Makuszynski_Kornel_-_Skrzydlaty_chlopiec_(SCAN-dal_1027).rtf

(485 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Kornel Makuszyński

 

 

Skrzydlaty chłopiec

 

 

SCAN-dal


I

 

Pan Alojzy Raczek nie zaznał zbyt wiele szczęścia w życiu, życie bowiem jak gdyby się zawzięło na pana Alojzego Raczka. Widząc pogodę w jasnych, bladoniebieskich, jak gdyby wypłowiałych na słońcu jego oczach i widząc dobrotliwy uśmiech na jego obliczu, drobnym i jak gdyby zmiętym — postanowiło zagasić ten uśmiech i, zdmuchnąć ze spojrzenia pogodę. Pan Alojzy Raczek bronił jednakże skarbów swojego ducha z bohaterskim, nieustępliwym uporem Leonidasa[1]. Jasności spojrzenia używał jak słonecznego grotu, a pogodą serca zasłaniał się jak tarczą przeciwko całemu zastępowi nieszczęść, zgryzot i udręczeń; przeto życie — srogi nauczy ciel — nie mogło nauczyć powagi tego niesfornego ucznia, przyjmującego z radosnym uśmiechem chłosty i kary. Mało było nadziei, żeby pana Alojzego Raczka można było kiedyś wprowadzić na bity, prosty i utarty gościniec rozsądku, młodzieniec ten bowiem miał już lat przeszło sześćdziesiąt; wiek ten, wcale już srebrny, miała jedynie jego capią, rzadka bródka, na którą radosna pogoda jego ducha nie miała wpływu i nie ochroniła jej przed siwizną. Natomiast bladoniebieskie oczy tego człowieka miały łat nie więcej niż piętnaście lub osiemnaście i uśmiechały się uśmiechem tego zachwycającego wieku, podobnego do kwitnącej gałęzi.

Na pana Raczka waliły się z wielkim hukiem lawiny niepowodzeń lub chytrze i podstępnie ogarniała go powódź niezliczonych utrapień, on zaś z wielkim spokojem domorosłego filozofa otrząsał z siebie zimne i wilgotne okruchy lawiny lub gramolił się z wodnych mętów ostatnim wysiłkiem. I zawsze zdołał ocalić ten swój bladoniebieski, jak gdyby wypłowiały na słońcu uśmiech. Srogie życie machnęło wreszcie na niego kościstą ręką, zrozumiawszy, że na pogodne pomieszanie zmysłów i na obłędną wiarę w radość serca nie ma rady. Wtedy pan Alojzy Raczek swobodnie odetchnął, uśmiechnął się promienniej jeszcze niż zwykle i uczynił ścisły rachunek zysków i strat swoich długich i smutnych lat sześćdziesięciu. Straty były wielkie i dotkliwe. Pan Raczek pozostał na świecie sam jak zabłąkany na nieogarnionej pustyni wędrowiec. Wśród milionów ludzi nie było nikogo, co by się chciał przyznać do tego nieco śmiesznego oryginała z dziecinną twarzą i z kwitnącym spojrzeniem. Nie było — widać — żadnych innych Raczków na tym świecie, chociaż pokaźna ich ilość musiała krążyć na anielskich skrzydłach na drugim. Fortuna pana Alojzego także znajdowała się gdzieś na wysokościach, pod słońcem i pod gwiazdami. Gdyby był ją przynajmniej posiadał, byłby się niewątpliwie znalazł, choćby spod ziemi, jakiś daleki krewniak. Człowiek ubogi rzadko miewa krewnych, pan Raczek zaś, spadłszy dziesięć razy z wozu, większą część życia spędził pod wozem, był przeto zadowolony, że jest sam w chwilach smętnych i żałosnych. Czasem przymierał głodem, czasem nie miał czym okryć grzbietu. Wtedy sycił się swoją pogodną mądrością i jak ciepłą, wełnianą chlamidą[2] okrywał się nadzieją, że po siwej zimie zjawi się zielona wiosna.

Tak się zazwyczaj zdarzało. Czasem i z obojętności ludzkiej wyrastał kwiat dobroci jak krokus wyrasta ze śniegu. Jasny uśmiech Alojzego Raczka posiadał przedziwną właściwość zjednywania serc. Zjednał on wreszcie opryskliwą potęgę: redaktora wielkiego dziennika, i pogodny Raczek został zamianowany korektorem, jasnym poprawiaczem czarnych, osmolonych drukarskich błędów. Już od roku pełnił ten roztropny urząd, a czynił to wybornie, pan Raczek bowiem odznaczał się wybitną inteligencją, w małej zaś swojej i niepozornej głowie posiadał cały lamus wiadomości. Układ ich i wzajemny do siebie stosunek oznaczyłby człowiek — zbyt metodyczny i zbyt wymagający — porównaniem wcale pospolitym, które mówi zjadliwie o pomieszaniu „grochu z kapustą”. Ponieważ jednak dobry Alojzy Raczek nie miał przenigdy zamiaru objęcia katedry filozofii na uniwersytecie i z wrodzonej skromności nigdy by jej nie przyjął, stan jego głowy należy uważać za wystarczający na prywatny użytek. Nie należy jednakże ukrywać, że w głębi spokojnej i najpoczciwszej duszy miał on pilnie ukrywane skłonności do badania zjawisk tajemniczych, groźnych w swej nieuchwytnej potędze i do snucia rozważań, mało wprawdzie bystrych, lecz za to nadmiernie rozwlekłych na temat nieskończoności, bezmiaru wszechświata, straszliwości niebieskich przestrzeni i rozgorzałej pożarami potęgi niepoliczonych słońc. Te sprawy niezmierne zastanawiały go zawsze głęboko i rodziły w małej jego głowie wielkie myśli. I one to były jedynym źródłem jego strapionych zgryzot. W najgorszych swoich czasach pan Raczek mało się troszczył tym, czym się nazajutrz pożywi, piekącym natomiast niepokojem napełniała go przeczytana gdzieś wiadomość, że za sto czterdzieści siedem miliardów lat obok ziemi przeleci kometa z ogonem, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie jakiś nieprzyjemny dla ludzkiego zdrowia gaz. Wtedy potężnie rozmyślał.

To było przede wszystkim powodem, że pan Michał Lepajłło uważał go za szkodliwego wariata, którego władze nie zamykają w szpitalu albo przez roztargnienie, albo przez źle pojmowane poszanowanie obywatelskich swobód. Lepajłło był to mąż wielce gruby, na gębie czerwony, napełniony zawsze swarliwym gniewem jak beczka dynamitem. Pochodził z Litwinów; w redakcji zaś owego dziennika, w którym pan Raczek był korektorem, zajmował się działem: „Wesela i pogrzeby”. Zajęcia swoje, odbywające się na tak bardzo oddalonych terenach, łączył wyborny ten dziennikarz z doskonałą wprawą i jedynie złośliwości przypadku przypisać należy, że czasem sprawozdanie z pogrzebu miało w sobie rytm mazura, a wesele odbyło się w nastroju trumiennym. Ustawiczna zmiana nastrojów wprowadziła jednak w umysłowość pana Lepajłły niecierpliwe podniecenie i zbytnią pobudliwość. Wybuchał z byle powodu i pryskał kąśliwymi słowami jak fontanna na wietrze. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na twarzy miał ten .człowiek pogrzeb, a w sercu wesele, gniew bowiem jego, nadęty i bulgocący jak indyk, dość szybko ucichał i układał się w trumnie pogardliwego spokoju. Cichy pan Raczek miał przywilej ustawicznego budzenia go z letargu i wprowadzania w stan nieprzerwanej awantury.

Czasem gruby, czerwony na gębie człowiek syczał przez zęby:

— Nigdy nie, byłem szczęśliwy, ale kiedyś wreszcie roześmieję się i będę tańczył ze szczęścia: kiedy napiszę o panu „pośmiertną wzmiankę”! Będę tańczył, słyszy pan, panie Raczek! Będę tańczył przy pańskiej trumience!

— Oczywiście — radował się pan Alojzy. — Kto opisuje i wesela, i pogrzeby, ten może urządzić wesele nawet na pogrzebie.

Los albo ściślej mówiąc — pan redaktor posadził ich przy pracy w jednym pokoju, twarz w twarz. Oddzieleni byli jedynie szerokością stołów, nad którymi spotykały się spojrzenia: chmurne i krwią pomazane Lepajłły i rozradowane, wesołe, niebieskie Raczka. Następował nagły trzask, coś migotało, coś błysło i zaczynało grzmieć: to Lepajłło wydobywał z brzucha warkot ostrzegawczy i groźny. Raczek piskał dyszkantem jakieś słowo i rozpoczynała się krótka, burzliwa awantura jak wiosenna burza. Wszystko zresztą pomiędzy nimi było awanturą.

Czasem Raczek, pracujący zawsze do bardzo późnej nocy, mrugał zmęczonymi oczyma i coraz niżej pochylał głowę nad płachtą uczernionej stronicy. Litwin nie mówił nic, tylko łypał powiekami, czasem ręką uderzał o stół, wreszcie używał ostatecznego efektu: zaczynał zgrzytać zębami. Potem łączył wszystkie te grymasy w jeden grzmot i wiązał je we wściekłość.

— Idź pan spać — grzmiał jak beczka toczona po wyboistym bruku. — Idź pan spać, mówię panu! Zdechlak pan jest, a ja nie mam zamiaru cucić pana, kiedy pan zemdleje. Szkoda kubła wody na takiego łapserdaka.

— Ale kto dokończy korekty? — pytał dobrotliwie Raczek. — Przecie pan nie potrafi, bo to zbyt inteligentna robota.

Lepajłło zmieniał wtedy oczy w dwa sztylety i przebijał nimi serce pana Raczka; podnosił w górę obie potężne ręce, przez co dawał mu jasno do poznania, że w tej chwili nędzne, uśmiechnięte jego życie niewarte jest główki zardzewiałej szpilki lub spalonej zapałki, gdyż jednym uderzeniem tych sękatych rąk urządzi panu Raczkowi pogrzeb najostatniejszej klasy, o czym w gazecie będzie jednowierszowa wzmianka. Następny ruch prawej ręki, w stronę ogromnego kałamarza, oznajmiał już nieco dokładniej wybór narzędzia śmierci i mieścił w sobie zapowiedź, że śmierć pana Raczka będzie czarna jak redakcyjny atrament. Na te wszystkie straszliwości odpowiadał pogodny mędrzec bardzo zmęczonym, lecz rozbrajającym uśmiechem, pozdrawiał mruczącego niedźwiedzia gestem Cezarów i spokojny, że niedźwiedź dokończy za niego żmudnej pracy, odchodził w nocny mrok i ciszę. Mącił ją, ale już na schodach, daleki grzmot w tym sensie:

— Całe szczęście, że jest ślisko! Może pan sobie wybije parę zębów…

Wojna tych dwóch nienawistnych potęg miała podłoże głębokie: oto zawodowy pesymista, autor niezliczonych nekrologów, nienawidził świata, gardził ludźmi, klął w zimie, narzekał na wiosnę, kiedy zaś padał deszcz, spoglądał podejrzliwie spode łba, czy ten deszcz nie pada wyłącznie ze względu na niego, aby mu uczynić pakość[3]. Któż przeto był jego naturalnym wrogiem? Oczywiście, że ów zwariowany Raczek, zawodowy optymista, który wszystkiemu był rad, wierzył wszystkiemu i wszystkim, jak dziecko garnął się do ludzi, a na widok rozkwitłego drzewa potrafił roześmiać się głośno i przez godzinę wpatrywać się w jego weselną białość. Walczył przeto czarny szatan z duchem światłości. Aryman z Ormuzdem[4], hukający po nocy puszczyk z niemądrym skowronkiem, co wydzwania chwałę promienistego poranka. Dlatego to jednego razu, kiedy Lepajłło był w nastroju cmentarnym, opisawszy jakieś wspaniałe wesele, usiłował podeptać nogami wesołą filozofię swego wroga. Wymierzywszy w niego wskazujący palec, aby nie było pomyłki w adresie, chociaż we dwóch tylko w pustej siedzieli sali, mówił dobitnie, przenikliwie i zabójczo:

— Pan źle skończy, panie Raczek! Z całego serca tego panu życzę, ale to się stać musi i bez moich życzeń. A wie pan dlaczego? Bo pan jest brzydkim kłamcą i wytrawnym oszustem… Niech pan nie przerywa, bo przestanę mówić i zacznę łamać pańskie kruche kości!… Dobrze, że pan zbladł, stary szachraju… Jest pan kłamcą, bo się pan wciąż uśmiecha. Czy wolno zapytać, z czego się pan śmieje i czym się pan wciąż raduje? Bieda pana gryzie, na porciętach ma pan łaty, tak że wyglądają jak mapa, zdrowia pan nie ma, a gdyby panu przyszła szczęśliwa myśl do głowy, aby chcieć umrzeć, nie będzie nikogo, kto by panu podał kropelkę wody. Prawda to czy nieprawda? A pan się śmieje! Bo pan, jak małe dziecko, nie rozumie ani powagi, ani złości życia i wierzy pan, że pan będzie sypiał nie na pomiętym sienniku, lecz na różach. Otóż oświadczam panu, że mnie to gniewa i oburza! Ja nie mogę znieść widoku uśmiechającego się głupio człowieka, bo pan obraża ludzkość… Pańskie porcelanowe oczy doprowadzają mnie do szaleństwa! Nie pozwolę siebie obrażać, ja, człowiek smutny, który rozumie gorycz smutku. Ja wiem, panu chce się czasem płakać, ale pan umyślnie się uśmiecha, byłe tylko mnie rozdrażnić… I dlatego, chociaż powinienem mieć litość dla ludzi upośledzonych na umyśle, nienawidzę pana i gardzę panem!

W odpowiedzi na to mordercze przemówienie, pan Raczek uśmiechnął się promieniście, co doprowadziło pana Lepajłłę do furii i do tak potężnego trzaśnięcia drzwiami, że cały dom wrzasnął w nagłej trwodze.

Wobec tak rozbieżnego sądu o świecie j, o ludziach, rozmawiali ze sobą dość rzadko, ale taka rozmowa przypominała dziwaczną zabawę: pan Lepajłło ciskał w pana Raczka słowa czerwone, ociekające krwią jak ochłapy mięsa, a dobry pan Raczek odrzucał w stronę pana Lepajłły słowa niebieskie jak niezapominajki. Zresztą jagnię nie chciało drażnić litewskiego lwa, a lew uważał rozmowę z jagnięciem za sprawę poniżej swej godności. Czasem jednak obydwóch wrogów nużyło czarne milczenie, pracowali bowiem w tych samych godzinach nocnych, sennych i sprzyjających rozmowom.

Właśnie siedzą obaj naprzeciwko siebie, twarzą w twarz. Pan Lepajłło pali krótką fajkę i chociaż ukończył swoje kwieciste pisanie, nie odchodzi. Dawno już spostrzeżono, że mrukliwy grubas, jak gdyby własnego szukał nieszczęścia, szuka nieustannie towarzystwa chudego, uśmiechniętego swego wroga. Było to samoudręczenie zaobserwowane u ludzi, którzy z rozpaczliwym, bolesnym uporem wciąż poruszają chory ząb. Minęła godzina druga; noc była zimna, a jesień myła szyby okien strugami deszczu. Alojzy Raczek, wpatrzony zmęczonym wzrokiem w wielkie, mokre płachty papieru, wyławiał ostrym szpikulcem ołówka zbędne litery i nadziewał je jak czarne żuczki na szpilkę, ruchem nieco zniecierpliwionym wygładzał zburzony sens zdania albo zwaśnione słowa oddzielał od siebie płotem przecinka. Poprawiał pracowicie, cierpliwie, z doskonałą wprawą, rzadko marszcząc czoło. Nagle, odczytawszy jakiś ustęp gazety, wyraźnie drgnął. Poprawił się w krześle Jak ułan w siodle i zagłębił się w czytaniu z niezwykłą uwagą. Równie niespodzianie podniósł głowę i — łamiąc milczące traktaty — zwrócił się do Lepajłły z dziwacznym zapytaniem:

— Panie Michale, co będzie, kiedy słońce zgaśnie?

— Będzie ciemno! — huknął Lepajłło. — Będzie ciemno jak w pańskiej mózgownicy! A przy sposobności pozwolę sobie zauważyć, że nie jestem dla pana żadnym „panem Michałem”, lecz „Lepajłłą”, wyraźnie: „panem Lepajłłą”.

Równocześnie „pan Lepajłło” tchnął taką chmurą dymu jak pancernik, co się otacza dymową zasłoną, i tak wycelował swoją uwagę na Raczka jak śmiercionośne działo. Ale — o dziwo! — Raczek nie zwracał na to wszystko uwagi i odpędziwszy dym, jakby odpędzał muchy, mówił z wielkim przejęciem:

— Nadzwyczajny artykuł… Bardzo, bardzo ciekawy… „Kiedy umrze wszechświat?…” — Czy pan słyszał coś podobnego?

Niech pan sobie wyobrazi, że słońce, tracąc w przeciągu każdej minuty dwieście pięćdziesiąt milionów ton swojego ciężaru, w tym samym czasie, wskutek zamiany materii w energię, wypromienia z siebie dwieście dwadzieścia sześć kwintylionów ergów…

— Tylko tyle? Myślałem, że więcej — zasyczał Lepajłło jak szatan smażony w upale dwustu dwudziestu kwintylionów ergów.

Raczek nie zwracał na niego uwagi.

— To straszne — mówił. — Po upływie kilkuset bilionów lat nastąpi katastrofa. Niech pan słucha: — „…Wiele danych wskazuje na to, że obecnie, jako obywatele wszechświata, żyjemy raczej bliżej jego końca aniżeli początku…” — Rozumie pan? „Bliżej końca niż początku!” Kilkaset bilionów lat to przecie nie tak wiele…

Wtem drgnął Alojzy Raczek i kilkaset bilionów lat drgnęło razem z nim w nagłym przestrachu; to straszliwy Lepajłło wyrżnął potężną dłonią w ginący wszechświat, a równocześnie w stół, rycząc jak kosmiczny wicher:

— Czy pan nie ma większego zmartwienia? Co pana obchodzi kilkaset bilionów lat? Kto może wytrzymać z takim wariatem jak pan? Patrzcie ludzie! Słońce traci na wadze, a ten mentecaptus stracił rozum. I niechże pan sam powie: czy można z panem gadać po ludzku?

— Można — odrzekł Alojzy Raczek z wzniosłym spokojem. — Na to jednak trzeba mieć szeroki pogląd na sprawy wieczyste i nie tłuc pięścią w stół. Myślałem, że pana rzecz tak niesłychana zainteresuje i że pan pomyśli o sobie usłyszawszy, że i wszechświat czeka zagłada. Przepraszam, że się pomyliłem… Trudno ze ślepym gadać o kolorach, a z niedźwiedziem o astronomii. Jest to nauka zbyt wzniosła, a że ja ją i kocham, i rozumiem…

— Dosyć! — wrzasnął Lepajłło. — Dosyć, bo pana zamorduję! Pan zna się na astronomii? Boże miły! Wie pan, co ja panu powiem? Powiem panu tak, że pan z krzesła zleci. Licho wie, ile pan ma lat, bo wygląda pan na sto dwadzieścia — i co z tego? Żeby pan nawet przez tysiąc lat patrzył na gwiazdy, będzie pan taki sam mądry jak przy narodzeniu. On się zna na astronomii, bo patrzy w niebo? Cha! cha! Wół zjada trawę przez dwadzieścia lat, a czy wół zna się na botanice? Czy szewc, który łata buty filozofa, zna się na filozofii? Czy krowa, która umoczyła ogon w farbie i smaruje nim płótno, jest Apellesem[5]? Czy bocian, który zjada żaby…

— Przestań pani — rzekł Raczek cicho, lecz dobitnie, wytrzymawszy bowiem szewca, wołu i krowę, nie mógł już wytrzymać bociana. — Rozmowa z panem jest całkiem zbędna. Nie życzę sobie znajomości z szanownym panem… I uprzedzam pana, że jeśli mnie pan przestanie poznawać na ulicy, sprawi mi pan prawdziwą przyjemność. A teraz proszę mi nie przeszkadzać w pracy!

Tyle było wspaniałej godności i tyle drżącej ze wzruszenia potęgi w tym przemówieniu, że awanturniczy Litwin zamilkł ze zdumienia. Przez chwilę zdawało się, że rozsrożony nosorożec prycha z wściekłości i zaraz rozpocznie szarżę na nieszczęsnego Raczka, który pochylił się znów nad korektą i znowu przywoływał na swoją drobną twarz uśmiech, na moment jeden zdmuchnięty wichrem gniewu Lepajłły. Nieszczęście jednak przeszło mimo, jak burza, co się potoczyła dalekością widnokręgu.

Ciężkie milczenie wisiało nad nimi jak brzuchata, czarna chmura. Raczek wędrował po wszechświecie, a Lepajłło sapał jak lokomotywa po dalekiej podróży i patrzył na wroga lekceważącym spojrzeniem. Wróg ukończył wreszcie pracę, wyprostował ramiona i zaczął cicho nucić, dając tym wyraźnie do poznania „wszystkim obecnym”, że ich uważa za powietrze. Wreszcie wdział płaszcz, nałożył na głowę kapelusz i spojrzał jak gdyby zatroskanym wzrokiem na szyby, o które bił deszcz nudnym, szklanym dźwiękiem.

— Ach, ta plucha! — rzekł do siebie, najwyraźniej tylko do siebie.

— Niech weźmie mój parasol — ozwał się mrukliwy, dudniący głos Lepajłły, który mówił w przestrzeń, najwyraźniej w przestrzeń.

— Obejdzie się! — z miłym uśmiechem odrzekł Raczek w stronę kulawej, tępej szafy ze starymi gazetami.

— Słusznie. Szkoda dobrego parasola dla kiepskiego wariata — zduszonym głosem oświadczył Lepajłło w stronę zdumionego tym oświadczeniem pieca.

Pan Alojzy, nadziany triumfem jak indyk truflami, wyszedł na stare, trzeszczące schody. Uśmiechał się w ciemności, wielce rad, że potęgą ducha zmiażdżył tego drewnianego Perkuna[6] i wgniótł go w proch. Za drzwiami przystanął, nasłuchując, czy zgnębiony Lepajłło nie jęczy z boleści, w pohańbieniu i wstydzie.

W tej chwili usłyszał cichy jęk.

Uśmiech zwiądł na ustach dobrego pana Raczka. Zaczął nasłuchiwać pilniej i wyłowił w czarnej wodzie ciszy jakby srebrną płotkę — cichutkie westchnienie. Zdumiał się. Przecie tak misternie i rzewnie nie wzdycha Lepajłło, który wichrem swego westchnienia mógłby wywrócić słonia. Nie, to nie on. Ktoś musiał być na załomie schodów wiodących na drugie piętro, w nocy puste — mieściły się tam bowiem biura administracji. Raczek podszedł cichutko i zapalił zapałkę.

— O Boże miłosierny — szepnął smutno.

Przy ścianie, na gołych deskach, spał niespokojnym snem chłopczyna może czternastoletni. Nogi miał bose, a jedną — zapewne zranioną — owinął gałgankiem. Zwinięta piąstka zastępowała poduszkę. Blady był i wymizerowany. Z jasnej głowy zsunęła się czapeczka i leżała obok. Chłopak drżał z zimna i wzdychał przez sen.

Pan Raczek patrzył na niego wzrokiem przelękłym tak długo, aż zgasła zapałka.

— Boże miłosierny! — powtórzył Raczek w ciemności; pochylił się, ostrożnie ujął w ramiona śpiącego chłopaka i zaczął schodzić do redakcji. Chłopiec nie obudził się. Raczek łokciem nacisnął klamkę drzwi, otworzył je nogą i wszedł do pokoju, w którym Lepajłło właśnie wdziewał płaszcz.

— Panie Michale — szeptał — drogi panie Michale, niech mi pan pomoże!

Lepajłło już chciał ryknąć, lecz zaniemówił w niepomiernym zdumieniu, wziął chłopca w swoje potężne ramiona i wzrokiem zapytywał, co to wszystko oznacza?

— Spał, biedaczyna, na schodach… — mówił Raczek zdyszanym, zmęczonym szeptem. — Jak pies… Przecie nie można go tam zostawić… Nieszczęśliwe dziecko… To jakiś chłopczyna, co sprzedaje gazety… Panie Michale, coś trzeba z nim zrobić, ale co?

Lepajłło patrzył na chłopca dziwnym wzrokiem. Pan Raczek byłby przysiągł, że wzrok ten był wilgotny.

— Spał — szepnął jakby z wielkim zdumieniem, ale najcichszym szeptem, aby go nie obudzić.

— Musi być bardzo zmęczony… Połóżmy go tutaj… Czekaj pan! Ułożymy go na stole, a pod głowę damy mu stare gazety… O, taki… Dziękuję panu! Tu już nikt nie zajdzie do rana — szeptał z wielkim przejęciem. — Ale rano będzie miał ciężkie przejścia… Chyba, że ja tu zostanę.

— Pan pójdzie do domu — szepnął groźnym, opasłym szeptem Lepajłło. — Pan jest zmęczony i w ogóle kapcan pan jest, jeśli idzie o zdrowie. Ja tu z nim zostanę!

Raczek spojrzał na niego serdecznie.

— To ja go znalazłem — mówił. —. Nie chcę panu czynić kłopotu.

— Wynoś się pan — mruknął Lepajłło.

— Dobrze, dobrze… Patrz pan, jakie to blade, biedactwo…

Drży z zimna. Czym go przykryć, mój Boże?

Litwin uderzył się nagle dłonią w czoło, czym prędzej zdjął z siebie płaszcz i troskliwie okrył chłopca.

— To ciepły płaszcz — szepnął, jakby chciał się usprawiedliwić.

Raczek uśmiechnął się jasnym, dobrym uśmiechem i chwycił w swoje drobne ręce potężną dłoń Lepajłły.

— Pan jest strasznie zacny — rzekł cichutko,

Lepajłło wyrwał rękę jak oparzony i pełen hamowanej z trudem wściekłości rzekł potężnie:

— Czy pan chce, żebym pana zabił od razu, czy dopiero jutro?


II

 

Raczek wstawał zwykle późno, aby odespać przepracowaną noc, nazajutrz jednak wpadł wcześniej do redakcji. Lepajłły, oczywiście, nie zastał, a o chłopcu nic mu nie umiano powiedzieć. Raczek nie mógł go zapomnieć: wciąż miał przed oczami widok biedaczyny, zwiniętego w kłębek jak psiak na chłodzie, i tak, zapewne, zmęczonego, że go nie obudziło ani światło, ani głosy, ani przenosiny ze schodów na stół redakcyjny. Czuły na każde nieszczęście drżał i truchlał pan Alojzy na widok bezbronnego nieszczęścia dziecka. Ten chłopczyna był prawie dzieckiem, zmiętym, zziębniętym i pewnie głodnym dzieckiem. „Co się z nim stało lub co z nim uczynił Lepajłło? Dobre to chłopisko, ten Lepajłło — myślał — tylko raptus i paliwoda. Serce ma lepsze od gęby, bo gębę ma paskudną”.

Postanowił zajść do Lepajłły, który mieszkał ze swoją owdowiałą córką, cichą kobieciną, i z jej dzieckiem, pięcioletnią dziewczynką, Danusią. Nie było właściwie powodu do tych nagłych odwiedzin. Raczek sądził jednak, że wplątawszy poczciwego Litwina w tę nocną awanturę z małym, biednym oberwańcem, powinien przejąć teraz ten nieszczęsny depozyt z rąk tymczasowego opiekuna. Być może, że Lepajłło nie wie w tej chwili, co począć z chłopakiem, którego on znalazł, trzeba będzie przeto odebrać niedźwiedziowi to mizerne ludzkie chuchro, nakarmić, czymś obdarować i oddać ulicy, skąd przyszło i gdzie zapewne mieszka.

Spoza drzwi mieszkania Lepajłły słychać było dzikie okrzyki pomieszane z dziecięcym piskiem. Raczek począł nasłuchiwać.

„Czy ten człowiek morduje dziecko?” — pomyślał ze strachem.

Dopiero jasny i cienki śmiech dziewczynki oznajmił jego słusznemu przerażeniu, że krwawy Litwin zabawia swoją wnuczkę. Sądząc z odgłosów, była to zabawa w sam raz dla niedźwiedzi lub dla ludożerców, a nie dla misternego dziecka.

— Wyraźna to opieka boska — rzekł Raczek do siebie — że to biedne dziecko nie dostanie konwulsji ze strachu, kiedy pan Lepajłło ryknie dla zabawy.

Odważnie jednak zadzwonił, rad, że Lepajłło w dobrym jest usposobieniu. Stropił się więc cokolwiek, kiedy zdumione oczy Lepajłły przywitały go, równocześnie ze zdumieniem, bezdenną pogardą i groźbą śmierci w męczarniach.

— Pan po co i do kogo? — pytał Litwin.

Raczek uśmiechnął się niepewnie.

— Do kogóż by? Do pana… — Chcąc zaś zagasić rudy płomień gniewu pana Lepajłły, dodał szybko: — Ach, jakież piękne dziecko!

Dziewczynka, ujrzawszy człowieka—niebieskie oko, człowieka—uśmiech i człowieka—rzewna bródka, szybko podeszła ku niemu. Wtedy Lepajłło wrzasnął przeraźliwie i krzyk ten zarzucił jak arkan na nieszczęsnego Raczka, który — jakby pociągnięty — cofnął się w tył.

— Niech pan nie dotyka dziecka! — wołał Lepajłło. — Wariatom nie wolno dotykać dzieci. Danusia, uciekaj!

Danusia jednakże, przywykła do lwich ryków, nie zwracając na nie uwagi, już siedziała na chudych kolanach rozanielonego pana Raczka, z wielkim podziwem przypatrując się jego capiej brodzie. Lepajłło zaniemówił, a Raczek rzekł dobrotliwie:

— Dziecko ma zawsze więcej rozumu niż stary koń.

— Zawsze! — potwierdziła Danusia, nie wiedząc, co czyni.

Lepajłło rozejrzał się krwawym wzrokiem, jakby szukając czegoś ciężkiego, co by zastąpiło kosę śmierci. Przez chwilę zatrzymał spojrzenie nawet na szeroko rozrosłej szafie, która zdawała się mieć odpowiednie warunki do wyprawienia miłego pana Raczka do jego ojców, starych — dziś już w niebie mieszkających — Raczków. Pan Raczek jednak uśmiechał się tylko, rozrzewniony szczebiotliwą gadaniną ślicznego dziecka, któremu z całego serca ofiarował swoją brodę do wesołych igraszek i najwyraźniej pokpiwał sobie z morderczych spojrzeń Lepajłły, taką cudowną mając przed sobą tarczę. Dopiero niewiasta służebna, wielkim przywołana krzykiem, zdołała wydobyć ją z ramion Raczka i Danusię wyprowadzono do przyległego pokoju. Pan Raczek został bezbronny, twarzą w twarz ze śmiercią,

Lepajłło patrzył na niego długo i przenikliwie.

— Pan jest najbezczelniejszym człowiekiem — mówił zduszonym głosem — jaki kiedykolwiek chodził po świecie… I do tego na pokrzywionych, pałąkowatych nogach. Przez pana nie spałem przez całą noc, a teraz, kiedy wreszcie chciałem odpocząć, przychodzi pan nieproszony i, deprawuje pan biedne dziecko, które pan może zarazić cholerą albo tyfusem… W panu pewnie siedzi ze sto takich chorób… Zapytuję pana, po co pan tu wlazł?

— Niezbyt pan jest gościnny, panie Lepajłło — uśmiechnął się Raczek, ale z trudem, — Mogłem przypuszczać, że we własnym domu będzie pan milszy niż zwykle.

Słowa te musiały ugodzić w serce pana Lepajłły, gdyż spojrzał niepewnie i mruknął:

— Jestem niewyspany, a kiedy jestem niewyspany, jestem wściekły.

— To się zdarza wśród niedźwiedzi — rzekł dobrotliwie pan Raczek. — Aj, aj, tylko niech pan znowu nie zacznie krzyczeć! Pożartować przecie można. Uspokój się pan. Zadam panu tylko dwa pytania i odchodzę.

— To dobrze, że pan odejdzie — rzekł Lepajłło z głębokim przekonaniem. — A teraz niech pan gada. Ja będę spokojny, ja będę nawet bardzo spokojny. Ja po dzisiejszej nocy sam temu się dziwię, ale będę spokojny…

— Przecie pan sam się zaofiarował — rzekł Raczek z nieudanym zdziwieniem. — Pan sam chciał zostać przy tym śpiącym nieszczęśniku.

— A co miałem zrobić? — krzyknął Lepajłło. — Czy miałem pozwolić, aby rano biednego chłopczynę skrzywdzono za to, że spał na redakcyjnym stole?

— Ależ ja byłbym chętnie pozostał…

— Pan? Pan byłby zemdlał siedem razy ze zmęczenia i rano znaleźliby pana na drugim stole, bo kosz na papiery jest za mały nawet dla pana. Zresztą zrobiłem, co mi się podobało, ale pomysłu z tym chłopaczkiem do końca życia panu nie przebaczę. To ładny ananas, ten pański wychowanek!

— Jaki znów wychowanek? Co pan wymyślił!

— Dobrze wymyśliłem… I to tylko panu powiem, że jeżeli pan co znajdzie, z całą pewnością można to posłać na wystawę. Z pana jest ziółko, nie daj Panie Boże! Pan mnie urządził! Raczek słuchał ze zdumieniem.

— Niechże pan powie — rzekł zatroskany.

— Owszem, powiem, powiem, a pan niech zakryje ręką swoje niewinne oblicze i niech się pan wstydzi. Otóż ten pański chłopaczek spał do samego rana jak książę pod moim płaszczem. Kiedy się uczynił ruch w redakcji, otworzył oko: jedno, potem drugie i nagle się przeraził…

— Oczywiście, biedne dziecko zobaczyło pana… Stary by się przeraził, cóż dopiero taki chłopczyna.

— Może pan kpić, bardzo proszę. Ja to wszystko dołączę do generalnego rachunku i kiedyś się policzymy.

— I cóż dalej? — pytał szybko Raczek.

— Dalej? Dalej było tak, że mnie omal krew nie zalała. Ten smyk, ujrzawszy, że leży w jakimś pokoju, na jakimś stole, pod jakimś płaszczem, krzyknął przeraźliwie i rzucił się do ucieczki… Ja za nim, myślałem bowiem, że trzeba chłopca nakarmić… On poza stół, ja poza stół, on do pieca, ja za nim. Musiałem przy tym krzyknąć…

— Wyobrażam sobie! — bąknął Raczek.

Lepajłło nie zwrócił na to uwagi.

— …Musiałem przy tym krzyknąć i chciałem go schwytać.

Wtedy ten pański pupilek chwycił kałamarz, mój własny kałamarz… i cisnął go we mnie.

— Oj, to niedobrze — zmartwił się Raczek, ale z uśmiechem.

— Niedobrze? Zobacz pan moje ubranie, a wtedy pan powie, czy to niedobrze.

— I co dalej?

— Nic. Chciałem tego urwipołcia zabić, ale mi się nie udało.

— Całe szczęście, że się tylko tak skończyło.

— Nie, pani...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin