Dobkiewiczowa Kornelia - Karlikowy garnek. Legendy i podania o polskim srebrze.rtf

(599 KB) Pobierz
Kornelia Dobkiewiczowa

Kornelia Dobkiewiczowa

KARLIKOWY GANEK

Legendy i podania o polskim srebrze

Wydawnictwo Śląsk

Okładka i ilustracje Emilia Posyłek

© Copyriaht by Kornelia Dobkiewiczowa 19X7

Redaktor Barbara Pytlos

Redaktor techniczny Barbara Slokjhz

Korektor Kornelia Brzoslowska

w 7 :.br, u          .             

              /¦,. KLAS. 111 p./P 82-93               H

             

ISBN 83-216-0723-3

Symbol 32751/RM. Wydanie I. Nakład 4(1000+ .100 eg/. Ark, wyil. 12.S. Ark. diuk. 11.25. Papier oITset. mai. ki. V. nilu 61 cm. 71 g. Druk ukofk/ono u kwietniu I')8N r. I ód/ka Drukarnia Dzielona. Zam. 1161/1 100/Mi. C'-2.V

Jak diabeł Mefistofel

panu Twardowskiemu wygodził

W Krakowie, w zacisznej ulicy, niedaleko wawelskiego wzgórza, wznosił się niegdyś pewien stary dom, otoczony mocnym ogrodzeniem. Bramę miał kutą z żelaza ręką biegłego mistrza, podobnej roboty były kraty na oknach, a na drzwiach zawieszono okazałą kołatkę w kształcie lwiej głowy.

Ów znakomity mistrz, nieznany co prawda z imienia, nie zapomniał również o tym, by na wieżyczce ozdobnej, która wznosiła się nad drzwiami, umieścić pięknie wyrobionego z żelaznej blachy kurka, by wskazywał, z której strony wieje wiatr.

Dom ten, choć z wyglądu zamożny, nie przyjmował prawie nigdy gości. Kutą bramę otwierano nieczęsto, a kraty na oknach odsuwano jeszcze rzadziej. Kołatka zaś służyć mogła jedynie do płoszenia wewnątrz domu myszy, których tam był dostatek. Graby wysokie ocieniały dom swymi gałęziami, modrzewie i jodły dopełniały pięknego otoczenia.

—  Dziwny to dom — powiadały sobie przekupki krakowskie zdążając na Rynek przez pustawą podwawelską ulicę.

—  Dziwny to dom — mawiał i król Zygmunt August spoglądając ze swego krużganka w stronę cichego zawsze budynku.

—  Dziwny, bo dziwny w nim człowiek mieszka — pogadywali pomiędzy sobą żacy z Krakowskiej Akademii siedzący na schodach kamiennych u stóp wawelskiego wzgórza — jakiego drugiego nie ma w całym mieście.

—  Dlaczego dziwny? — zapytał kiedyś pauper.*

—  Powiemy ci, bo niejedno wiemy, tylko nie powtarzaj magistrom, by się na nas nie zgniewali — rzekł starszy z żaków. — Dziwny dlatego.

* To i inne niektóre wyrażenia znajdzie Czytelnik w ..Słowniczku trudniejszych wyrazów i zwrotów" zamieszczonym na końcu książki.

że jego profesor — ciągnął dalej, choć jest mężem szlacheckiego stanu i winien rumaka zacnego do jazdy wierzchem używać, dosiada koguta, a tak pędzi na nim, że go żaden koń nawet z królewskiej stajni nie prześcignie. Jeśli zaś chce to i w powietrze na swoim kogucie ulata.

—  Rety! — zdumiał się pauperek.

—  To ci dopiero jazda. Och, żebym to ja zobaczył tego szlachcica na kogucie.

—  Aa, pana Twardowskiego żądasz widzieć — wtrącił trzeci z chłopaków, milczący dotąd starszy żak. — Może się to zdarzyć, jakem zdrów — zachichotał. — Tylko nie próbuj ty aa kogucie jeździć, mikrusie, bo tobie raczej kurczak przystoi. He, he, he! — zaśmiał się, przyjacielsko poszturchując młodszego kolegę.

—  Jak masz tłumaczyć — rzekł z powagą najstarszy z żaków — to lepiej powiedz, że pan Twardowski w księgach się rozczytuje rozlicznych i nic by w tym złego nie było, jakem pociotek samego pana drukarza Wie-tora, gdyby te księgi były poczciwe, miłe Bogu i wszystkim aniołom. A wszelako między księgami w tym domu, który widzicie, są i czarne księgi, niepoczciwe, miłe diabłu. Stąd pana Twardowskiego czarnoksiężnikiem zowią ludzie. Miłują go jednak niektórzy i poważają, bo to dobry człowiek, leczyć potrafi i radzić w kłopotach, tyle że z diabłem trzyma.

—  Ach, po co on to robi? — jęknął pauper przerażony.

—  A przez pychę. Żebyś wiedział, że przez pychę — dobitnie rzekł pociotek drukarza Wietora. — Otóż choć mądry jest i mnóstwo ma ksiąg w swoim domu, to jeszcze mu mało. On w księgach szuka lekarstwa przeciw ubóstwu, starości i śmierci, sposobu na bogactwo także. W komnacie jednej ciecze gotuje rozliczne, kamienie praży, bo chciałby wyrabiać złoto.

—  A srebro też? — zapytał pauper.

—  Też, bo choć wiadomo, że go niemało leży w ziemi, to jednak ludzie dokopywać się muszą doń z największym trudem, a trudzić się nie wszyscy lubią.

—  Oj, jakem głodny — westchnął teraz pauperek. — Chyba pora już na nas, bo słońce się chowa za dachy, bursę zamkną i nie dostaniemy chleba.

—  Recte — skinął najstarszy żak głową. — Idziemy.

W dni kilka po tej rozmowie żaków jarmark przypadał w Krakowie. Gdzież więcej być mogło ludzi niżeli na dużym Rynku koło Mariackiego kościoła. Żaków też tam nie brakowało. I oto ci co czasem jeszcze niedawnym u stóp wawelskiego wzgórza mądrze o księgach rozprawiali, teraz weseli i roześmiani znaleźli się na placu targowym pośród straganów ustawionych rzędami, na których wszystkiego dostać można było, co się przy-

dawało w kuchni nie tylko mieszczańskiej, lecz nawet królewskiej, a w kramach rzemieślnicy wystawiali swoje wyroby. I tu aż oczy rozbiegały się na widok barwnych pasów, taśm i krajek, jakie wyłożyli na sprzedaż pa-samonicy: Przy nich szewcy, tkacze i krawcy nęcili kupujących swoimi towarami. Któż ponazywa i kto opisze owe trzewiczki niewieście i męskie buty, kożuchy, serdaki z barwnym wyszyciem, błamy z cennego futra do podszywania szlacheckich płaszczów, materie rozliczne, chusty, wstążki, gotowe stroje niewieście, korale i bursztyny, do których się śmiały nawet najsmutniejsze oczy. Widać było w tłumie przeto nadobne mieszczki i strojne szlachcianki, które własną ręką wybierały na straganach co piękniejsze jarzyny i co słodsze owoce, a w kramach kwieciste materie na fartuchy i czepce. Widać było jednak pod ścianami domów i nędzarzy: kaleki, chorych, ślepców, i żebraków wędrownych. Do radosnych uśmiechów, żartów i okrzyków ludzi zdrowych, żyjących w dostatku i spokoju dołączali i oni swoje głosy, owe żałosne lamenty, prośby, błagania, pacierze i pieśni dziadowskie. Nie żałowano im datków to prawda, więc nie cichli, przeciwnie wołali pełnym głosem słowa dziękczynienia. I oto naraz ponad tę wrzawę stugłosą wzbił się jazgot i pisk rozgniewanej do ostatka niewiasty. Przy-ganiała ona komuś, złorzeczyła nawet, dochodziła jakiejś krzywdy. Odpowiadały jej zaczepne przymówki młodzieńców.

—  A cóż to za kramik! — huczał rozbawiony głos jakiegoś mocnego jak dąb pachołka.

—  To mi dopiero budka! — odezwał się jego kamrat chwiejący się nieco na nogach. — Jeszcze w tamtym tygodniu wcale jej tu nie było. Ha, ha, ha!

—  Może to grzyb nie buda i dlatego tak prędko wyrósł — pisnął jakiś młodzik, bezpieczny za plecami dwu rosłych kamratów. — A może ją tu muchy przyniosły i osadziły taki muszy domek na samym Rynku.

—  Precz z nim! — huknął krzepki młodzian.

—  Co? Precz? — wzmógł się jeszcze ów jazgotliwy głos niewieści wybijający się ponad targową wrzawę. — To z wami precz, nicponie! Ła-zęgi! Moczywąsy! Obiboki zatracone! Czarcie potomki! Plemię smocze!

A już ja wam tu mym kosturem dobrze pomacam boki! Jakem Twar-dowska nie przepuszczę zniewagi, jakem kupcowa, uczciwa Małgorzata Kuzelówna z rodu, a teraz Twardowska, szlachcianka, bo mi szlachcica zdarzyły niebiosa za małżonka, choć — to człek obmierzły jest i przewrotny jako wąż, zawsze jednak sam król z nim gadał.

—  Cichajcie, matko Małgorzato, cichajcie — uspakajał czyjś życzliwy głos rozgniewaną niewiastę.

Na nic to jednak było. Pani Twardowska przedarła się przez tłum

7. tęgim dębowym kosturem w- ręku. Ciosy dobrze wyschłego, sękatego drewna niczym grad posypały się na plecy i ramiona niewczesnych żartownisiów. Pachołcy wszyscy trzej nie dotrzymali pani Twardowskiej placu, wmieszali się co prędzej w tłum i znikli jej z oczu. Przed kramem ucichło teraz i można było przypatrzeć się, jak wygląda ów muszy domek i jego gospodyni. Był to niewielki domeczek, który przycupnął na samym rogu Rynku i ulicy Grodzkiej, ubogi, bo cały ulepiony z gliny, ale kształtny i krzepko stojący na swym fundamencie z polnych kamieni. Jedno tylko okno miał z zielonymi okiennicami i jedne drzwi na takiż kolor pomalowane. Przed domostwem umieszczono stragan osłonięty jatą w żółte i zielone pasy. Na straganie stało mnóstwo garnków, mis i dzbanów glinianych pięknej i udatnej roboty. Niektóre z nich, większych rozmiarów stały obok na ziemi, inne widać było przez otwarte drzwi w sionce domu. Pani Twar-dowska wynosiła właśnie niektóre naczynia i ustawiała na straganie. Kostur dębowy stał wsparty o ścianę kramu. W najładniejszym dzbanku polewanym zielono wyniosła dla siebie chłodne piwo. Napełniła takiż sam kubek polewany zielono i ze smakiem wypiła. Chmielny napój warzony przez znakomitego piwowara dodał jej sił. Odzyskała spokój i płachetką lnianą przecierać zaczęła stojące na straganie naczynia. Przez otwarte okno widać było dostatnio zasłane pierzynami łoże, stół biało nakryty i malowane w róże talerze na ścianach. Miała więc chyba pani Małgorzata własny dom na Rynku. Mały, ubogi dom, który był jednocześnie sklepikiem, gdzie sprzedawała naczynia gliniane. Gdy południowy hejnał oznajmił z mariackiej wieży obiadową porę, nagle na placu targowym znów podniosła się wrzawa, ruch wszczął się w ciżbie ludzkiej, która rozstąpiła się na strony i jakby na czyjś rozkaz uczyniła szerokie przejście. Po chwili ozwał się dźwięczny młodzieńczy głos żaka, który przy wtórze bębenka zaśpiewał wesoło:

Rozstępu) się, tłumie, Rozbiegaj, gawiedzi, Bo to czarnoksiężnik Na kogucie siedzi.

Prawda to była. Na Rynek wbiegł truchtem okazały kogut o piórach czarnych połyskujących zielono, skrzydła i ogon miał pozłociste, takież same ostrogi i pazury na nogach. Grzebień na jego głowie czerwieńszy był, niżeli najpiękniejsze rubiny. Oczy błyszczały mu jak dwa diamenty. Dziób ostry jak sztylet budził postrach i trzymał ludzi od niego z daleka. Na kogucie niby na dzielnym rumaku jechał szlachcic w czerwonym żupanie

z szablą u boku wysadzaną diamentami, które błyszczały jak gwiazdy. Czerwone nosił buty i srebrne ostrogi na nich. Pas jego mienił się też srebrem, kołpak z drogocennego futra zdobiła kita piór czaplich przypięta diamentową agrafą. A żak śpiewał dalej:

Jedzie szlachcic jedzie, Dosiadłszy koguta, W czerwień ustrojony Od ramion do buta.

Jedzie pan Twardowski

Okiem iskry miota

Wesoły, beztroski

Pogania kokota.

Wjechał na rynek czarnoksiężnik Twardowski, lekarz i mędrzec, a był to przy wszystkich opisanych już przymiotach mąż bardzo jeszcze urodziwy z brwiami zrośniętymi nad kształtnym nosem, z oczami pełnymi iskier i pięknie podkręconym wąsem. Wielki kogut stawiał szeroko nogi i rozcapierzył skrzydła, jakby gotując się do lotu ze swym jeźdźcem nieporównanym. Obaj razem stanowili widok, którego zapomnieć się nie dało.

Tym bardziej, że urodziwy i barwnie odziany Twardowski dobywał z kieszeni garście drobnych monet i rzucał je ubogim, którzy głośno dziękowali mu za szczodrobliwość. Wśród monet trafiał się niekiedy i pieniądz znaczniejszy, srebrny talar, a nawet dukacik złoty, wtedy uciecha ciżby jarmarcznej dosięgała już samego szczytu.

—  Wiwat, mości Twardowski! Bywaj, mistrzu! Chwała tobie!

—  Bywaj, bywaj, a pewnie — ozwał się znowu głośniejszy niż wszystkie okrzyk Małgorzaty Twardowskiej.

—  Witaj mi, wężu przewrotny! Przeniewierco! Niegodziwy małżonku! Dawnom cię nie widziała, trwonicielu grosza i ojcowizny mojej. A tuś mi, pieczeniarzu! Uczty ci jeno miłe! Kuligi! Padwany! I jeszcze to ptaszysko ci służy, miast konia.

Już, już ogromny ptak znajdował się tuż koło straganu z garnkami i miskami, gdy pani Małgorzata mierząca ich obu przez chwilę oczami, w których gorzały płomienie, chwyciła swój kostur i z całej siły zamierzyła się nim na koguta.

Ptak załopotał skrzydłami, zapiał na całe gardło i potrząsając koralowym grzebieniem nawrócił ze swym jeźdźcem ku najbliższemu zaułkowi, gdy nagle rozgniewany szlachcic zakrzyknął na cały rynek.

—  ffa! A cóż "to ja widzę? — wołał dalej, wzburzony — mój rumak bojowy  przed  niewiastą zmyka. Zającem płochliwym jesteś, co ni kłów ni pazurów ku obronie nie ma, nie kogutem-rycerzem. który dziób ma na kształt miecza, a na łapach ostrogi. Naprzód! Żadna niewiasta na przekór czynić nam nie będzie! — I ledwie wyrzekł te słowa, ośmielony znów wierzchowiec  ruszył  przed siebie tak  rączo, jakby go niosły w istocie samej czarodziejskie moce. Szlachcic zaś z całego rozmachu zamierzył się szablą na stragan swej małżonki, zrzucił na ziemię garnki i potłukł je, aż dzwoniło dokoła, a przy tym dogadywał:

—  A co powiesz na to, pani Małgorzato. Trach, trach szablą i to wszystko. Potłuczone dzbany, miski, potłuczone i kufelki ma Twardowska kłopot wielki.

Kiedy zapalczywy szlachcic już ochłonął z gniewu odezwał się do swego wspaniałego kura:

—  Hej, do domu teraz kogucie, ty na złote ziarno, ja na złoty miód bośmy strudzeni, uha! Do domu mnie nieś, przyjacielu wierny — i znikli w zaułku, jak gdyby wchłonięci przez obłok kurzu, który zostawił za sobą umykający ptak. Szum wtedy wielki i zgiełk wzburzonych głosów podniósł się dokoła domku pani Twardowskiej, która podtrzymywana przez życzliwe sąsiadki szlochała i zawodziła od bezsilnego gniewu na małżonka, wygrażając mu wciąż swoim dębowym kosturem. Długo jeszcze sprzeczali się ludzie kto praw, a kto krzyw z małżonków. Rychło jednak wróciła wesołość na Rynek krakowski. Pojawili się bowiem niedźwiednicy,   bła-zenkowie i sztukmistrze, i zabawili na Rynku aż do zachodu słońca.

Nastąpił wieczór jasny i cichy. Na niebo wypłynął księżyc w pełni podobny do wielkiej szczerozłotej misy. Otoczony gromadą wiernych swych towarzyszek gwiazd świecił nad dachami Krakowa przydając im osobliwego piękna. Jego jasne promienie pruszyły srebrem na kominy dachów, a tale Wisły odziewały w srebrzystą łuskę nie znanej nikomu wielkiej ryby. Drzewa zaś na wzgórzach podkrakowskich przeobrażały się w postacie rycerzy w zbrojach wykonanych przez najzręczniejsze ręce płatnerza niebios. Najwięcej promieni słał księżyc domowi, w którym mieszkał lekarz, mędrzec i czarnoksiężnik, dobry szlachcic zwany także mistrzem Twardowskim. Księżycowej pełni nie osłaniał żaden obłok. Latarnia niebieska nie skąpiła ziemi jasności. Zaskrzypiały drzwi starego domostwa i otwarły się szeroko. W progu stanął szlachcic. Twarz jego była poważna, krucze brwi zmarszczone. W jednej ręce trzymał latarnię osobliwego kształtu, która przypominała puchar o wysokiej nóżce opatrzony misterną pokrywką. Z owego puchara przez otworki w pokrywce dobywało się światło tak silne jak w dzień. W drugiej ręce, a raczej pod pachą, mąż ów

10    ,

trzymał wielką księgę okutą w złoto na grzbiecie i na wszystkich czterech rogach, a także zamkniętą na złotą klamerkę. Na jego ramieniu siedziała sowa płomykówka, -ptak szarobiały o długodziobym obliczu.

Pan Twardowski nie przywołał tym razem swego wspaniałego wierzchowca, a nawet sowę strząsnął zgrabnie ze swego ramienia. Ptak odleciał i przyłączył się do drugiego, który siedział opodal na konarze modrzewia. Gospodarz tymczasem wciąż świecąc sobie latarnią-pucharem, wyszedł z ogrodu i furtę zamknął na wielki i ciężki klucz, który wsunął sobie za pas. Po czym podążył gdzieś cichymi ulicami Krakowa, a w miarę jak się oddalał od domu, światło jego latarni coraz bledsze się stawało, aż zgasło ustępując znów miejsca książycowej pełni.

Pan Twardowski przez ciche uśpione miasto podążał ku obronnemu murowi, jaki w czasach dawnych opasywał Kraków. Północ była blisko i żaden zapóźniony przechodzień krokami swymi nie mącił ciszy królewskiej stolicy. Odezwało się tylko w mroku zgrzytliwe „chrii, chrii" pło-mykówek, które już teraz gromadką całą leciały za mistrzem Twardowskim, niby orszak najwierniejszych dworzan za swoim władcą. Tak więc mistrz wchodzi już na ulicę Okrężną, biegnącą tuż pod murami. Miękkie skrzydła sowie w bezszelestnym locie muskają go po twarzy i szyi. Orszak bowiem przybliżył się do gospodarza, pod którego dachem od lat bezpieczne znajdował schronie-nie. Skrzekliwy głos sów, owo „chrii, chrii", które trwoży ludzi, miłe się wydawało Twardowskiemu, przyjacielskie i swojskie. Zaklaskał w ręce i głośno zawołał na ptaki ni to pieśnią, ni to zaklęciem:

Niech posłuszny sowi dwór Przeprowadzi mnie przez mur. Spieszcie, sowy, lećcie, sówki, Spieszcie, pójdźki, płomykówki, Bowiem krótka letnia noc Szybko znika czarów moc.

Na dźwięk jego głosu pojawiły się inne ptaki. Nadleciały puchacze, .małe pójdźki, jękliwe zawodzące puszczyki, aż uczyniła się dokoła czarnoksiężnika skłębiona gromada ptaków o skrzydłach miękkich i locie bezszelestnym. Skrzydła owe złączyły się ze sobą w jedną płaszczyznę, która z wolna opuściła się ku ziemi. Twardowski usiadł na chybotliwym dywanie sowich i puchaczowych piór, a posłuszni dworzanie przenieśli go przez mur Krakowa na łąkę tonącą w księżycowej poświacie, za którą ciągnęło się pasmo niewysokich wzgórz zarosłych młodym lasem. Takim oto sposobem gdy ptaki odleciały, mistrz Twardowski znalazł się na uroczysku podkrako-

11

wskim, które od kopaliny, jaką wydobywali ludzie na stokach lesistych wzgórz, przezwano Krzemionkami.

Rozejrzał się pan Twardowski po rozległej łące, popatrzył na niebo, na którym wciąż jaśniała pełnia księżycowa podobna ze swego kształtu do złotej misy, a widząc, że światło niebios dość jasne jest, by się swobodnie poruszać na wszystkie strony, zgasił swą osobliwą latarnię. Dostrzegłszy nie opodal grotę w szarej skałce wydrążoną wodami ściekającymi tamtędy od wielu wieków, ukrył tam latarnię, by mu nie wadziła w dalszych robotach, które jak się okaże niebawem, ani łatwe nie były, ani miłe. Szlachcic bowiem z lasów rosnących na wzgórzach na krańcach błonia poznosił mnóstwo leśnego suszu i ułożył z niego stos ogromny, taki właśnie, jak układali pogańscy Słowianie na uroczysku ku czci swoich prastarych bogów. Prócz suszu, który miał podpalić zgromadził jeszcze większe zasoby takiegoż drewna do podsycenia ognia, by dotrwał on do czasu, gdy z trzecim pianiem kogutów ustanie moc czarodziejska. Nie wiedział bowiem, jak długo zabawić będzie musiał na Krzemionkach, by spełnić to, co sobie postanowił. Ogień zatrzeszczał rychło na wielkim stosie i trysnął w niebo słupami iskier czerwonych i złotych. Gdzieś w głębi lasu zaszczekał lis. Wyszedł właśnie na łowy, a teraz uczuł nagły niepokój na widok płonącego stosu. Pan Twardowski podsunął do kręgu światła wielki polny kamień, jakich dużo leżało naokoło na trawie. Usiadł na nim i chustą z cienkiego płótna otarł sobie spocone czoło. Zdjął ciężki kołpak i ułożył go przy sobie na ziemi, potem otworzył księgę i głośno czytać z niej zaczął czarodziejskie zaklęcia. Nie zapisano ich tam w jego ojczystym języku, gdyż w całym kraju polskim nie znalazłby się ani jeden mnich, czy też magister uczony, który ważyłby się rzecz tak wszeteczną i panu Bogu niemiłą na pergaminowych stronicach uwiecznić. Nie zapisano ich także w języku łacińskim ni greckim, gdyż w tych językach uwieczniono najpiękniejsze myśli mędrców starożytnych. Kto by w naszym kraju te dostojne pisma na złe używał, pogardy by się jeno doczekał, nie posłuchu i szanowania. Zapisano więc je w języku zupełnie osobliwym, którego alfabet ze znaków się składał tajemnych. Wiedzieli ludzie o takim piśmie, że każda litera choćby ją królewską malowano purpurą lub zgoła złotem, od razu w czarny znak się zamieni, a stąd owe księgi czarnymi księgami przezywano. Mądrości szatańskie zaś, które zawarte w nich były, zyskały miano czarnej nauki, a ci którzy z owych ksiąg wiedzę czerpali, czarnoksiężnikami byli nazywani. Mistrz Twardowski przeczytał na głos wiele stron owych zaklęć, wiele też słów o najdziwniejszym brzmieniu wyszło z ust jego. Na koniec, tchu w pierś szeroką zaczerpnąwszy ile się zmieści, zawołał na całe błonie:

— Bywaj, przybywaj... Wzywam cię, szatanie! Przychodź na me wo-

12

1

łanie... Wzywam cię, szatanie! Ogień mój gorzeć nie przestanie. Przybywaj tu wnet, szatanie!

Po tych okrzykach pan Twardowski włożył na głowę swój kołpak wspaniały i pas poprawił na sobie srebrzysty, wyprostował się dumnie i czekał spozierając spod czarnych nawisłych brwi, żarzącymi się oczami to w grotę, to w ścieżkę biegnącą przez błonie ku wzgórzu. Nikt jednak tamtędy nie przechodził, aż cnić się zaczęło panu Twardowskiemu na tej pustaci.

—  Hej, Lucyferze, piekielny hetmanie! Niechaj tu przy mnie twój kasztelan stanie.

I wtedy tuż blisko za jego plecami rozległ się przekorny i drwiący, chrapliwy i pełen skrytego triumfu śmiech, a potem słowa:

—  Mefistofel moje miano, Przybywam usłużyć panu. Czego zechcesz, wszystko dam Czego nie masz, to ja mam.

I znów zaszumiało coś, zaszeleściło w kępie suchego ziela, zatupotało o twardą ziemię. Ledwie pan Twardowski wąsa podkręcić zdołał i ująć się prawicą pod bok szlacheckim zwyczajem, kiedy jawił mu się w pokornej postawie przywołany jego zaklęciami, a rozkazem piekielnego przysłany Mefistofel.

Znalazł się o jakie pięć kroków od Twardowskiego otoczony chmurą szaro-żółtego dymu o silnym zapachu siarki. Naokoło w trawie płonęły czerwono i niebiesko małe węgielki, których jak się zdawało szlachcicowi przedtem tam widać nie było. Kiedy podmuchy nocnego wiatru rozwiały dym, Twardowski ujrzał przed sobą niewysoką postać odzianą w kusy czerwony fraczek i takież obcisłe spodnie, zachodzące poniżej kolan. Pończoch ani obuwia nie nosił ów stwór, lecz zamiast pierwszych, nogi jego podobne do kozich, okrywała szorstka czarna sierść. Mocne i duże jak u podrosłego źrebaka kopyta czartowych nóg nie zmieściły by się na pewno do żadnych trzewików przeznaczonych dla stóp człowieczych. Uderzały też w ziemię, jakby próbując czy dosyć jest twarda i spoista. Za każdym uderzeniem czarciego kopyta iskra wylatywała w nocny mrok, rozpalała się i dymiła nasycając powietrze smolistą wonią. Głowę Mefisto-fela okrywało mnóstwo ciasno skręconych czarnych kędziorów, spomiędzy których wyglądała tuż nad czołem para niewielkich, jak u młodego kozła rogów. Koźla bródka, też smolistej barwy, zdobiła jego ciemną twarz, w której żarzyły się oczy patrzące bystro spod kłaczków czarnych jak smoła brwi. Kapelusz ognistej barwy trzymał Mefistofeles w ręce odzianej w czarną rękawiczkę i schylony w ukłonie zamiatał przed Twardo-

14

wskim ziemię piórami nie znanych na świecie czarno-purpurowych ptaków.

—  Mefistofeles  do  usług  — rzekł głosem skrzekliwym. puszczając obu nozdrzami smugi siarczanego dymu. Błysnął przy tym chytrze oczami i  uśmiechnął się szeroko do pana Twardowskiego ukazując dwa rzędy ostrych jak u wilka i białych zębów.

—  Czego chcesz ode mnie mości Twardowski i po coś mię odwołał nocą od smakowitej uczty przy stole hetmana naszego na samym dnie piekła.

—  Wiedzy chcę tajemnej od ciebie, czarcie, takiej która mię nauczy jak wiecznie być młodym i jak pozyskać na świecie sławę. Chcę sławy większej niżeli ją ma nasz król jegomość i wszyscy królowie wzięci razem. Chcę rozkoszy,- zabawy, bogactwa i szczęśliwości tu na ziemi i bym nie umarł jak inni ludzie, lecz zawsze radował się jeno, ucztował i bawił.

Diabeł wyprostował się, napuszył, uderzył o ziemię kopytem, sapnął od podziwienia i rzekł.

—  To chcesz niemało, mości Twaraowski. Wszelako dobrze... Niechaj się stanie. Dam ci czego żądasz. Jeno nim to uczynię, znakomity panie, chcę wiedzieć, co mi za to dasz. Hę?

—  Duszę ci dam, szatanie — zuchwale odrzekł Twardowski. — Moją duszę. Czy dobrze mię słyszysz, piekielna poczwaro?

Mefistofel aż oczy przymknął z ukontentowania. Oblizał się długim \ czerwonym językiem rozdwojonym na końcu, mlasnął jak przed skosztowaniem najlepszego miodu i rzekł:

—  Słyszę, słyszę... Bodaj bym częściej słyszał takie słowa.

—  Dobre masz uszy — roześmiał się Twardowski — duże. A i gac-kowie lepszych nie mają. Słuchaj więc dalej. Nim się ta moja dusza tobie dostanie przekonać się chcę, zaliś ty mocny doprawdy alboli tylko faścisz.

—  Cóż czynić mam? — spiesznie zapytał diabeł. — Jestem zawsze do usług waszmości.

—  Warunki postawię tobie, piekielniku. Spełnisz, twoja będzie dusza, nie spełnisz, niczego nie otrzymasz.

—  Słucham, słucham. Powiadaj — zaskrzeczał diabeł i aż poruszył uszami z niecierpliwością.

—  Ano tak — zaczął znów Twardowski. — Poty Mefistofelu do mojej duszy ani do mego ciała praw żadnych mieć nie będziesz, dopóki mnie w Rzymie nie spotkasz i tam nie ułapisz. Kilka prac ci ponadto jeszcze zadaję, tak trudnych, jakich żaden człowiek wykonać nie potrafi. Pierwsza jest najpilniejsza i wnet chcę ją widzieć odrobioną. Masz Mefisto-

15

felu srebro z całej Polski w jedno przynieść miejsce i dobrze je przykryć piaskiem, by go nikt nie znalazł.

—  Aaa, piękna  praca, ani słowa — pokręcił rogatym łbem diabeł i chrząknął w zakłopotaniu — a dokąd miałbym ci znieść owo srebro, mości panie? — zapytał drapiąc się za uchem pięciu palcami naraz.

—  A tam gdzie się Warta poczyna — z lekką kpiną w głosie rzekł szlachcic — na wyżynę skalistą, kędy puszcze szumią zielone, a zboża rośnie niewiele. Olkusz się zowie to miasto. Ceglane ma domy i mur kamienny dokoła. Wiesz teraz?

—  Co nie mam wiedzieć — stropił się diabeł, bo nie spodziewał się, że pan Twardowski z całej Polski zbierać przykaże mu srebro.

—  Piasku mi chociaż nie braknie na przykrycie tęgo bogactwa, bo tam cała pustynia * jest niedaleko.

—  Pomnij byś wszystek kruszec pod Olkuszem zgromadził, w ziemi głęboko zakopał, piaskiem przysypał i jeszcze przywalił skałami. Spiesz do roboty, sługo ciemności i bacz dobrze byś mi dogodził.

—  Wygodzę ci, mości panie. Wygodzę, jakem czart — zaskrzeczał w odpowiedzi Mefistofel. — Już ty uradujesz się srebrem.

Po  tych   słowach  piekielnik   osłonił się znów szarożółtym  dymem

0   siarczanym  zapachu, zatupotał o  ziemię twardymi kopytami i znikł sprzed oczu mistrza Twardowskiego, jakby wiatrem gdzieś daleko uniesiony.

Szlachcic ręce zacierał z uciechy, pogwizdywał i pośpiewywał wesoło, że oto stanie się niedługo panem całych zasobów drogocennego kruszcu, jaki kryła w sobie polska ziemia. W tej radości jednak zapomniał pan Twardowski, że ze złym duchem ma do czynienia, który z pozoru tylko posłuszny i układny bywa. W istocie bowiem czart każdy kłamliwy jest

1  przewrotny, a tyleż do podstępów skory, co do nikczemności. Na Krzemionkach ugodę z Twardowskim zawierał niby to z chęcią najszczerszą, a sam w czarnym swym sercu już sobie wstręty nie lada jakie wobec szlachcica układał. Przywołał bowiem chmury gradowe i tym nieść się rozkazał na śląską ziemię, by z jej gór powybierać kruszec co przedniejszy. Przyniósł go, jak mu kazał Twardowski, na olkuską wyżynę pod miasto Olkusz. Potem wiatry przywołał i rozkazał im wzburzyć fale rzeczne na Odrze, Warcie, Noteci i Prośnie, by spomiędzy kamieni i żwirów leżących dotąd spokojnie na rzecznym dnie wypłukały bryły srebrne i przeniosły je siłą wód niewstrzymanych tam, dokąd im Mefistofel wskaże/Własnych pleców też nie oszczędzał piekielnik. Znosił worki ze srebrem pod Olkusz z By-

*  Pustynia Błędowska.

16

tomia, wygrzebywał kopytem i zakrzywionym pazurem wszędzie tam. kęd\ w ziemi głęboko utkwiły.

Pan Twardowski tymczasem zamknąwszy się w domu wypisał w diariuszu swoim jakie to jeszcze roboty wypełnić przykaże czartowi, ile mu czasu przeznaczy na ich wykonanie i jakie dla siebie w tym widzi pożytki. Mefistofel zaś wciąż pilnie pracował. Udał się jeszcze w kieleckie góry i rozsunąwszy skały powybierał z nich żyły srebra, by i w takiej również postaci przenieść kruszec na wskazane przez Twardowskiego miejsce. Te najgłębiej zakopał do ziemi pod Olkuszem, najstaranniej piaskiem przysypał i najmocniej przywalił głazami. Teraz śpiewał i on swoje pieśni piekielne. Bił hołubce czarnymi kopytami, a rad z czegoś bardzo kapelusz z piórami nasunął na bakier.

— Oj, wygodzę ja tobie, mości Twardowski, wygodzę — pogadywał to chrypiąc, to zgrzytając, to skrzecząc. — Oj, napoję ja ciebie miodem, napoję. — W swoim czarcim, przewrotnym rozumie wiedział bowiem piekielnik, że w ziemi, prócz żył złota i srebra, wodne żyły bywają, w obfitości często człowiekowi nieznanej. Takie żyły wód słodkich podprowadził pod Olkusz niewidocznym dla ludzi sposobem i umieścił je tuż pod srebronośnymi żyłami.

Pan Twardowski spodziewać się nie mógł takiego podstępu. Do swych teściów Kuzelów wybrał się do wsi Gorenice, która w bliskości Olkusza leżała i z miodów wystałych słynęła na całą okolicę.

Nie brak było tam również górników sztukę swoją znających biegle, ludzi przy tym statecznych i z roztropności znanych. Takich kopaczy mieć chciał Twardowski przy sobie, kiedy czas przyszedł na otwieranie gór srebra pod miastem Olkuszem. Rankiem więc dnia pewnego, gdy czas był pogodny i suchy ruszyli górnicy ze swojej wsi kilku wozami na podolku-skie pola, gdzie mistrz Twardowski umyślił najpierw głębić swoje szyby. Stary Kuzela Jakuba Piętkę mistrzowi serdecznie polecił, chwaląc i rozum jego i sztuki górniczej znajomość, i serca poczciwość wielką. Zaczęto kopać i już dnia pierwszego oczom pana Twardowskiego ukazał się żylnik srebra wcale niemałej wartości. Ucieszył się mistrz, dębniakiem najlepszym górników częstował, bo i tego beczkę na wóz załadować przykazał. Jakub Piętka nie przyczynił staremu Kuzeli wstydu. Pracowano z ochotą niemałą. Oto już weszła gromada do pierwszego chodnika. Oto już powstaje drugi. Nim jednak pierwszy urobek z owych żylników srebrono-śnych na powierzchnię wydobyć zdołano,¦ pojawiła się woda w kopalni. Trafili bowiem kopacze na wielką żyłę wodną, która zagładę przyniosła ledwie otwartej górze. Wobec żywiołu próżne się okazały wysiłki człowiecze. Zdumiał się pan Twardowski, ledwie oczom swym uwierzyć zdołał.

2 — Kiirlikow\ ganek

17

—  Takoż to ziemia darzy kruszcami? — wołał w niedowierzaniu. — Takież niesie bogactwo? I cóż wy na to, towarzysze dobrzy, górnicy roztropni, kopacze odważni?

—  Ziemia darzy, choć niełatwo jej łaski pozyskać — odpowiedział mistrzowi Jakub Piętka — srebra waszmości przecież nie zabrała, panie Twardowski. Zalała je tylko wodą, a tej nam się pozbyć trzeba i tyle.

—  Pozbyć się wody? Zaliż to możliwe? — zdumiał się szlachcic, który nigdy dotychczas nie widział kopalni.

—  A tak, obaczycie jeszcze — odezwały się głosy w gromadzie.

—  Wytrwałości, panie. U nas to jeno wytrwałość popłaca — zakończył rozmowę Jakub Piętka.

Nie minęło dwa tygodnie, a dzielna gromada kopaczy zadziwiła pana Twardowskiego tak bardzo, że już w duchu pomawiać zaczął teścia swojego Kuzelę i druha jego Jakuba Piętkę o to, że chyba z jakimś mocniejszym czartem niż Mefistofel stowarzyszyli się sekretnie, by uratować przed wodą kopalnię i spoczywające w niej skarby ziemi. Oto bowiem znaleźli sposób, by pozbyć się z szybu i chodników wody. Nie żałując pomyślenia i wielkiego wysiłku zaprawionych w robocie górniczej ramion wykopali pod ziemią, dwa wielkie kanały, sztolniami zwane. Zerwał się nurt wodny, jakby tylko na to czekał. Sztolniami popłynął z kopalni mistrza Twardowskiego prosto do Białej Przemszy, a po drodze swej i pomniejsze wody zagarnął. Tak odpłynęła woda z kopalń olkuskich sztolnią Ponikowską, tak i sztolnia Pilicka się przysłużyła, część wód pochłaniając. Wypełniły się również liczne, podziemne kanały pomniejsze. Groźny żywioł przestał szkodzić górnikom. Darzyć się im zaczęła robota kruszcowa w Olkuszu. Już powiadano, że pan Twardowski to mędrzec nad mędrcami. Wiwatowano na jego cześć po karczmach i zajazdach, sławiąc dowcip szlachcica, który, jak się zdawało olkuszanom, przechytrzył już na dobre piekielnika i wywiódł go w pole.

Żadna jednak z bestyj najsroższych, nawet smoki okrutne, tak przeciw rodzajowi ludzkiemu nie jest zajadła jak czartowie. Przeciw sposobom ludzkim, choćby i najmędrszym nawet stawią oni własne sztuczki, które do zguby doprowadzają człowieka. Szlachcic srodze się dał we znaki Mefistoielowi, gwarkowie go sztuką swoją przechytrzyli. Zawrzał tedy gniewem okrutnym przeciw nim wszystkim diabeł i nowego ku ich niedoli użył sposobu. Wiedział czart, że prócz Przemszy Białej, rzeki pięknej i ludziom wszystkim przyjaznej, o jasnym piaszczystym dnie i brzegach letnią porą rumianych od poziomek, przez ziemię olkuską przepływa rzeka Baba. Kapryśna jest ona, dla ludzi nieprzychylna. Brzegi ma błotniste i ciemne dno, koryto zaś krzywe, a zmienia jeszcze kształt jego w sposób

18

 

•/>*

%&mx!*

t+W

 

 

 

L ^

I

u innych rzek niespotykany, to niknie pod ziemią, to nagle ukazuje się rwącym burzliwym nurtem, niszczy zasiewy na polach, rozmywa kopce i stogi. Baby nic lubią zwierzęta. Nie przychodzą do niej pić wody sarny i dziki. Sekutnicą jest w swej istocie ta osobliwa rzeka. Rybak się t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin