Shaw Bob_ Potyczka w letni poranek
Shaw Bob_ Niedorzeczne facsimile
Shaw Bob_ Członek rzeczywisty
Shaw Bob_ Cisi wspólnicy
Shaw Bob_ Element ryzyka
Shaw Bob_ Frywolna Mona Lisa
Shaw Bob_ Niekomiksowa opowieść grozy
Shaw Bob_ Deflacja 2001
Shaw Bob_ Porywacze ciał
Shaw Bob_ Ostatni lot
Potyczka w letni poranek
Błysk srebra na drodze w odległości mniej więcej mili wyrwał Gregga z marzeń. Ściągnął lejce zatrzymując bryczkę i wyjął z kieszeni marynarki, która leżała obok niego na drewnianej ławeczce, mały oprawny w skórę teleskop. Rozsunął go przy akompaniamencie szczęknięć, podniósł do oka i skrzywił się nieznacznie czując ostry, dojmujący ból w łokciach. Był wczesny ranek i mimo upału Gregg miał jeszcze kości zesztywniałe po nocy.
Słońce zaczynało już prażyć ziemię wprawiając dolne warstwy powietrza w niespokojne drganie, teleskop przekazywał obraz płynny, odbarwiony. Widać było młodą kobietę w srebrnej sukni, prawdopodobnie Meksykankę; Gregg opuścił przyrząd, otarł pot z czoła i usiłował zrozumieć coś z tego, co właśnie zobaczył. Kobieta ubrana na srebrno stanowiłaby rzadki widok wszędzie, nawet w najbardziej zbytkownych salonach Sacramento, ale ukazanie się kogoś takiego na drodze, samotnie, trzy mile na północ od Copper Cross stanowiło wydarzenie, na które Gregg zupełnie nie był przygotowany. Zwłaszcza że pięć minut temu przekroczył niskie pasmo wzgórz, z którego roztaczał się rozległy widok, i mógłby przysiąc, że droga była pusta.
Raz jeszcze spojrzał przez teleskop. Kobieta stała w miejscu i rozglądała się dokoła jak ktoś, kto zabłądził, co też zdziwiło Gregga. Oczywiście, że obcy przybysz z łatwością mógłby się zgubić w tej części południowej Arizony, ale przecież powinna się była zorientować, że zgubiła drogę, na długo nim się dostała do Copper Cross. Nie rozglądałaby się po monotonnym krajobrazie, jakby to było dla niej coś zupełnie nowego.
Gregg zlustrował teren w poszukiwaniu powozu, zbiegłego czy okulawionego konia, słowem czegoś, co by tłumaczyło obecność kobiety. Jego uwagę przyciągnęła smuga kurzu towarzysząca dwóm odległym punktom — jeźdźcom widocznym na wschodnim odgałęzieniu drogi wiodącym ku ranczu Portfielda — i przez chwilę myślał, że znalazł rozwiązanie zagadki. Zdarzało się, że Josh Portfield przywoził sobie ze swoich zagranicznych wypadów dziewczyny, i porzucenie zdobyczy gdzieś w szczerym polu, jeśli się okazała nie dość dobra, byłoby w jego stylu. Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się jeźdźcom Gregg stwierdził, że zbliżają się do głównego szlaku i że najprawdopodobniej nie zdają sobie sprawy z obecności kobiety. Pojawienie się mężczyzn dało mu dodatkowo do myślenia; ich drogi muszą się nieuchronnie skrzyżować.
Gregg nie był człowiekiem ostrożnym z natury i przez pierwsze czterdzieści osiem lat życia niemal rozmyślnie pchał się na oślep w każdą niebezpieczną sytuację, ufny we własny instynkt samozachowawczy i szybki refleks, które go zawsze ratowały z opresji (jeśli w nią przypadkiem popadł). Ta właśnie filozofia kazała mu przyjąć na siebie rolę nieoficjalnego stróża porządku i postawiła go w pewne upalne popołudnie tamtego niemiłosiernie gorącego lata wobec zadania ponad siły: należało uspokoić Josha Portfielda i jego czterech awanturujących się pijanych kompanów. Gregg wyszedł z tego z kontuzją rąk i nowym zwyczajem planowania każdego posunięcia z namysłem godnym mistrza szachowego.
Obecna sytuacja wydawała się niegroźna, ale jak na jego gust zawierała zbyt wiele nieznanych elementów. Wziął dubeltówkę z dna bryczki, załadował w nią dwa grzechoczące głucho naboje i odwiódł kurki. Przeklinając sztywność własnych rąk wsunął broń w pętlę z surowej skóry przybitą pod siedzeniem. Była to praktyka niezbyt godna pochwały i urządzenie niebezpieczne, szczególnie dla kogoś, kto by zechciał jechać obok, ale przecież gdyby okaza-ł przyjazne czy przynajmniej nie nadmiernie wrogie zamiary, można go było ostrzec.
Szarpnął lejcami i koń wyrwał do przodu, a lśniące plamy na jego bokach zamigotały. Gregg wbił wzrok przed siebie i zobaczył, jak dwaj jeźdźcy przecinają odgałęzienie drogi i zatrzymują się przy błysku srebrzystego ognia, jakim wydała się teraz oglądana gołym okiem kobieta. Miał w jej imieniu nadzieję, że ci dwaj to jedni
z przyzwoitszych pracowników Josha, dzięki którym jego ranczo jakoś funkcjonowało, a nie uczestnicy jego nocnych wypadów. Obserwując dalej tę scenę zauważył, że jeźdźcy ani nie zsiadają z koni, ani ich nie zatrzymują, lecz siedząc w siodłach wolno zataczają wokół kobiety coraz mniejsze kręgi. Z tego faktu wywnioskował, że jego nadzieje były płonne, i poczuł w żołądku przykry niepokój. Dawniej, przed kontuzją rąk, zaciąłby pewnie konia i zmusił go do galopu; dziś w pierwszym odruchu miał ochotę zawrócić. W rezultacie wybrał kompromis: pozwolił bryczce toczyć się niespiesznie, w nadziei, że nie zostanie zamieszany w sprawę.
Kiedy się zbliżył do kobiety, stwierdził, że nie ma na sobie — jak pierwotnie sądził — mantyli, tylko dziwną szatę z kapturem naciągniętym na głowę. Okrążona przez jeźdźców, miotała się to w jedną, to w drugą stronę. Gregg przeniósł uwagę na mężczyzn i ze zgrozą rozpoznał w nich Wolfa Caleya i Siggy'ego Sorensona. Siwe włosy i biała broda Caleya nie licowały z apetytami i instynktami młodego barbarzyńcy, jakimi się odznaczał; jak zwykle miał zatkniętego za pas starego Trantora kaliber 54. Szwed Sorensen, potężnie zbudowany trzydziestoletni eks-górnik, nie miał przy sobie strzelby, ale było to bez znaczenia — w jego potężnym ciele czaiła się śmiercionośna siła broni palnej. Obaj należeli do tej grupy ludzi, którzy przed dwoma laty dali Greggowi nauczkę za to, że miesza się w sprawy Portfielda. Udawali, że nie widzą nadjeżdżającego, i dalej krążyli wokół kobiety, od czasu do czasu wychylając się z siodeł i usiłując zerwać jej z głowy kaptur. Gregg zatrzymał bryczkę o kilka kroków od nich.
— Widzę, że się dobrze bawicie, chłopcy — zagadnął ich od niechcenia.
W tej samej chwili kobieta obróciła się ku niemu i Gregg dostrzegł jej pociągłą, bladą, przestraszoną twarz. Pod wpływem nagłego ruchu niezwykła srebrna szata przylgnęła do jej ciała i Gregg z przerażeniem stwierdził, że jest w zaawansowanej ciąży.
— Spływaj, Billy — powiedział obojętnie Caley nie odwracając nawet głowy.
— Wydaje mi się, że powinniście zostawić panią w spokoju.
— A mnie się wydaje, że musisz lubić odgłos łamania własnych kości — odparł Caley. Znów sięgnął do kaptura kobiety, która uchyliła się przed jego ręką.
— Dość tego, Wolf. — Gregg spojrzał na ofiarę. — Ogromnie mi przykro. Jeśli się pani wybiera do miasta, mogę panią podwieźć.
— Do miasta? Podwieźć? — Miała niski głos i bardzo dziwny akcent. — Czy pan jest Anglikiem?
Zanim Caley wmieszał się do rozmowy, Gregg zdążył się jeszcze zdziwić, że biorą go za Anglika, a nie za Amerykanina tylko na tej podstawie, że mówi po angielsku.
— Ty się nie wtrącaj, Billy — powiedział Caley. — Już my wiemy, jak się obchodzić z Meksykanami, którzy się przekradają przez granicę.
— Ona nie jest Meksykanką.
— A kto cię pyta? — ze złością powiedział Caley, sięgając do kolby Trantora.
Sorensen zawrócił konia, podjechał do bryczki i zajrzał do jej tylnej części. Oczy mu się rozszerzyły, kiedy zobaczył zakopane w słomę ogromne gąsiory.
— Hej, popatrz no, Wolf! — zawołał. — Pan Gregg wiezie do miasta całą partię swojej najlepszej pulgue. Urządzimy sobie tu zaraz wszyscy wspaniałą bibę.
Caley natychmiast obrócił się ku niemu; na jego brodatej twarzy malował się niemal błogi wyraz.
— Dawaj tu jedną z tych skorup.
Gregg wsunął prawą rękę pod siedzenie bryczki.
— Będzie cię to kosztowało osiem pięćdziesiąt.
— Nie mam zamiaru płacić osiem pięćdziesiąt za byle sok z kaktusa. — Caley potrząsnął głową, popędził konia i znalazł się koło bryczki, dokładnie na wysokości poprzecznej ławeczki.
— Tyle płaci mi Whaley, ale powiem wam, co zrobimy — rzekł spokojnie Gregg. — Dam każdemu po gąsiorku na kredyt i wy tu sobie popijecie, a ja zabiorę panią do miasta. Musiała zabłądzić i... — przerwał widząc, że zupełnie niewłaściwie ocenił nastrój Caleya.
— A ty sobie wyobrażasz, że kim jesteś? — warknął tamten. — Jakim prawem gadasz do mnie jak do dzieciaka! Gdyby to ode mnie zależało, wykończyłbym cię już wtedy dwa lata temu, Gregg. A właściwie... — Caley ściągnął usta, tak że tworzyły jedynie żółty punkt na tle białej brody, a jego porcelanowo-błękitne oczy zalśniły pod wpływem nagłej myśli. Otwarcie trzymał teraz rękę na kolbie Tran
tora i chociaż go nie wyciągnął, to jednak kciukiem zdołał odwieść kurek.
Gregg rozejrzał się po wibrującym, cichym krajobrazie, popatrzył na bezosobową dekorację Sierra Madre; wiedział, że pozostała mu być może już tylko jedna sekunda na podjęcie decyzji i działanie. Caley nie znajdował się dokładnie na linii strzału ukrytej dubeltówki i siedząc na koniu był znacznie ponad poziomem lufy, ale Gregg nie miał wyboru. Z trudem zgiąwszy zesztywniały staw łokcia zdołał sięgnąć do spustu i mocno go nacisnąć. W ostatnim momencie Caley pojął, co się święci, i próbował uskoczyć w bok. Huknął strzał i zwarta wiązka śrutu rozdarła mu but tuż powyżej kostki, a następnie wyryła krwawy ślad w końskim zadzie. Przerażone zwierzę wytrzeszczając ślepia stanęło dęba w obłoku czarnego dymu i runęło na bok z Caleyem w siodle. Gregg usłyszał koszmarny trzask łamanej grubej kości, a zaraz potem krzyk.
— Nie! — wrzasnął Sorensen z grzbietu swojej klaczy, która poniosła. — Nie strzelaj! — Spiął konia ostrogami, ujechał z pięćdziesiąt jardów i zatrzymał się z rękami w górze.
Gregg patrzył na niego przez chwilę ogłupiały, zanim zdał sobie sprawę, że — na skutek hałasu, dymu i ogólnego zamieszania — Szwed nie ma pojęcia ani co się stało, ani że jego przeciwnik jest w tej chwili bezbronny. Nieustanne ryki Caleya za każdym razem, gdy jego powalony koń usiłował się go pozbyć, utrudniały Greggowi myślenie. Zagadkowa kobieta stał z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Nie ruszaj się! — Gregg krzyknął do Sorensona, a następnie zwrócił się do kobiety. — Proszę, niech pani wsiada, najlepiej będzie, jak się stąd oddalimy.
Zaczęła gwałtownie dygotać, ale nie ruszyła się z miejsca. Gregg zeskoczył na ziemię, wyjął podwieszoną dubeltówkę, podszedł do kobiety i pociągnął ją w stronę bryczki. Szła ulegle i pozwoliła podsadzić się na ławeczkę. Gregg usłyszał tuż za sobą tętent kopyt, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że koń Caleya uwolnił się i rwie galopem na wschód, w kierunku rancza Porfielda. Caley leżał trzymając się za złamane udo. Przestał krzyczeć i jak gdyby odzyskał panowanie nad sobą. Gregg podszedł do niego, ukląkł i na wszelki wypadek wyjął mu zza pasa ciężki pięciostrzałowy pistolet z odwiedzionym kurkiem.
— Masz szczęście, że nie wypalił — powiedział zwalniając ostrożnie kurek i wsuwając broń za własny pasek. — Postrzelona noga to jeszcze nie jest najgorsze, co może się przytrafić mężczyźnie.
— Ty już jesteś trup, Gregg — powiedział Caley słabym głosem, spokojnie, z zamkniętymi oczyma. — Josh jest teraz daleko... ale niedługo wróci i... przyprowadzi mi cię... żywego... i ja...
— Oszczędzaj tchu — poradził mu Gregg nie zdradzając się z wątpliwościami co do własnej przyszłości. — Josh z pewnością uważa, że jego ludzie sami powinni sobie radzić. — Wrócił do bryczki, wdrapał się na siedzenie i usiadł obok pochylonej, odzianej na srebrno postaci.
— Zawiozę teraz panią do miasta — powiedział. — Ale to wszystko, co mogę dla pani zrobić. Dokąd się pani wybiera?
— Wybiera? — Słowo było jej wyraźnie obce i Gregg nie miał wątpliwości co do tego, że angielski nie jest jej rodzimym językiem, chociaż nie wydała mu się ani Hiszpanką, ani Meksykanką.
— Tak. Dąkąd pani jedzie? ^
— Ja nie mogę jechać do miasta,
— Dlaczego?
— Książę by mnie tam znalazł. Nie mogę jechać do miasta.
— Hę? — Gregg szarpnął lejcami i bryczka ruszyła. — Czy chce pani powiedzieć, że z jakiegoś powodu jest pani ścigana? Zawahała się.
— Tak:
— To przecież nie może być nic poważnego, a poza tym ten ktoś musi mieć wzgląd na pani...
Kiedy Gregg męczył się nad doborem słów, kobieta zsunęła z głowy kaptur ręką, która drżała w dalszym ciągu w sposób dostrzegalny. Miała dwadzieścia kilka lat, złociste włosy i białą cerę wskazującą na miejskie pochodzenie. Był pewien, że w normalnych warunkach jest śliczna, ale pod wpływem strachu, szoku, a może i wyczerpania jej twarz wydawała się martwa, a szare oczy miały wyraz zaszczucia.
— Pan musi być dobrym człowiekiem — rzekła wolno. — Gdzie pan mieszka?
— Jakieś trzy mile stąd w tamtej stronie.
— Czy pan mieszka sam?
— Tak, ale... — bezpośredniość jej indagacji speszyła Gregga, który zapomniał języka w gębie. — A gdzie jest pani mąż?
— Ja nie mam męża. Odwrócił od niej wzrok.
— Myślę, że jednak będzie lepiej, jeśli pojedziemy do miasta.
— Nie! — Kobieta uniosła się, jakby zamierzała wyskoczyć z bryczki w biegu, a następnie złapała się za wzdęty brzuch i z powrotem opadła na siedzenie. Gregg poczuł, że opiera się o niego całym ciężarem. Przerażony rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, ale zobaczył jedynie Sorensona, który klęczał przy Caleyu. Caley siedział prosto i obaj mężczyźni śledzili bryczkę i jej pasażerów jadowitym wzrokiem węży.
Zatrwożony nagłością, z jaką przestał decydować o własnym losie, Gregg zaklął pod nosem, zatoczył bryczką półkole i zawrócił w stronę domu.
Domek był mały — powstał mniej więcej przed dziesięciu laty jako jedna z szeregu chat używanych przez pastuchów z dużego, ale podupadłego rancza. Gregg skupił go razem z kawałkiem ziemi w czasach, kiedy zanosiło się na to, że sam zostanie farmerem, i dobudował jeszcze dwie izby, co z zewnątrz nadało chałupinie dość obskurny wygląd. Po niefortunnym starciu z ludźmi Portfielda, po którym nie mogło być mowy o niczym więcej, jak uprawa zagonka warzyw, sprzedał większość ziemi zostawiając sobie dom. Nie była to najlepsza transakcja z punktu widzenia nowego nabywcy, ale stanowiła dowód, że niektórzy ludzie w okolicy cenili sobie wysiłki Gregga w kierunku egzekwowania prawa.
— No, to jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomógł wysiąść z bryczki kobiecie, która wsparła się na nim całym ciężarem. Gregg poczuł się speszony tak bliskim fizycznym kontaktem. Stanowiła dla niego całkowitą zagadkę, ale zdawał sobie sprawę, że nie nawykła do brutalności. Wprowadził ją do środka i wskazał naj-wygodniejsze krzesło w głównej izbie. Usiadła z zamkniętymi oczyma, przyciskając brzuch rękami.
— Proszę pani... — powiedział zaniepokojony. — Czy to już czas... na... to znaczy pani pewnie potrzebuje lekarza? Otworzyła szeroko oczy.
— Nie! Nie! Lekarza nie!
— Ależ jeżeli pani będzie...
— Jeszcze czas — powiedziała już nieco pewniejszym głosem.
— Wszystko jedno, najbliższy lekarz mieszka około pięćdziesięciu mil stąd. Prawie tak daleko jak najbliższy szeryf.
Gregg spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że spowijająca ją szata z jednego kawałka, która w słońcu świeciła jak srebrna do-larówka prosto z mennicy, teraz jest szaroniebieska. Przyglądając się sukni stwierdził, że nie widzi w niej żadnych szwów ani nawet fastrygi. Jego zdumienie wzrosło.
— Chce mi się pić — powiedziała kobieta. — Czy ma pan coś do picia?
— Było za gorąco, żeby rozpalać ogień, więc nie ma kawy, ale jest woda źródlana.
— Poproszę wody.
— Poza tym jest dużo whisky i pulque. Ja sam pędzę ją tu na miejscu. To pani nie zaszkodzi.
— Dobrze. — Gregg podszedł do dębowego szaflika, podniósł przykrywkę i zaczerpnął wielką łyżką chłodnej wody.
Kiedy się odwrócił, zobaczył, że kobieta rozgląda się po nagich sosnowych ścianach i prymitywnych sprzętach z mieszaniną odrazy i rozpaczy. Zrobiło mu się jej żal.
— Izba jest bardzo skromna — powiedział — ale mieszkam tu sam, a mnie niewiele potrzeba.
— Nie ma pan kobiety?
I znów uderzył Gregga kontrast pomiędzy jej nobliwym wyglądem a obcesowością pytań. Pomyślał o Ruth Jefferson pracującej w sklepie w Copper Cross, która mogłaby mieszkać w tym domu, gdyby sprawy przybrały inny obrót, i potrząsnął głową. Kobieta wzięła od niego emaliowaną chochlę i upiła trochę wody.
— Chlałabym tu u pana zostać — powiedziała.
— Proszę bardzo, może się tu pani zatrzymać na jakiś czas — rzekł niepewnie, zaniepokojony taką perspektywą.
— Chciałabym zostać na sześć dni. — Spojrzała mu spokojnie prosto w oczy. — Aż do urodzenia mojego syna. Gregg parsknął z niedowierzaniem.
— To nie szpital, a ja nie jestem akuszerką.
— Dobrze zapłacę. — Sięgnęła pod szatę i wyjęła kawałek żółtego metalu, który połyskiwał tłusto jak złoto wysokiej próby. Sztabka, z zaokrąglonymi krawędziami i rogami, miała wymiary jakieś osiem cali na cal. — Za każdy dzień jedną taką. Razem będzie sześć.
— Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu — wyjąkał Gregg. — Nie wie pani nawet, czy sześć dni wystarczy.
— Mój syn przyjdzie na świat pojutrze.
— Ale przecież pani nie może mieć pewności.
— Owszem, mogę.
— Pani... ja... — Gregg wziął do ręki ciężką sztabkę. — To można by wymienić na masę pieniędzy w banku.
— Nie jest kradziona, jeśli o to panu chodzi.
Gregg odchrząknął i nie chcąc sprzeciwiać się ani wypytywać gościa, zaczął oglądać złotą sztabkę w poszukiwaniu jakiejś próby. Ale nie było żadnych tłoczeń i kruszec miał niemal oleistą powierzchnię, jak czyste dwudziestoczterokaratowe złoto.
— Ja przecież nie powiedziałem, że to jest kradzione, ale nieczęsto się zdarza, żeby majętne damy przychodziły tu do mnie rodzić dzieci. — Uśmiechnął się krzywo. — Prawdę powiedziawszy, pani jest pierwsza.
— Delikatnie pan to ujął. — Odwzajemniła mu się uśmiechem. — Rozumiem, jak dziwne musi się to panu wydawać, ale nie wolno mi nic wyjaśniać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie popełniłam żadnego wykroczenia przeciw prawu.
— Po prostu na jakiś czas poszukuje pani ukrycia?
— Niechże pan zrozumie, że istnieją inne społeczeństwa, w których panują inne prawa niż w Meksyku.
— Pani wybaczy — rzekł Gregg ze zdziwieniem — ale te tereny należą do Stanów od roku 1848.
— To mnie proszę wybaczyć — powiedziała ze skruchą. — Geografia nigdy nie była moją mocną stroną, a poza tym jestem bardzo daleko od domu.
Gregg zaczął podejrzewać, że usiłują go w coś wrobić, i postanowił się nie dać.
— A co z tym księciem?
Promień słońca, odbity w chochli, którą trzymała, rozszczepił się na koncentryczne kręgi.
— To nieładnie z mojej strony, że chciałam pana tym wszystkim obarczyć — powiedziała. — Pójdę sobie, jak tylko odpocznę.
— Pójdzie pani, dokąd? — Gregg roześmiał się pogardliwie czując, że się angażuje w tę historię, niezależnie od jej czy nawet od swojej własnej woli. — Pani sobie chyba nie zdaje sprawy z tego, w jakiej zapadłej dziurze się pani znajduje. Jak pani się tu dostała?
— To ja już sobie pójdę. — Wstała z pewną trudnością, a jej mała twarz zrobiła się jeszcze bledsza niż zwykle. — Dziękuję za tę pomoc, jaką mi pan okazał. Mam nadzieję, że przyjmie pan tę sztabkę złota...
— Proszę siadać — powiedział Gregg zrezygnowany. — Jeśli pani jest na tyle szalona, żeby chcieć tu zostać i rodzić dziecko, ja jestem na tyle szalony, żeby na to przystać.
— Dziękuję. — Usiadła ciężko i Gregg zobaczył, że jest bliska omdlenia.
— Nie ma powodu bez przerwy mi dziękować — burknął chcąc zatuszować fakt, że w jakiś niejasny sposób sprawia mu przyjemność, że młoda, piękna kobieta po tak krótkiej znajomości jest gotowa powierzyć się jego opiece. „Pan musi być dobrym człowiekiem" — tak brzmiały niemal pierwsze słowa, które do niego powiedziała, i w tym momencie Gregg uświadomił sobie, jak uciążliwe było jego życie w ciągu ostatnich dwóch lat. Na pół kaleki, wyjałowiony uczuciowo przez pięćdziesiąt lat ciężkiego życia, powinien być całkowicie uodporniony na wszelkiego rodzaju romantyczne porywy, zwłaszcza że kobieta mogła się z powodzeniem okazać jakąś cudzoziemską arystokratką, która w normalnych okolicznościach nawet by na niego nie spojrzała. Faktem jednak było, że wystąpił w jej obronie i z jej powodu znów znalazł się w opałach. No i teraz była całkowicie od niego zależna i gotowa zamieszkać w jego domu. A przy tym młoda, piękna i tajemnicza — połączenie cech, którym się nie mógł oprzeć teraz, jak i nie oparłby się ćwierć wieku temu.
— Bądźmy przede wszystkim praktyczni — zaproponował, reagując w ten sposób na wybryki własnej wyobraźni. — Może pani na ten tydzień zająć moje łóżko. Jest czyste, ale będzie nam potrzebna świeża bielizna. Pojadę do miasta i zrobię jakieś zakupy.
Wydawała się przestraszona.
— Czy to jest konieczne?
— Oczywiście. Niech się pani nie martwi, nie powiem nikomu, że pani tu jest.
— Dziękuję — odrzekła. — A co z tamtymi dwoma mężczyznami?
— A co może z nimi być?
— Muszą wiedzieć, że ja tu z panem przyjechałam. Czy oni tego nie rozpowiedzą?
— Jeśli nawet, to nigdzie tam, gdzie by to miało znaczenie. Ludzie Portfielda nie utrzymują stosunków z mieszkańcami miasta ani z nikim w okolicy. — Gregg wyjął zza pasa pistolet Caleya, żeby go odłożyć do szafki, ale kobieta wyciągnęła rękę i poprosiła, żeby jej pokazał broń. Nieco zdziwiony, podał jej pistolet i zauważył, że pod wpływem ciężaru opadła jej ręka.
— To nie jest damska broń — powiedział.
— Rzeczywiście — spojrzała na niego. — Jaka jest jego prędkość początkowa? Gregg znowu parsknął okazując rozbawienie.
— Przecież kobiet nie interesują takie rzeczy.
— To dziwna uwaga — odparła, a w jej głosie zabrzmiała znów nuta stanowczości — zważywszy, że przed chwilą wyraziłam właśnie zainteresowanie.
— Przepraszam, ale po prostu... — Gregg zdecydował się nie przypominać jej strachu, jaki okazała wcześniej, kiedy wypalił z dubeltówki. — Nie znam dokładnie prędkości początkowej tej broni, ale nie sądzę, żeby była specjalnie duża. To jest stary pięciostrzałowy kapiszonowy Trantor. Nieczęsto się dzisiaj takie spotyka. Nie mam pojęcia, dlaczego Caley się z nim obnosił.
— Aha. — Zawiedziona oddała mu pistolet. — On się nie nadaje. Gregg zważył pistolet w ręce.
— Nie chciałbym, żeby mnie pani źle zrozumiała. Ta broń jest kłopotliwa w nabijaniu, ale kula ma kaliber 54 i to wystarczy, żeby dać radę każdemu żywemu stworzeniu. — Mówiąc to cały czas patrzył na kobietę i wydało mu się przy ostatnich słowach, że na jej twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz. — Myślała pani o grubszym zwierzu? Niedźwiedziu na przykład?
Puściła mimo uszu jego pytania.
— A ma pan może jakiś własny pistolet?
— Mam, ale nie noszę go przy sobie. W ten sposób unikam kło-
...
moje.zbiory