Ucieczka z góry Umarłych.pdf

(289 KB) Pobierz
Ucieczka z Góry Umarłych
Sobota, 06 Marzec 2010 00:00
Nasi czytelnicy z pewnością dobrze znają historię
dramatycznego finału wyprawy radzieckich studentów
w rejon uralskiej Góry Umarłych. Choć większość
osób, które zajmowały się badaniem ich przypadku
nie żyje, warto zapoznać się z relacjami tych, którzy
wciąż pamiętają tragedię z 1959 roku. Tymczasem
tajemnica trwa nadal i żadna z wysuniętych dotąd
hipotez zdaje się nie wyjaśniać do końca tragedii 9
osób, które w pośpiechu i przerażeniu opuściły obóz
rozbity w miejscu uznawanym przez miejscowe
plemiona za temat tabu. Co ciekawe, nie byli oni
jedynymi ofiarami miejsca, które wkrótce nazwano
Przełęczą Diatłowa.
MISTYKA
Dziwnym zbiegiem okoliczności na Górze Umarłych kilkukrotnie ginęły grupy
składające się z 9 osób. Jedna legenda głosi, że dawno temu na górze życie
straciło dziewięciu Mansów. Zimą 1959 roku w ten rejon wybrało się 10 turystów,
jednak wkrótce jeden z nich musiał z powodów zdrowotnych zrezygnować z
udziału w wyprawie. Tak więc pozostało ich dziewięciu...
W przypadki można wierzyć lub nie, jednak prawie 40 lat później (opisana
tu wyprawa miała miejsce 1999 roku, a szczegóły najnowszej wyprawy do
Przełęczy Diatłowa zaprezentowano poniżej) uczestnictwo w wyprawie
składającej się z 9 osób wywoływało mieszane uczucia. Kiedy spotkaliśmy się na
dworcu w Swierdłowsku okazało się, że jest nas dziewięcioro. Ponieważ jednak
trójka z nas nie mogła dołączyć do ekspedycji pozostali odetchnęli z ulgą.
Mieliśmy jeszcze sporo czasu więc wybraliśmy się do miasta by spotkać się z
tymi, którzy znali uczestników tragicznej wyprawy.
Udało nam się odnaleźć Walerię Patruszewą, wdowę po lotniku, który jako
pierwszy zobaczył z powietrza ciała zaginionych.
270870299.003.png
Igor Diatłow, który przewodniczył wyprawie i na cześć którego nazwano feralną przełęcz
- Mój mąż Gennadij spotkał ich w hotelu w miejscowości Wiżaj, w którym
zatrzymali się przed wyruszeniem na ekspedycję. Ponieważ Giennadij interesował
się miejscowymi legendami zaczął namawiać młodych ludzi aby zrezygnowali z
wyprawy w góry, które w miejscowym języku mają nazwy takie jak: „Nie idź
tam!” czy „Góra dziewięciu zmarłych!”. Jednak to byli doświadczeni turyści, w
mistykę nie wierzyli. Ich szef, Igor Diatłow był człowiekiem twardo stawiającym
na swoim, ile by go nie namawiać, trasy wyprawy nie zmienił...
Wyprawa posiadała trzecią kategorię trudności obejmując podejście pod
stosunkowo niewysokie góry. Trasa była ciężka, jednak w zupełności do
przejścia. Przy takich warunkach absolutnie nic nie wskazywało na to by miała
wydarzyć się tragedia. 40 lat później płyniemy rzeką Łozwa – dokładnie wzdłuż
trasy, którą grupa Diatłowa zbliżała się do wzgórz. Przyroda wokół jest
zniewalająca, widoki jak z albumów fotograficznych i wszechogarniająca cisza.
Wciąż trzeba sobie mówić, że wystarczy jeden błąd w tym usypiającym otoczeniu
by zginąć...
Błąd „diatłowców” polegał na tym, że nie posłuchali
rad i wybrali się w „zakazane” miejsce...
Jaki błąd popełniliśmy dowiedzieliśmy się dopiero później od miejscowych.
Nie powinniśmy byli przechodzić przez Złote Wrota – dwa olbrzymie głazy na
szczycie jednej ze skał. Nagłą zmianę stosunku do nas miejscowych bóstw, lub
jak kto woli po prostu przyrody, odczuli boleśnie nawet zatwardziali materialiści.
Prawie od razu rozpoczęła się ulewa trwająca przez tydzień (rzecz niebywała jak
twierdzą tubylcy), rzeki wylały z brzegów, suche fragmenty gleby pod naszymi
namiotami zaczęły w katastroficznym tempie kurczyć się. Doszło do sytuacji, że
nawet odwrót w tych okolicznościach był śmiertelnie niebezpiecznym zadaniem.
270870299.004.png
CO ICH ŚMIERTELNIE PRZERAZIŁO?
Tymczasem 40 lat wcześniej było znacznie gorzej. 1 lutego 1959 roku grupa
Diatłowa rozpoczęła podejście na bezimienne wtedy wzgórze nr 1049. Dziś
wszyscy znają je jako Górę Umarłych lub Przełęcz Diatłowa. To właśnie tam 2
lutego (lub jeszcze 1-ego) z niewyjaśnionych dotąd przyczyn doszło do tragedii.
Ponieważ zapadał zmrok turyści zdecydowali się rozbić obozu na stoku. To
potwierdza, że nie bali się trudności – na stoku, gdzie nie ma osłony lasu jest
dużo zimniej niż u podnóża góry. Rozbili namiot na rozstawionych nartach, zjedli
kolację… W jednym z odtajnionych dokumentów (w podsumowaniu) napisane
jest, że ani sposób rozbicia namiotu ani nachylenie stoku nie stanowiły
zagrożenia. Na podstawie cieni widocznych na ostatnim wykonanym przez grupę
zdjęciu, eksperci orzekli, że o godzinie 18 namiot już stał. Grupa szykowała się
do snu, kiedy wydarzyło się coś strasznego.
Jedna z ostatnich fotografii grupy Diatłowa, na której jej członkowie rozbijają obóz (wykonana prawdopodobnie
1 lutego ok. 17:00)
Jakiś czas później śledczy spróbowali odtworzyć przebieg wypadków. W
panicznym przerażeniu, rozcinając nożami poły namiotu członkowie wyprawy
rzucili się do ucieczki w dół stoku. Każdy tak jak był – na bosaka, w jednym
bucie, w bieliźnie. Trop ich ucieczki dziwnie zygzakował, ślady rozdzielały się a
później schodziły tak, jakby chcieli się rozdzielić a jakaś siła łączyła ich z
powrotem. Nie było żadnych śladów walki ani tropów innych osób podobnie jak
śladów zjawisk naturalnych, takich jak huragan czy lawina.
Pilot G. Patruszew zauważył dwa ciała z powietrza. Wykonał samolotem
kilka kół nad nimi w nadziei, że ludzie podniosą głowy. Grupa poszukiwawcza,
która wkrótce nadciągnęła (jednego z jej uczestników S.A. Werchowskiego udało
nam się odnaleźć) rozpoczęła rozkopywać śnieg i wkrótce dokonała
makabrycznego odkrycia.
270870299.005.png
Fotografia z akcji poszukiwawczej
Dwa ciała, w samej bieliźnie, znaleziono w miejscu, w którym najwidoczniej
próbowano rozpalić ognisko. 300 metrów dalej leżał Igor Diatłow. Zmarł ze
wzrokiem wbitym w namiot, do którego próbował się doczołgać. Na jego ciele nie
było żadnych obrażeń. Kolejne zwłoki znajdowały się bliżej namiotu. Czaszka
ofiary była pęknięta. Straszliwy cios rozbił kość nie powodując rozdarcia skóry,
jednak nie to było przyczyną śmierci, lecz wychłodzenie organizmu. Najbliżej do
namiotu doczołgała się dziewczyna. Leżała z twarzą w śniegu zbroczonym krwią,
która wyciekła z jej ust. Odgryzła sobie język, jednak poza tym ciało nie
posiadało żadnych innych obrażeń.
Jeszcze większą zagadkę stanowiły kolejne trzy ciała znalezione nieco dalej
od ogniska. Najwyraźniej zostały tam odciągnięte przez jeszcze żyjących wtedy
uczestników tragicznej wyprawy. Zginęli w straszny sposób: mieli połamane
żebra, uszkodzone czaszki, wewnętrzne krwotoki. Jak mogło dojść do tak
rozległych obrażeń bez uszkodzenia skóry? Jeszcze trochę dalej znaleziono
ostatnie ciało. Według akt sprawy zgon nastąpił w wyniku działania niskiej
temperatury. Mimo to do dzisiaj, żadna z wysuwanych hipotez przyczyn śmierci
turystów nie jest tą ostateczną. Pomimo wielu prób wyjaśnienia tragedii
pozostaje ona nadal zagadką zarówno dla badaczy anomalnych miejsc jak i dla
organów ścigania.
Długo szukaliśmy tych, którzy dokonywali oględzin ciał. Chirurg I. Prutkow
już nie żyje. Pozostali lekarze A.P. Taranowa, P. Gel, Szaronin szczegółów nie są
w stanie sobie przypomnieć. Jednak zupełnie nieoczekiwanie (cuda się zdarzają!)
spotkaliśmy byłą asystentkę Prutkowa, Marię Iwanowną Solter. Turystów widziała
jeszcze za życia, dlatego rozpoznała trupy po ubraniach. Co więcej, twierdzi, że
ciał było nie 9 a 11. Skąd wzięły się 2 kolejne ciała, tego nie wie. W celu
przeprowadzenia autopsji tragicznie zmarłych przywieziono wpierw do szpitala
wojskowego, za wyjątkiem jednego ciała, które od razu odwieziono do
Swierdłowska. Podczas sekcji, jeden z obecnych tam wojskowych wskazał na
Solter i zapytał Prutkowa: „Po co wam ona?”. Prutkow mimo, iż był bardzo
kulturalną osobą kazał jej się natychmiast wynosić. Mimo, że nie była obecna
przy samej sekcji kazano jej podpisać zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy. Jak
twierdzi kazano to robić wszystkim, którzy mieli do czynienia z ciałami - nawet
kierowcom, którzy je przywieźli.
270870299.006.png
Z czasem zaczęły wychodzić na jaw inne szokujące fakty. Były prokurator-
kryminolog L.N. Łukin wspomina: „W maju wraz z J.P. Maslennikowem
przeprowadzając oględziny miejsca wydarzeń zauważyliśmy, że niektóre młode
choinki na skraju lasu mają nadpalone pnie. Ślady te jednak nie miały jakiegoś
koncentrycznego układu, nie było swego rodzaju epicentrum źródła ciepła.
Świadczy to o tym, że źródło było ukierunkowane, jak promień lub silna, ale
nieznana nam energia działająca wybiórczo. Śnieg nie był stopiony, drzewa nie
były uszkodzone. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś w sposób ukierunkowany
rozprawił się z turystami po tym jak zbiegli 500 metrów w dół stoku.”
Fragment protokołu z przesłuchania eksperta:
Pytanie : Czy ubranie może ulec radioaktywnemu skażeniu w
zwyczajnych warunkach, bez przebywania w skażonym radioaktywnie
miejscu bądź strefie?
Odpowiedź : Nie powinno ulec wcale skażeniu.
Pytanie : Czy można przyjąć, iż to ubranie zostało skażone
radioaktywnym pyłem?
Odpowiedź : Tak, należy przyjąć, że ubranie zostało skażone
elementami radioaktywnymi, które znalazły się w atmosferze bądź
zostało skażone w wyniku pracy z takimi elementami.
WERSJA RAKIETOWA
L.Dubinina obejmuje J. Judina - jedynego uczestnika wyprawy, który ocalał.
Wszystkiemu przygląda się uśmiechnięty Igor Diatłow.
Pośród badaczy pojawiła się wersja, iż grupa turystów zginęła przez to, że
stali się mimowolnymi świadkami eksperymentów z tajną bronią. Podobno skóra
na ich ciałach miała nietypowy fioletowy lub pomarańczowy kolor. Kryminolodzy
rzekomo byli tym zdziwieni wiedząc, że jeśli ciało leży w śniegu nawet przez
miesiąc skóra nie może zabarwić się w ten sposób. Z drugiej strony, Maria Solter
twierdzi, że skóra była po prostu bardzo ciemna – jak to u trupów.
270870299.001.png 270870299.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin