James Grady
Sześć dni Kondora
Przełożył STEFAN WILKOSZ
Tytuł oryginału SIX DAYS OF THE CONDOR
Dla wielu ludzi, w tym również dla Shirley,
która pomagała i Ricka, który przez to cierpiał.
Przedmowa
Wydarzenia opisane w tej powieści są zmyślone. Tak przynajmniej uważa autor. Ale w rzeczywistości mogły się niewątpliwie wydarzyć, ponieważ organizacja i działalność opisanych tu instytucji wywiadu oparta jest na faktach. Wydział CIA, do którego należał Malcolm, jak też Grupa Operacyjna 54/12 istnieją po dzień dzisiejszy, być może już pod innymi nazwami.
Powieść ta oparta jest na następujących źródłach: Jack Anderson „Karuzela waszyngtońska”, Alfred W. McCoy — „Polityka a heroina w południowo—wschodniej Azji” (1972), Andrew Tully — „CIA — spojrzenie od wewnątrz” (1962), David Wise i Thomas B. Ross — „Niewidzialny rząd” (1964) i „Organizacja szpiegowska” (1967).
...Najważniejsze osiągnięcia nie są skutkiem przekazywanych po cichu tajnych informacji, ale wynikają z cierpliwego, wielogodzinnego studiowania specjalistycznej prasy. Ci ludzie (patriotyczni i oddani analitycy CIA) to zawodowi amerykańscy naukowcy. Nikt nie opiewa ich pracy, ale jest ona bezcenna.
Prezydent L. B. Johnson przy zaprzysiężeniu Richarda M. Helmsa jako dyrektora CIA, 30 czerwca, 1966 roku
Środa
Niedaleko Biblioteki Kongresu, przy zbiegu ulic Południowo-wschodniej A i Czwartej, stoi biało otynkowany dwupiętrowy dom. Tylko nieskazitelna biel odróżnia go od sąsiednich gmachów o spłowiałych tynkach, które były niegdyś czerwone, zielone lub szare. Niewysoki parkan z czarnych żelaznych prętów i równo strzyżony trawnik nadają mu urok spokojnej godności, jakiego brak otaczającym go budynkom. Ale niewiele osób zwraca nań uwagę. Mieszkańcy tej dzielnicy dawno przyzwyczaili się do niego. Urzędnicy Biblioteki Kongresowej i funkcjonariusze Kapitolu spiesząc do pracy nie mają czasu ani specjalnego powodu, aby mu się przyglądać. Turyści zwiedzający wzgórze Kongresu tutaj nie docierają, chyba że szukają policjanta, który wskazałby im drogę do dzielnicy, gdzie mieszczą się ciekawsze obiekty. Jest ona znacznie bezpieczniejsza i lepiej strzeżona.
Jeżeli jednak znajdzie się przechodzień, który z jakiegoś powodu zainteresowany tym budynkiem przyjrzy mu się z bliska, nie zobaczy niczego nadzwyczajnego. Kiedy stanie przed ogrodzeniem, zauważy przede wszystkim dużą, brązową tablicę informacyjną, że w domu tym mieści się główna siedziba Amerykańskiego Towarzystwa Historii Literatury. Ponieważ w Waszyngtonie znajdują się centrale mnóstwa organizacji i stowarzyszeń, informacja taka nie jest niczym nadzwyczajnym. Turysta o zainteresowaniach architektonicznych zwróciłby może uwagę na ozdobne, czarne, drewniane drzwi, oszpecone niezwykle dużym judaszem. Gdyby ciekawy przybysz opanował nieśmiałość i otworzył furtkę ogrodzenia, nie usłyszałby nawet cichego trzasku elektromagnesu zamykającego obwód alarmowy. Wystarczyłoby jeszcze kilka kroków, aby dojść do metalowych stopni i zadzwonić do drzwi.
Jeżeli Walter — jak to się najczęściej zdarza — pije właśnie kawę w kuchni lub też przesuwa skrzynie z książkami albo zamiata podłogę, trudno spostrzec jakieś specjalne środki bezpieczeństwa w tym domu. Przybysz zapewne usłyszy zachrypnięty głos pani Russell, która zawoła: „Proszę wejść!” i naciśnie guzik elektrycznego mechanizmu otwierającego drzwi.
Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po wejściu na schody, to panująca tu niezwykła czystość i ład. Na biurku Waltera zagradzającym dalszą drogę do hallu nigdy nie ma ani jednego papierka. Stalowa płyta wzmacniająca przód biurka wskazuje, że ma ono szczególne znaczenie. W prawo, na półpiętrze, stoi biurko pani Russell, stale zawalone papierami, które pokrywają blat, wystają z szuflad, zasłaniają starodawną maszynę do pisania i samą panią Russell. Jej siwe i zwykle nie uczesane włosy są zbyt rzadkie i krótkie, by przydać nieco wdzięku pomarszczonej twarzy. Obwisły biust ozdabia broszka w kształcie podkowy z datą 1932. Pani Russell pali bez przerwy.
Poza listonoszem i mleczarzem niewiele postronnych osób dociera do środka siedziby Towarzystwa. W razie nieobecności Waltera natrafiają od razu na panią Russell. Jeżeli mają jakąś sprawę do załatwienia, to po okazaniu przepustki są przez nią kierowani do właściwego urzędnika. Jeżeli przybysz jest po prostu ciekawym i odważnym turystą, to usłyszy pięciominutowy nudny wykład o finansowych podstawach Towarzystwa, jego zadaniach polegających na analizie literackiej, o jego postępach i osiągnięciach, otrzyma broszurę propagandową, dowie się, że nie ma akurat w budynku nikogo, kto mógłby udzielić mu odpowiedzi na szczegółowsze pytania, a następnie usłyszy suche: „Do widzenia”, poprzedzone propozycją, aby zwrócił się na piśmie po dalsze informacje. Odchodzący posłusznie turysta nie zauważy zamaskowanego na biurku Waltera aparatu fotograficznego, który uwiecznił jego podobiznę, ani nie zwróci uwagi na czerwone światło sygnalizacyjne nad wyjściem i warczenie mechanizmu otwierającego furtkę. Znudzenie wychodzącego turysty zamieniłoby się zapewne w podniecenie, gdyby wiedział, że był właśnie w jednej z sekcji wydziału informacji CIA — Centralnej Agencji Wywiadowczej.
Ustawę o bezpieczeństwie narodowym z 1947 roku, która powołała do życia Centralną Agencję Wywiadowczą, uchwalono po smutnych doświadczeniach II wojny światowej, kiedy Stany Zjednoczone zostały całkowicie zaskoczone atakiem na Pearl Harbour. Agencja — albo „Firma”, jak ją nazywają pracownicy — jest największą i najaktywniejszą organizacją w ramach rozbudowanej szeroko sieci instytucji wywiadowczych USA. Składa się na nią jedenaście większych agencji zatrudniających około dwustu tysięcy pracowników i finansowanych z wielomiliardowego budżetu. Działalność CIA — podobnie jak odpowiednich agencji innych wielkich mocarstw: Wydziału MI6 w Wielkiej Brytanii, rosyjskiego KGB czy Departamentu Spraw Socjalnych w Chinach — obejmuje szeroki wachlarz działań, od szpiegostwa poprzez badania techniczne, finansowanie wybranych partii politycznych, pomoc dla niektórych rządów, aż po bezpośrednie operacje zbrojne. Ten bogaty zakres działań i ogólnikowa misja ochrony bezpieczeństwa narodowego w dzisiejszym niespokojnym świecie umocniły pozycję CIA, czyniąc z niej jedną z najważniejszych instytucji rządowych. Jej były dyrektor, Allen Dulles, powiedział kiedyś: „Ustawa o bezpieczeństwie z 1947 r. dała wywiadowi mocniejszą pozycję w rządzie amerykańskim, niż ma on w jakimkolwiek innym rządzie świata”.
Główna aktywność CIA to codzienna, drobiazgowa praca badawcza. Setki pracowników czytają od deski do deski prasę techniczną, amerykańskie i zagraniczne pisma z różnych dziedzin, studiują przemówienia i audycje radiowe. Pracą tą zajmują się dwa spośród czterech departamentów CIA. Departament Badań (DB) zajmuje się gromadzeniem informacji technicznych, a jego eksperci opracowują szczegółowe raporty o postępie naukowym we wszystkich krajach świata, nie wyłączając USA i ich sprzymierzeńców. Departament Wywiadu (DW) pochłonięty jest zdobywaniem informacji z bardzo licznych dziedzin. Około 80% tych wiadomości pochodzi ze źródeł jawnych — pism, książek i audycji. DW przetrawia te informacje i przygotowuje trzy zasadnicze typy raportów: jeden zawiera długofalowe przewidywania rozwoju poszczególnych dziedzin, drugi jest codziennym przeglądem sytuacji na świecie, trzeci zaś przedstawia luki w działalności CIA. Cały materiał zebrany zarówno przez DB, jak i DW, wykorzystywany jest przez dwa pozostałe departamenty: Techniczny, któremu podlegają sprawy łączności, wyposażenia, strategii i ochrony, oraz Planowania. Ten ostatni zajmuje się wszystkimi tajnymi akcjami i działalnością szpiegowską.
Amerykańskie Towarzystwo Historii Literatury, z główną siedzibą w Waszyngtonie i małym biurem pomocniczym w Seattle, jest sekcją jednego z pomniejszych wydziałów CIA. Niezbyt wyraźnie sprecyzowane zadania tego wydziału tylko luźno wiążą go z DW i z całą Agencją, a jego sprawozdania wędrują zupełnie innymi drogami niż raporty dotyczące któregokolwiek z trzech głównych obszarów działalności, ale nosi on oficjalną nazwę Wydziału 17 CIA.DW. Na czele Towarzystwa, określanego wewnętrznie jako „Sekcja 9 Wydziału 17 CIA.DW”, stoi doktor Lappe, człowiek bardzo poważny i równie nerwowy. Codzienne, cotygodniowe, miesięczne i roczne raporty, opracowywane w pocie czoła przez pracowników Towarzystwa, bardzo rzadko znajdują odbicie w sprawozdaniach nadrzędnego Wydziału 17. Ale prace Wydziału także nie mają wiele zrozumienia wśród szefów na szczeblu departamentu i nie wpływają na treść ich sprawozdań. C’est la vie.
Zadaniem Towarzystwa i Wydziału 17 jest śledzenie w literaturze problematyki szpiegostwa i związanej z nim działalności. Jednym słowem, Wydział czyta powieści kryminalne i książki dotyczące wywiadu. Pomysły i sytuacje zawarte w tysiącach takich tomów poddawane są szczegółowej analizie. Bierze się także pod uwagę literaturę dawniejszą, na przykład książki Fenimore’a Coopera. Większość księgozbioru należącego do firmy mieści się w kompleksie centrali w Langley, niedaleko Waszyngtonu, a w budynku Towarzystwa znajduje się tylko około trzech tysięcy tomów. Przez jakiś czas Wydział ulokowany był w dawnym browarze Heuricha, niedaleko Departamentu Stanu, ale kiedy jesienią 1961 roku CIA wprowadziła się do swych nowych budynków w Langley, Wydział przeniósł się na przedmieście Waszyngtonu. W 1970 roku wielki wzrost liczby wydawnictw szpiegowskich stał się przyczyną trudności finansowych i ciasnoty lokalowej. Wicedyrektor DW zakwestionował jednocześnie warunek zatrudniania w Wydziale wyłącznie pracowników mogących uzyskać świadectwo pełnego zaufania, a tym samym wysoko płatnych. Wtedy Wydział zorganizował sekcję w samym Waszyngtonie i to usytuowaną wygodnie, w pobliżu Biblioteki Kongresu. Ponieważ zatrudnieni tam pracownicy nie mieli wstępu do budynków centrali, nie musieli podlegać wysokim wymaganiom bezpieczeństwa stawianym urzędnikom zatrudnionym w Langley. Płacono im oczywiście odpowiednio mniej.
Pracownicy Wydziału śledzą pilnie wszystkie nowe wydawnictwa i dzielą się pracą według własnego uznania. Każdy z nich zajmuje się jakąś jedną dziedziną, zwykle książkami tego samego autora. Mają oni streszczać akcję powieści i analizować metody stosowane w akcji. Ponadto otrzymują codziennie z Centrali specjalnie przygotowane i spreparowane raporty. Zawierają one opisy prawdziwych akcji szpiegowskich, pozbawione nazwisk i nieistotnych szczegółów. W ten sposób można konfrontować fantazję z rzeczywistością i zajmować się bardziej szczegółowym dochodzeniem w razie zastanawiającej zbieżności fikcji literackiej z prawdziwym wydarzeniem. Czasami przekazuje się sprawę na wyższy szczebel. Tam następuje ocena tego, czy autor tylko trafnie zgadywał i miał wyjątkowe szczęście, czy też wiedział za dużo. W tym drugim wypadku szczęście opuszcza autora, gdyż sprawę przekazuje się do załatwienia Departamentowi Planowania. Dodatkowym zadaniem pracowników Wydziału jest spisywanie oryginalnych pomysłów i sztuczek stosowanych w powieściach przez szpiegów. Taką listę przesyła się instruktorom Departamentu Planowania, którzy zawsze poszukują nowych chwytów.
Tego poranka Ronald Malcolm miał właśnie pracować nad taką listą. Tymczasem siedział jednak bezczynnie okrakiem na krześle, opierając podbródek na poręczy. Tkwił tak od chwili, kiedy o godzinie ósmej trzydzieści wdrapał się po kręconych schodach do swego pokoju, rozlewając po drodze gorącą kawę i klnąc głośno.
Kawa została już dawno wypita, a teraz Malcolm marzył o drugim kubku, ale była godzina 8.46, a on nie chciał odrywać wzroku od okna.
Każdego ranka, między godziną ósmą czterdzieści a dziewiątą, wyjątkowo piękna dziewczyna przechodziła ulicą A przed oknem Malcolma i ginęła za drzwiami Biblioteki Kongresu. I każdego ranka — jeżeli nie liczyć dni, kiedy był chory lub miał wyjątkowo pilną pracę — Malcolm obserwował ją w czasie tego krótkiego czasu, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Czynność ta stała się rytuałem, który umożliwiał Malcolmowi pokonywanie wewnętrznych oporów przeciw wstawaniu z wygodnego łóżka, goleniu się i wychodzeniu do pracy. Z początku jego zachowanie spowodowane było po prostu pożądaniem tej dziewczyny, ale z czasem zastąpił je podziw dla jej urody. Już w lutym zaprzestał nawet oceniać swoje uczucia, a teraz, w dwa miesiące później, po prostu siadał i patrzył.
Był pierwszy prawdziwy dzień wiosny. Po okresie, w którym słońce z rzadka tylko przebijało przez deszczowe chmury, tego dnia poranek był promienny i ciepły. Poprzez smog przebijał już zapach rozwijających się kwiatów wiśni. Kątem oka Malcolm dostrzegł nadchodzącą postać i przysunął krzesło bliżej okna.
Dziewczyna nie szła ulicą, ale płynęła. W każdym jej ruchu widać było dumę i świadomość własnej urody. Kasztanowe włosy opadające nisko na plecy połyskiwały w słońcu. Nie była umalowana, a kiedy nie nosiła ciemnych okularów, jej duże oczy pięknie harmonizowały z prostym nosem, pełnymi wargami, okrągłą twarzą i podbródkiem. Obcisły beżowy sweter uwydatniał pełne, kształtne piersi, nie wymagające stanika. Kraciasta spódniczka ukazywała zarys jędrnych ud. Jeszcze trzy kroki i dziewczyna zniknęła w drzwiach Biblioteki.
Malcolm westchnął i odwrócił się wraz z krzesłem do maszyny, w której tkwił arkusz do połowy zapisanego papieru. Doszedł do wniosku, że jak na wczesną godzinę jest to dostateczne osiągnięcie w pracy. Ziewnął głośno, wziął pusty kubek i wyszedł ze swojego małego pokoju o pomalowanych na czerwono i niebiesko ścianach.
Przystanął na podeście schodów. W budynku znajdowały się dwa dzbanki z kawą. Na parterze, w małej kuchence za biurkiem pani Russell, i na drugim piętrze, obok regałów z książkami, na stole używanym do pakowania. Każdy z nich miał swoje wady i zalety. Ten na parterze był pojemniejszy i używała go większość personelu. Poza panią Russell i byłym instruktorem musztry Walterem Jenningsem („Proszę do mnie mówić panie sierżancie Jennings!”) korzystali z niego doktor Lappe i księgowy-bibliotekarz Heidegger, mający ten przywilej z racji urzędowania na parterze. Kawę przyrządzała oczywiście pani Russell, która miała wprawdzie liczne wady, ale tę umiejętność opanowała bezbłędnie. Parterowy dzbanek miał jednak dwie słabe strony. Pierwszą była możliwość natknięcia się na doktora Lappe, co nie należało do przyjemności. Drugą była sama pani Russell, a raczej jej zapach. Ray Thomas, kolega Malcolma urzędujący na tym samym piętrze, nazywał go „perfumą” Polly.
Dzbanek na drugim piętrze używany był w zasadzie tylko przez Harolda Martina i Tamathę Reynolds, którzy mieli tam swoje pokoje. Od czasu do czasu korzystali z niego Malcolm i Ray, a zdarzało się nawet, że na górę przychodził znudzony Walter, jakby szukał odmiany czy też chciał popatrzeć na smukłą sylwetkę Tamathy. Była to miła dziewczyna, ale parzenie kawy nie należało do jej zalet. Oprócz niebezpieczeństwa narażenia się na przykrości smakowe, Malcolm ryzykował też spotkanie Harolda Martina, który miał w zwyczaju chwytać go pod ramię i bombardować wynikami ostatnich rozgrywek ligowych, danymi statystycznymi oraz własnymi opiniami na temat poszczególnych drużyn, przeplatanymi wspomnieniami swoich wyczynów z czasów szkolnych. Malcolm postanowił pójść na dół.
Pani Russell powitała go jak zwykle lekceważącym chrząknięciem. Czasami Malcolm zatrzymywał się przy jej biurku na pogawędkę, aby sprawdzić, czy nie zaszła w jej zachowaniu jakaś zmiana. Ale niezależnie od tego, jaki temat poruszał, pani Russell niezmiennie przewracała papiery na biurku i zaczynała monolog o swoich chorobach i ciężkiej pracy, której nikt nie docenia. Tego ranka Malcolm ograniczył się do kpiącego uśmiechu i przesadnego ukłonu.
W chwili kiedy ruszał ze swoim kubkiem kawy na piętro, usłyszał zgrzyt klamki i jął przygotowywać się do wykładu doktora Lappe.
— O, to ty, Malcolm... czy mogę z tobą pomówić?...
Odetchnął. Nie był to doktor Lappe, a tylko Heidegger. Odwrócił się więc z uśmiechem i spojrzał na drobnego człowieka ...
kazamPL