King Stephen - Małpa.pdf

(122 KB) Pobierz
StephenKing
StephenKing
MAŁPA
(The Monkey)
przeł. Paulina Braiter
Kiedy Hal Shelburn ujrzał, jak jego syn
Dennis wyciąga ją z nadgniłego kartonowego
pudełka po purinie Ralstona, wypchniętego
głęboko w kąt pod ukośnym dachem strychu,
ogarnęła go taka groza i rozpacz, że przez
chwilę wydało mu się, że zacznie krzyczeć.
Uniósł do ust pięść, jakby chciał wepchnąć
krzyk z powrotem do gardła... po czym
zaledwie zakasłał. Terry ani Dennis
niczego zauważyli, lecz Petey obejrzał się
ciekawie.
- Hej, fajna! - rzekł z szacunkiem Dennis.
Hal nieczęsto już słyszał w głosie chłopca
podobny ton. Dennis miał 12 lat.
- Co to? - spytał Peter. Znów zerknął na
ojca. Potem jednak znalezisko starszego
brata pochłonęło go bez reszty. - Co to
jest, tatusiu?
- To małpa, pierdoło - odparł Dennis. -
Nigdy nie widziałeś małpy?
- Nie nazywaj brata pierdołą - upomniała
automatycznie Terry i zaczęła oglądać
pudło zasłon. Dotknąwszy oślizgłego od
pleśni materiału, upuściła je szybko. -
Fuj.
- Mogę ją sobie wziąć, tatusiu? -
spytał Petey. Miał dziewięć lat.
- Co to znaczy mogę? - krzyknął Dennis. -
Ja ją znalazłem!
- Chłopcy, proszę - wtrąciła Terry. - Boli
mnie głowa.
Hal prawie ich nie słyszał. Błyszczące
oczy małpy patrzyły na niego z rąk
starszego syna. Jej pysk wykrzywiał stary,
znajomy uśmiech. Ten sam uśmiech, który
nawiedzał jego koszmary w dzieciństwie i
nękał go, póki...
Na zewnątrz zerwał się zimny wiatr; z
bezcielesnych ust uleciało długie
tchnienie, wpadające ze świstem w starą,
przerdzewiałą rynnę. Petey przysunął się
do ojca, z niepokojem patrząc na szorstkie
belki dachu, z których wystawały główki
gwoździ.
- Co to było, tato? - spytał, gdy świst
zamilkł w gardłowym jęku.
- To tylko wiatr - odparł Hal, wciąż
przyglądając się małpie. Jej talerze, w
świetle nagiej żarówki bardziej
przypominające półksiężyce niż pełne
mosiężne kręgi, trwały
w bezruchu, oddalone od siebie o jakąś
stopę. Zapatrzony, dodał odruchowo: -
Wiatr może
i gwiżdże, ale nigdy nie śpiewa. - W tym
momencie uświadomił sobie, że to
powiedzonko wujka Willa, i po plecach
przebiegł mu dreszcz.
Dźwięk rozległ się ponownie. Wiatr
znad jeziora Crystal uderzył w dach i
zamarł
w rynnie. Pół tuzina szczelin
przepuszczało do środka zimne,
październikowe powietrze, które owiało
twarz Hala. Boże, to miejsce tak bardzo
przypominało tylny składzik w domu w
Hartford, że poczuł się, jakby cofnął się
w czasie o 30 lat.
Nie będę o tym myślał.
Lecz oczywiście teraz mógł myśleć
wyłącznie o tym.
W tylnym składziku, tam właśnie znalazłem
tę przeklętą małpę. W tym samym pudle.
Terry odeszła, aby zbadać zawartość
drewnianej skrzyni, wypełnionej
przeróżnymi rupieciami. Musiała się
schylić, bo w tym miejscu dach opadał
nisko.
- Nie podoba mi się - oznajmił Petey i
zaczął macać w poszukiwaniu ręki ojca. -
Dennis może ją sobie wziąć, jeśli chce.
Tatusiu, chodźmy już.
- Boisz się duchów, tchórzu? - spytał
Dennis.
- Dennis, przestań! - rzuciła z
roztargnieniem Terry i wyjęła ze skrzyni
cieniutką filiżankę, ozdobioną chińskim
wzorem. - Ładna, naprawdę...
Hal ujrzał, że Dennis znalazł kluczyk na
plecach małpy. Groza w jego sercu
rozwinęła czarne skrzydła.
- Nie rób tego!
Zabrzmiało to ostrzej niż planował: zanim
zorientował się, co robi, wyrwał małpę
z rąk Dennisa. Syn spojrzał na niego ze
zdumieniem. Terry także obejrzała się
przez ramię,
a Petey uniósł wzrok. Przez chwilę wszyscy
milczeli. Wiatr znów zagwizdał, tym razem
bardzo cicho. Zabrzmiało to jak
nieprzyjemne zaproszenie.
- To znaczy, pewnie jest zepsuta -
wyjaśnił Hal.
I była zepsuta. Chyba, że akurat
chciała działać.
- Ale nie musiałeś tak szarpać -
zaprotestował syn.
- Dennis, zamknij się!
Chłopak wzdrygnął się i przez moment
sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Hal od
bardzo dawna tak do niego nie mówił - od
czasu, gdy dwa lata temu stracił pracę w
National Aerodyne w Kalifornii i cała
rodzina przeniosła się do Teksasu.
Chwilowo Dennis postanowił nie drążyć
tematu. Odwrócił się z powrotem do pudła
po purinie i zaczął w nim grzebać. Lecz
odkrył jedynie śmiecie. Zniszczone
zabawki, broczące gąbką i sprężynami.
Wiatr stawał się coraz głośniejszy. Już
nie gwizdał, lecz zawodził. Belki strychu
zatrzeszczały cicho; zabrzmiało to jak
kroki.
- Proszę, tatusiu - powtórzył Peter tak
cicho, że usłyszał go jedynie ojciec.
- Zgoda - odparł. - Terry, idziemy.
- Jeszcze nie skończyłam...
- Powiedziałem: idziemy.
Tym razem to ona spojrzała nań ze
zdumieniem.
W motelu zajęli dwa sąsiadujące pokoje. O
dziesiątej tego wieczoru chłopcy spali już
w swojej sypialni a Terry w pokoju
dorosłych. W czasie jazdy z domu w Casco
zażyła dwie tabletki valium, aby ze
zdenerwowania nie dostać migreny. Ostatnio
łykała mnóstwo valium. Zaczęło się to
mniej więcej wtedy, gdy National Aerodyne
nie przedłużyła kontraktu z Halem. Przez
ostatnie dwa lata pracował w Texas
Instruments - oznaczało to cztery tysiące
dolarów rocznie mniej, ale przynajmniej
miał pracę. Powiedział Terry, że mieli
szczęście. Przytaknęła. Mnóstwo
projektantów oprogramowania siedzi na
zasiłku - zauważył. Przytaknęła. Firmowy
dom w Arnette jest równie porządny, jak
stary we Fresno - dodał. Przytaknęła. Lecz
odniósł wrażenie, że za każdym razem
kłamała.
Tracił też kontakt z Dennisem. Czuł, że
dzieciak oddala się od niego, osiągając
przedwcześnie prędkość ucieczkową. To
tyle, Dennisie. Bywaj, nieznajomy. Miło
było przejechać się z tobą. Terry
twierdziła, że chłopak pali trawkę.
Czasami czuła jej zapach. Będziesz musiał
z nim pomówić, Hal. A on przytaknął. Lecz
jak dotąd nie znalazł jeszcze stosownej
okazji.
Chłopcy spali. Terry spała. Hal poszedł do
łazienki, zamykając za sobą drzwi. Usiadł
na zamkniętej pokrywie sedesu i spojrzał
na małpę.
Nienawidził jej dotyku: miękkiego,
kędzierzawego, brązowego futra, miejscami
zupełnie przetartego. Nienawidził jej
uśmiechu. Ta małpa szczerzy się jak
czarnuch - powiedział kiedyś wujek Will.
Ale to nieprawda. Nie uśmiechała się jak
czarnuch ani
w ogóle jak człowiek. Ukazywała jedynie
wyszczerzone zęby. A jeśli nakręciło się
mechanizm, jej wargi poruszały się, a kły
zdawały się rosnąć, zmieniać się w zęby
wampira, wargi wykrzywiały się, talerze
uderzały o siebie, głupia małpa, głupia
nakręcana małpa, głupia, głupia...
Upuścił ją. Trzęsły mu się ręce.
Kluczyk na plecach z brzękiem uderzył o
terakotę. W nocnej ciszy ów dźwięk wydał
się przeraźliwie głośny. Małpa szczerzyła
do niego zęby, jej zamglone bursztynowe
oczy, oczy lalki patrzyły z idiotyczną
radością. Mosiężne talerze unosiły się,
jakby zaraz miały odegrać marsza w
piekielnej orkiestrze. Na spodzie
wytłoczono napis: made in Hong Kong.
- Nie może cię tu być - szepnął. - Kiedy
miałem dziewięć lat, wrzuciłem cię do
studni.
Małpa uśmiechała się do niego.
Na zewnątrz, w mroku, czarny podmuch
wiatru wstrząsnął motelem.
* * *
Następnego dnia spotkali się z bratem Hala
Billem i jego żoną Collette w domu wujka
Willa i ciotki Idy.
- Czy kiedykolwiek przeszło ci przez myśl,
że śmierć w rodzinie to kiepski pretekst
do odnawiania więzi? - spytał Bill z
lekkim uśmiechem. Nazwano go na cześć wuja
Willa. Will
i Bill, mistrzowie rodejo, mawiał wujek
Will, czochrając dłonią włosy chłopca. To
było jedno z jego powiedzonek. Tak jak to,
że wiatr może i gwiżdże, ale nigdy nie
zaśpiewa. Wujek Will umarł przed sześcioma
laty i ciotka Ida mieszkała tu sama, aż w
końcu w zeszłym tygodniu powalił ją wylew.
Umarła szybko, powiedział Bill, kiedy
zadzwonił, by przekazać Halowi wiadomość.
Tak jakby wiedział. Jakby ktokolwiek mógł
wiedzieć. Mieszkała sama.
- Tak - odparł Hal. - Przeszło mi to przez
myśl.
Razem przyglądali się domowi, prawdziwemu
domowi, w którym dorastali. Ich ojciec,
marynarz ze statku handlowego, zniknął z
powierzchni ziemi, gdy byli bardzo mali:
Bill twierdził, że pamięta go jak przez
mgłę, lecz Hal nie miał żadnych wspomnień.
Matka zmarła, kiedy Bill miał 10 lat, a
Hal 8. Ciotka Ida przywiozła ich tutaj z
Hartford autobusem Greyhounda. Tu się
wychowali. Tu poszli do college'u. Właśnie
za tym miejscem tęsknili. Bill został w
Maine i obecnie prowadził popularną
kancelarię prawniczą w Portland.
Hal dostrzegł, że Petey zawędrował w
pobliże gąszczu jeżyn po wschodniej
stronie domu.
- Nie wchodź tam, Petey! - zawołał.
Chłopiec spojrzał na niego pytająco. Hal
poczuł, jak ogarnia go gwałtowna miłość do
dziecka. I nagle znów pomyślał o małpie.
- Czemu, tato?
- Gdzieś tam jest stara studnia - wyjaśnił
Bill. - Ale niech mnie diabli, jeśli
pamiętam gdzie. Twój tato ma rację, Petey;
lepiej trzymać się z dala od tego miejsca.
Spotkanie z cierniami nie byłoby
przyjemne. Racja, Hal?
- Racja - odparł odruchowo Hal. Petey
odszedł, nie oglądając się za siebie;
pobiegł w dół zbocza wiodącego na mały
skrawek plaży, gdzie Dennis puszczał
kaczki. Dławiący uścisk w piersi Hala
zelżał lekko.
* * *
Bill może i zapomniał, gdzie była stara
studnia, lecz później tego samego
popołudnia Hal pomaszerował bezbłędnie w
jej stronę, przedzierając się przez
kolczaste zarośla. Ciernie szarpały
flanelową kurtkę i sięgały ku jego oczom.
Dotarłszy na miejsce stanął bez ruchu,
dysząc ciężko i przyglądając się
spróchniałym, spaczonym deskom,
zakrywającym otwór. Po chwili wahania
ukląkł (trzask zginanych kolan zabrzmiał
niczym podwójny wystrzał
z pistoletu) i odsunął dwie z nich.
Z dna mokrego, tajemnego gardła spojrzała
na niego tonąca twarz o szeroko rozwartych
oczach i ustach wykrzywionych grymasem.
Hal jęknął cicho. Głośniejszy, wręcz
ogłuszający był jęk jego serca.
W ciemnej wodzie ujrzał swą własną twarz.
Nie twarz małpy. Przez chwilę zdawało mu
się, że widzi małpę.
Dygotał cały. Wstrząsały nim dreszcze.
Wrzuciłem ją do studni. Wrzuciłem ją do
studni. Boże, błagam, nie pozwól, bym
zwariował. Wrzuciłem ją do studni.
Studnia wyschła tego samego lata, kiedy
zginął Johnny McCabe, w rok po tym, jak
Bill i Hal zamieszkali z wujkiem Willem i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin