przyletę tu, babusiu, przyletę, jeno wypraną bieliznę na chruściaku
Chruściak - płot upleciony z suchych gałązek.
] rozwieszę!
Jak poszła, tak i nie wróciła do wieczora, bo u sołtysów za mostem muzykę posłyszała.
A babka pod piecem usnęła. A matka myśli, że córka na nauce.
I tak było i z tą średnią co dzień - od niedzieli do niedzieli.
Nadchodzi trzeci tydzień - idzie na naukę najmłodsza córka.
I dopokąd jej zmierzch od książki nie odegnał, to się od książki nie oderwała. Precz
o literki pytała.
- Powiedzcie, babusiu, jak się ten znaczek głosi? A ten jak kółeczko? A ten jak siekierka?
A ten zakręcony jak świński ogonek?
Kawałek gładkiego wosku sobie przyniosła i patyczkiem na tej gładziźnie literki pisze.
A gdy minął tydzień, już coś niecoś przeczytać potrafiła.
I tak przeszedł czas aż do wiosny.
Starsze siostry niczego się od babki nie nauczyły, a najmłodsza czytać potrafi, aż
dziw! I z góry na dół, i z dołu do góry, i jaki bądź wyraz jej pokazać, choćby najdłuższy,
to migiem powie, co on znaczy.
Poszła w świat sława o młynarzównach. Że piękne, że wesołe, że uczone.
Doszła wieść o nich do czarownika.
Myśli czarownik:
,,Muszę się z jedną z młynarzówien ożenić! Każda z nich piękna jest - miło mi będzie
na piękną patrzeć. Wesoła jest - miło mi będzie jej śmiechu i jej piosenek słuchać.
Mądra jest - potrafi mi gospodarkę poprowadzić”.
A z tego czarownika nieuroda był, że aż strach!
Wielki i suchy jak tyka, brodzisko długie, uszy jak u nietoperza, nos jak purchawka.
Przebrał się czarownik za wędrownego kramarza: kaftan krótki, zagranicznej mody,
na nogach skórzniaki, na plecach skrzynka z towarem.
Stanął przed młynem i woła:
- Wstążki sprzedaję! Korale sprzedaję! Pachnidła sprzedaję!
Wybiegła z domu najstarsza młynarzówna.
- Chodźcie tu na ganek! Pokażcie towar, pokażcie!
Podszedł kramarz, zdjął z pleców skrzynkę, otworzył ją i różności z niej dobywa,
a na ławie rozkłada: chusteczki, wstążki, tasiemki, guziczki, koraliki, pierścionki,
mydełka wonne.
Tęczą wkoło pojaśniało, różą wkoło zapachniało.
Młynarzównie aż oczy się świecą, aż ręce drżą do tych śliczności. Nakupiła błyskotek,
ile mogła.
Resztę kramarz do skrzynki schował, skrzynkę zamknął, do pleców ją przytroczył i
mówi:
- Panienko miła, doprowadź mnie do rozstajnych dróg, bo nie wiem, którędy tu będzie
najbliżej.
Wyszła młynarzówna z kramarzem, a gdy już do rozłącznych dróg doszli - czarownik
wyjął z kieszeni złote jabłko i mówi:
- Naści, dziewczyno, za twą przysługę złote jabłuszko. Ale je musisz sama sobie złapać.
I rzucił jabłko na drogę.
Potoczyło się jabłko - młynarzówna za nim.
Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko umknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy
się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem... aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i zsunęła
się w dół! Leciała, leciała... aż i spadła na dno przepaści.
Ale się nie potłukła.
Wstała, rozgląda się... widzi tuż zamek wspaniały! Ściany marmurowe, okna kryształowe,
dach srebrny. A obok niej stoi ten sam kramarz, który był we młynie.
- Nie jestem kramarzem, jeno czarownikiem. To mój zamek. Ja tu jestem panem. Zostaniesz
tu u mnie i będziesz mi gospodarowała. A jeśli będziesz posłuszna, to się z tobą
ożenię. Chodź, zobacz, jak będziesz pięknie mieszkała.
Oprowadza czarownik młynarzównę po komnatach, a komnaty to paradne, jedna piękniejsza
od drugiej: ściany malowane, podłogi niedźwiedzimi skórami zasłane, na ławach kobierce,
na policach srebrne naczynia.
- Wszędzie ci tu wolno chodzić, we wszystkich zwierciadłach się przeglądać, ze wszystkich skrzynek wyjmować stroje i ubierać się w nie. Zaprowadził młynarzównę do izby jadalnej.
- Co jeno rozkażesz mieć do jedzenia czy do picia, to się zaraz na tym stole pojawi.
Zaprowadził ją na koniec korytarza. Przed zamkniętymi drzwiami stanął.
- Za tymi drzwiami jest izba, a do tej izby wchodzić ci nie wolno. To sobie zapamiętaj.
Nie usłuchasz - spotka cię kara.
I czarownik zniknął, a młynarzówna została sama w pięknym zamku.
Nigdy najstarsza młynarzówna do roboty nie była wyrywna, więc życie tu jej się podoba.
Po komnatach biega, coraz w inne wełniaki się przebiera, coraz inną chusteczkę na
głowie zawiązuje, przed zwierciadłami staje, urodę swoją podziwia. A jak jest głodna
- to do jadalni idzie, za stołem siada, obrus rozkłada i jeno rozkazuje. A czego zażąda, to zaraz przed nią na stole się zjawia.
Ale gdy minęło czasu niemało, naprzykrzyło się już wreszcie dziewczynie wciąż jeno
się przebierać. Kto ją w tych strojach widzi? Przecie nikt.
Staje w korytarzu przed zamkniętymi drzwiami i myśli sobie:
„Co też może być w tamtej izbie? Dlaczego czarownik zakazywał tam zaglądać? E, zajrzę.
Na chwileczkę jeno, ale zajrzę!”
A to wam jeszcze powiem, że młynarzówna wciąż przy sobie nosiła podarowane jej przez
czarownika złote jabłko.
Zajrzała.
A tam jeno klatka przy klatce, a w każdej ptaszek.
Wszystkie ptaszki smutne: główki zwieszone, skrzydełka opuszczone. Pośrodku izby
stołek, a na stołku wielka księga na siedem pieczęci zamknięta.
- E, nic tu ciekawego. Co mi tam ptaszki. Co mi tam księga!
I z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
- Nie będzie wiedział, że tam byłam.
Nie minęło czasu wiele, zaturkotały przed zamkiem koła, zajechała karoca, a z karocy
wysiadł czarownik.
- Powiadaj, dziewczyno, coś tu robiła?
- Miło się zabawiałam: po komnatach biegałam, piosenki śpiewałam, koraliki na nić
jedwabną nawlekałam.
- A w zakazanej izbie byłaś?
- Nie... nie byłam.
- Pokaż jabłko!
Wyjmuje młynarzówna z zanadrza złote jabłko, a ono całe w czarnych plamach, a ono
całe sparszywiałe.
- Widzisz, jakie jabłko? Skłamałaś! Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara. I zamknął dziewczynę w komórce.
A sam do siebie tak mówi:
- Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz pojadę po drugą młynarzównę,
jeno się przebiorę.
I przebrał się czarownik za bogatego pana.
Brodę ogolił, wąsy podkręcił. Włożył żupan na złote guzy zapinany, na żupan kontusz
jedwabny, niebieski, na głowę kołpak z czaplą kitą, a kita przypięta brylantową zapinką.
Okręcił się czteroodmiennym pasem złotolitym i karabelę za pas zatknął. Na nogi wdział
czerwone safianowe buty.
Bo, jak to w piosence:
Płynie woda do ogroda
od samego krańca.
Czarne buty do roboty,
czerwone do tańca.
Prawda, co nieuroda był z niego, to nieuroda. Ale i to prawda, że do tego stroju
to aż oczy rwało.
Wyszedł czarownik ze swego podziemnego państwa i do młyna!
A właśnie średnia młynarzówna koło stawu stała i młode kaczęta zwoływała z wody,
bo im jedzenie przyniosła.
Włosy jej w zachodzącym słońcu połyskiwały jak miedź, a oczy takie były zielone
i tajemnicze, jak woda, co przy jej małych nóżkach pluskała.
Zachwycił się dziewczyną czarownik.
A więc kołpak zerwał z głowy, nisko nad ziemią nim zatoczył i mówi:
- Witaj, mościa panno! Jadę na wesele brata i oto stała mi się przygoda. Obręcz z
koła mi spadła. Kowala mi trza do pomocy... Wskaż mi, panienko, gdzie tu kuźnia.
- Zaprowadzę was, panie.
I młynarzówna rada, że się z tak ustrojonym wielmożą we wsi pokaże, miskę na ziemię
rzuciła, gospodarski fartuch odpasała i powiada:
- Pójdźcież za mną. Tą groblą.
Gdy minęli groblę, czarownik mówi:
- Nie trudź się, waćpanno, dalej - jeno mi rączką ukaż, która to z tych wsiowych chat jest kuźnią...
A gdy mu średnia ukazała, dobył z kieszeni żupana złote jabłko i mówi:
- Weźże ode mnie, piękna panienko, to jabłko za grzeczność. O... upadło mi! O...
toczy się z górki! Gońże za nim, dziewczyno! Bo do wody wpadnie! Złap je sobie, złap!
I znów tak było, jak za pierwszym razem.
Już, już... miała je pochwycić, ale jabłko uniknęło jej ręki i toczy się dalej. Toczy
się drogą, drogą, polem, polem, lasem, lasem, aż zatrzymało się na brzegu przepaści.
Młynarzówna się nachyliła, jabłuszko złapała, ale sama się przy tym zważyła i spadła
na dno.
Ujrzała przed sobą wspaniały zamek, a obok siebie pana w kontuszu, tegoż samego,
którego groblą prowadziła.
I tę młynarzównę czarownik po zamku oprowadził.
- Wszędzie ci tu wolno chodzić, tylko nie do izby za tymi drzwiami. To sobie zapamiętaj.
A potem pyta:
- A cóż ty najbardziej lubisz?
- Najbardziej to lubię tańczyć.
- No, to masz tu skrzyneczkę-dziwotkę. Jak tą uchwytką pokręcisz, to ci skrzyneczka
będzie grała a grała. A ty se tańcz.
I czarownik zniknął, a młynarzówna została w wielkim zamku.
Nigdy i średnia młynarzówna nie była wyrywna do roboty, więc się jej tu życie podoba.
Po komnatach biega, smaczne potrawy zajada, w piękne szatki się stroi, co i raz skrzyneczkę
nakręca i tańczy, tańczy...
Ale gdy się jej to wreszcie znudziło i ona do zakazanej izby zajrzała.
Zobaczyła ptaszki, zobaczyła księgę.
- E, co mi tam do tego...
Z izby wyszła, drzwi za sobą zamknęła.
Minęło czasu niewiele, wraca czarownik i pyta:
- Coś tu, dziewczyno, robiła?
- Po komnatach biegałam, skrzyneczkę-dziwotkę nakręcałam, w taneczku się obertałam.
- A do zakazanej izby zaglądałaś ?
- Nie... nie zaglądałam.
- Skłamałaś! Widzisz, jakie jabłko? Złote jabłko zawsze mi prawdę pokaże. Zakazu nie usłuchałaś, do izby zaglądałaś. Spotka cię za to kara. I zamknął dziewczynę w komórce.
- Jeszcze się namyślę, w co by tu ją zamienić. A teraz zaraz pojadę po trzecią młynarzównę,
Przebrał się czarownik za żebraka: na nogach łapcie łykiem sznurowane, siermięga
ubłocona, na plecach torba na chleb, w ręku kij jeżową skórką owinięty na odpędzanie
psów.
I poszedł do młyna niby to dziadek po prośbie.
Wyniosła mu najmłodsza młynarzówna kawałek razowca.
Dziadek chleb do torby schował, podziękował i grzecznie prosi:
- Panieneczko dobra, przeprowadź mnie przez podwórze, bo niedowidzę, boję się wpaść
do studni.
Nie wiedziała najmłodsza, jak starsze siostry przepadły. Nie wiedziała, że z czarownikiem
gada.
- Przeprowadzę was, dziadku.
Aż tu zaraz za furtką na drodze dziadek niby niechcący złote jabłko upuszcza i woła:
- Ach, moje jabłuszko! Takem się nim cieszył! Zatoczyło mi się w trawę! Zginie mi,
przepadnie!
- Nie lamentujcie, dziadku. Zaraz wam jabłuszko podniosę!
...
agangela