Szczygieł‚_Jerzy_-_Po_kocich_łbach.pdf

(343 KB) Pobierz
235173464 UNPDF
JERZY SZCZYGIEł PO KOCICH
łbach
JERZY SZCZYGIEŁ
19 SS
Okładkę i kartę tytułową projektował ZBIGNIEW RYCHLICKI
Ilustrował
KAZIMIERZ HAŁAJKIEWICZ
copyright by Instytut Wydawniczy ..Nasza Księgarnia", Warszawa 1975
1
Pachniało kwitnącą brzozą. Siedząc skulony na murku, wdychał ten zapach z
ciepłym powietrzem, które jak przedziwne światło rozjaśniało jego mózg,
wypełniało piersi i całe ciało. Słońce paliło go w plecy i kark. Prawie drzemał,
z głową wspartą na kolanach.
A może to jedynie sen i w rzeczywistości jest jak dawniej w Puławach, na wale
koło strzelnicy lub na chodniku przed domem, gdzie tak bardzo lubił wczesnym
ranem grzać się w pierwszym słońcu. Cała ta podróż do Zakładu, a potem rozmowy,
wysiadywanie w poczekalniach i ten cichy, niby wymarły dom Św. Stanisława - to
niewątpliwie sen.
Często miewał w ostatnim roku niezwykłe sny. Męczyły go w nich i prześladowały
rozmaite stwory, zaskakiwały niezwykłe sytuacje.
Dłońmi dotknął nagrzanego, chropowatego cementu.
Nie, żadna złuda. Słyszy szum pobliskiej brzozy, czuje jej zapach. Prawdziwe
jest słońce. Prawdziwy jest on sam i wszystko, co rozciąga się dookoła. Puławy
leżą daleko, tak daleko, jak odległe jest jego życie sprzed wypadku.
- Nie trzeba myśleć i wracać do przeszłości. Przed sobą masz długie życie.
Dlaczego to wuj powiedział? Przecież nie poskarżył się ani słowem na swój los,
nie zdradził niczym tego, co naprawdę czuł. Chciał, by wuj wracając do Puław
wiedział i powtarzał innym, że Zakład jest wspaniały, taki, jakim on, Tadek,
wymarzył go sobie.
Właściwie spodziewał się czegoś innego. Czekał na ten dzień niby na niezwykłe
święto. Tymczasem pierwsze godziny zmroziły go. Chłodne, rzeczowe pytania,
kierowane do wuja, przypominały magi- 5
strackie biuro. Tam również urzędnik odnosił się nieufnie podczas spisywania
danych, jakich zażądała szkoła dla ociemniałych od władz miejskich.
Ilekroć dawniej przechodził obok magistratu, wielka, przysadzista bryła,
zawieszona na wiślanej skarpie, przytłaczała go. Małe, zakratowane okienka,
osadzone w grubych murach, przypominały więzienie. Nigdy przedtem nie był w
środku. Kiedy wszedł tam, trzymając się ramienia wuja, był jak sparaliżowany. W
powietrzu unosiła się woń stęchlizny, którą wydzielają stare, zapisane papiery.
Biura Zakładu pachniały podobnie. A i ten dom Św. Stanisława przejmował jakimś
obcym chłodem nie mającym nic wspólnego z wyobrażeniami, które wytworzył sobie o
tej upragnionej szkole.
Ocknął się i podniósł głowę, usłyszawszy chrzęst czyichś kroków na żwirowej
alejce. Stąpania były lekkie i szybkie. To mogła być tylko kobieta i na pewno
widząca. Szła pewnie, a spod jej bucików toczyły się drobne kamyki. Słyszał ich
cichy szmer.
Podniósł się i stał teraz przy murku. Nie wiadomo dlaczego, poczuł do idącej
sympatię.
- Dzień dobry - powiedział, gdy znalazła się blisko.
Kroki umilkły. Długą chwilę trwała cisza. Już zwątpił, czy stoi przed nim, kiedy
naraz spytała:
- Jak ty się nazywasz?
Głos miała melodyjny i łamiący się, jakby z niepewności.
- Tadek Różański. Jestem nowym uczniem. Przyjechałem dziś rano.
- A dlaczego nie jesteś na zajęciach?
- Będę chodził na lekcje od poniedziałku.
- Do której klasy?
- Przed wypadkiem byłem w szóstej.
- Na pewno nieraz jeszcze spotkamy się. Do widzenia.
Nim zdążył odpowiedzieć, skrzypnęły drzwi i spiesznie weszła do budynku. W tym
momencie dom Św. Stanisława jakby poruszył się -z wielu naraz okien dobiegły
głosy, rozległy się też dźwięki fortepianu. Ktoś w zawrotnym tempie zaczął
ćwiczyć gamy.
„Koniec lekcji" - pomyślał i raptem przeląkł się. Zaraz wybiegną ze szkoły, z
różnych klas, całą gromadą, otoczą go, zaczną pytać.
Podobnie było i w Puławach, gdy zjawiał się nowy uczeń. Na przerwie albo po
lekcjach opadali go chmarą, aż wyciągnęli z niego
wszystko, co ich interesowało, przyjrzeli się uważnie, ocenili, a gdy było
trzeba, to i zmierzyli na pięści. Zawsze lepiej wiedzieć, z kim ma się do
czynienia.
Ale zląkł się jeszcze czegoś innego. Nigdy dotychczas nie zetknął się i nie
rozmawiał z niewidomymi. Jak to będzie? Chciał odwlec tę chwilę, przysłuchać się
najpierw, poobserwować z boku, jak zachowują się między sobą, o czym mówią.
Nagle poczuł pod stopami żwirową alejkę. Początkowo szedł z wahaniem, a potem
już coraz śmielej. Tu nie może mu nic grozić, to przecież teren, po którym
chodzą. Zwolnił, gdy tony fortepianu znacznie przycichły. Żwir pozostał w tyle.
Pod butami miał teraz trawę. Pochylił się i dotknął jej. Była puszysta,
delikatna, prawdziwie majowa. Pomyślał, że powinien się cofnąć i odszukać z
powrotem żwirową alejkę, ale nad sobą słyszał cichy szum drzew, w nozdrza
chwytał gorący podmuch pełen żywicznego aromatu...
Wyciągnął ręce. Pień sosny miał korę chropowatą. W głębokich pęknięciach rósł
drobniutki mech.
I naraz zobaczył drzewa, cieniste polany między nimi, kołyszące się w górze
zielone korony, wysokie niebieskie niebo i tysiąc innych barw i kształtów
soczystych, oszałamiających. Był w lesie, w prawdziwym. Dotykał sosny
brunatnoszarej od dołu, złocistej w pęknięciach od żywicy, wyżej czerwonej,
przechodzącej w żółć, a na koniec w zieleń igliwia.
Tyle razy oglądał takie drzewa. Mógłby je rysować w pamięci. Chociaż na oczach
ma ciemne okulary, nie przeszkadza mu to widzieć wszystkiego w najdrobniejszych
szczegółach. To, co dostrzega, jest nie na zewnątrz, lecz gdzieś w nim, wiąże
się ściśle z Puławami, z włóczęgą po tamtejszych lasach, z krajobrazem, który
utrwalił i zachował w pamięci na zawsze.
Cieszy go ten las, którego cząstki dotyka. On czyni tę szkołę, tak długo
wyczekiwaną i nagle tak obcą, miejscem bliskim. Trzeba być tylko cierpliwym.
Początkowo wszystko jest niezrozumiałe i obce. Tak też bywa i z ludźmi. Przy
pierwszym spotkaniu trudno ich niekiedy pojąć, wydają się zagadkowi, niedostępni
i dopiero po pewnym czasie ich pancerz jakby zanika.
Gdyby od razu w styczniu przyjechał, już znałby wszystkich. Ale nie od niego to
zależało. Długie tygodnie choroby, a później ten list, aby się wstrzymał z
przyjazdem do ferii wiosennych.
Często w nocy nie mógł zasnąć. Bał się, że szkoła w ogóle odmówi przyjęcia go w
swoje mury. Kilkakrotnie śniło mu się, że nie ma żadnej takiej szkoły, to tylko
wytwór jego wyobraźni. Innym razem budził się przerażony^ bo we śnie powiedział
mu ktoś, że cała ta szkoła to zwykły żart, wymyślony po to, by z niego zakpić.
Dwukrotnie posyłał listy, przypominając o sobie, i niespokojny czekał na
odpowiedź.
I teraz jest już na miejscu. Powinien być szczęśliwy, cieszyć się, wszedł
przecież na drogę, która doprowadzi go do wymarzonego celu. Za miesiąc będzie
znał otoczenie i poczuje się jednym z tych chłopców, zagłębi w pracy. Nie
zmarnuje ani jednej chwili. Przekona wszystkich, że warto było otworzyć mu
drzwi.
Już był spokojny. Odłamał kawałek kory, kruszył ją w palcach i, wsparty plecami
o pień, poddawał się słońcu padającemu na twarz i całe ciało. Łopatkami wyczuwał
siłę drzewa. Moc płynąca przez słoje przelewała mu się do krwi. Był potężny,
wysoki, wszechmocny i nieskończenie szczęśliwy, po raz pierwszy od tylu
miesięcy. Już nie obawiał się spotkania z gromadą niewidomych kolegów, nie lękał
się nowego. Wierzył w siebie, w swoją wytrwałość i w nieprzebrany zapał.
Odnalazł żwirową ścieżkę. Po kilkudziesięciu krokach przystanął. Umilkł
fortepian, żadne inne głosy nie dobiegały od Św. Stanisława. Teraz stąpał
ostrożniej. Zaraz powinien być murek, na którym przedtem siedział.
Raptem blisko stuknęły drzwi i ktoś spiesznie przeszedł obok niego. Poznał te
kroki. To była ta sama kobieta. A jednak nie zwróciła na niego uwagi, nie
odezwała się. Dłuższy czas odprowadzał ją w myślach, aż jej szybkie stąpania
pomieszały się z krzykiem ptaków i szumem liści pobliskiej brzozy.
- Już pora na obiad. Gdzie byłeś?
Jasny męski głos zaskoczył go. Dopiero po pauzie odparł:
- Chodziłem tu blisko. Chciałem poznać drogę.
- Po co ci droga? Chcesz uciekać z Zakładu?
Uprzytomnił sobie, że właśnie o tym myślał podświadomie tam, przy pniu.
- Nie. Nigdy tego nie zrobię.
- No to jesteś wyjątkiem. Wszyscy chłopcy, przyjeżdżający tu pierwszy raz,
próbują ucieczki.
- Dlaczego?
- Wolą być w domu. Może boją się pracy i nowych warunków.
- Ja się niczego nie boję.
- Jesteś zarozumiały. Pewność siebie nie zawsze jest pożądana, szczególnie gdy
wiele trzeba się nauczyć.
Nie odpowiedział. Dał się prowadzić przez korytarze, czując odruchowo, że ten
człowiek nie zrozumie go.
Zorientował się natychmiast, że są w stołówce. Powietrze pachniało kiszoną
kapustą i przypalonym mięsem. Spokojny, niski, kobiecy głos dobiegał z głębi
sali:
- Ja wiem, gdzie ona kwitnie! - powiedziała szczęśliwa matka, która przyszła ze
swoim małym dzieckiem do łoża królowej. - Wiem, gdzie można znaleźć
najpiękniejszą różę świata! Różę, która jest wyrazem najwznioślejszej i
najczystszej miłości! Ona kwitnie na różowych policzkach mego drogiego dziecka,
kiedy zaróżowione otwiera oczy ze snu i śmieje się do mnie, pełne miłości...
Stał bezradnie. Ze wszystkich stron słyszał ciche podzwanianie łyżek i widelców.
Domyślił się, że kobieta czyta coś dla wszystkich głośno. Naraz przerwała.
- Chłopcy - mówiła podchodząc - właśnie wszedł do sali wasz nowy kolega.
Przyjechał dziś rano. Będzie w grupie średniej, u pana Kozuby. Przedstaw się
wszystkim głośno - powiedziała.
- Nazywam się Tadek Różański.
- Jak?
- Tu nie słychać!
- Co za głos! Beknął jak cap!
Wołano z różnych miejsc. Padały i inne uwagi przy wtórze śmiechu.
- Jak on wygląda, proszę pani? Ma mysie uszy? A może kozią bródkę?
- Spokój! - zawołał mężczyzna, który go tu przyprowadził. — Zachowujecie się jak
dzikusy. Zdaje się, że kilku z was ma ochotę dziś dodatkowo zmywać naczynia.
Zapadła idealna cisza. Stołówka jakby opustoszała. Chłopcy wstrzymali nawet
oddechy.
- Tu będzie twoje stałe miejsce - podprowadził Tadka do stołu i pomógł usiąść na
krześle. - Umiesz jeść łyżką?
Kilka osób nie wytrzymało, parsknęło śmiechem.
- Sikorski, Kamiński, Malec, zgłosicie się do mnie po obiedzie. Pytałem, czy
umiesz jeść łyżką?
- Tak - powiedział hamując wzburzenie.
- A widelcem?
- Chyba nie jestem dziecko — powiedział czując, że lada chwila znów rozpęta się
śmiech.
- No, zobaczę, jak będziesz jadł.
- Słuchajcie - podjęła kobieta - będę czytała dalej.
Siedział chmurny, z rękami na kolanach. Sąsiad z lewej trącił go raz i drugi
butem.
- Dlaczego nie jesz? - mężczyzna pochylił się nad nim.
- Nie jestem głodny - odparł.
- Co, obraziłeś się na mnie? Nie odpowiadał.
- Bierz łyżkę i jedz. Za dziesięć minut wszyscy wstajemy od stołu. A jednak
cieszył się przedwcześnie. Tak, teraz uciekłby, i to bez
wahania, wszystko jedno dokąd.
- Jedz - szepnął kolega z lewej, szturchając go. - Nie bądź głupi. Kolacja o
siódmej. Dziś będzie kukurydzianka.
- Wilczek, wyjdź ze stołówki!
- Proszę pana, ale ja tylko mu powiedziałem, żeby jadł.
- Wyjdź ze stołówki! - ton mężczyzny był kategoryczny.
- Słuchajcie, jeśli będziecie się w ten sposób zachowywać w czasie posiłków, nie
będę wam czytała.
W parę minut potem wszyscy podnieśli się na komendę i monotonnym chórem, w
przyśpieszonym tempie odmówili dziękczynną modlitwę po obiedzie.
Chłopcy gromadnie ruszyli do wyjścia.
- Gdzie ten nowy z capim głosem? - wołał któryś.
- Mamy go!
- Puść, to nie ja! - wrzasnął ktoś.
Stał oszołomiony, dotykając ręką brzegu stołu. Czekał, że zaraz podejdzie ów
mężczyzna. Zamiast niego zbliżyła się jakaś kobieta.
- Siądź, synu. Jestem siostra Beata. Pomogę ci zjeść.
- Nie jestem głodny - powiedział.
- Nie upieraj się. Siadaj. Trzeba było panu Kozubie odpowiedzieć grzecznie, gdy
pytał się, czy umiesz jeść widelcem. Nie wszyscy nowi
potrafią. A na chłopców nie zważaj, zawsze się śmieją. Za kilka dni będziesz
taki sam jak oni.
- Nigdy taki nie będę!
- Jedz - podała mu do ręki łyżkę. - Inaczej spóźnisz się na zbiorowy spacer.
Kiedy dotknęła dłonią jego włosów, poczuł na karku i plecach niezwykły dreszcz.
Nadludzkim wysiłkiem zapanował, by się nie rozpłakać. Szybko zjadł zupę, a potem
drugie danie. Był głodny, i to bardzo. Nie spodziewał się, że mu będzie tak
wszystko smakowało.
- Ja jestem tu zawsze. Zachodź czasem do mnie, to mi pomożesz-powiedziała
siostra Beata, odprowadzając go do drzwi.
- O, wyszedł ten nowy! - zawołał piskliwy głos. Ledwo stanął na korytarzu, już
otoczyli go gromadą.
- Wysoki? Pokażcie.
- Wysoki, ale chudy.
- Odpieprzcie się ode mnie! - odtrącił ich szorstko.
- Uhu - gwizdnął któryś. - To ptaszek chowany na ulicy, zna słownik.
- Czego wy chcecie ode mnie?
- Chcieliśmy cię pobrajlować.
- Ehe, on na pewno nie wie, co to znaczy: „pobrajlować".
- Ty, Kapuśniak, odczep się od niego!
Chłopak, który to powiedział, musiał być starszy, miał niski, sympatyczny głos.
- Dopiero przyjechał i musicie mu od razu dokuczać? - mówił. -Jestem Franek.
Podaj łapę i nie zważaj na tych świnioryjców!
- Różański, nie daj się! Franek cię tak podchodzi, a później zrobi z ciebie
balona przed wszystkimi!
- Nie słuchaj - rzekł Franek. - Chodź, pójdziemy razem na spacer. Już trzeba się
ustawiać przed domem.
Franek szedł pewnie i szybko. Tadek zastanawiał się, czy on widzi. Dopiero
kiedy, podążając za nim, uderzył czołem o skrzydło drzwi, wyszarpnął ramię.
- Czego stanąłeś? - spytał Franek.
- Pójdę sam - powiedział rozcierając czoło.
- Sam to nie pójdziesz, trzeba parami.
- W takim razie nie pójdę wcale. Kilku chłopców wybuchnęło śmiechem.
- O, to ty jeszcze nie znasz pana Kozuby i regulaminu!
¦ - Słuchaj - Franek ponownie wziął go pod ramię. - Zauważyłem, że uderzyłeś się
o drzwi, ale sam jestem ślepy. Nie zrobiłem tego umyślnie. Nie daj im się
prowokować i chodź ze mną. Opowiem ci, jak tu jest. Przez to unikniesz wielu
kłopotów. Wahał się krótko.
- Dobrze - powiedział. - Ale jeśli chcesz ze mnie zadrwić, to pamiętaj, nie
ujdzie ci to na sucho.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, mam cię gdzieś!
- Ustawić się parami, prędzej! - głos Kozuby smagnął jak batem. - Ile razy wam
mówiłem, a tymczasem zachowujecie się jak barany. Gąsiorek, ty pójdziesz z
Różańskim.
- Proszę pana, ja się umówiłem z Malcem! - zawołał oburzony Gąsiorek.
- Nie dyskutuj! Pierwsze pary ruszać!
- Gdzie dziś idziemy, proszę pana?
- Skręcajcie na Górę Ojca.
- A może do Sierakowa nad jeziorko?
- I we wsi dawno nie byliśmy - dodał inny.
- On chce do Sierakowa, bo ostatnio tam chodzą dziewczyny. Powstał hałas i
śmiechy. Pan Kozuba nie odzywał się, dopiero po
pewnym czasie jego gwizdek rozległ się gdzieś z przodu.
- Jeśli chcesz - powiedział Gąsiorek - możemy się urwać. Przyłączymy się, gdy
będą wracać. Znam w alei topolowej świetną kryjówkę.
- Dobra - zgodził się.
- Tylko pamiętaj, jeśli wpadniemy, mów, że zabłądziliśmy, inaczej kiepsko z
nami.
2
Bolały go palce od wykluwania liter. Papier był gruby, a dłutko wyślizgiwało się
z dłoni. Trudno też było za każdym razem trafić dokładnie w to samo miejsce
prostokąta złożonego z sześciu punktów.
- Nie śpiesz się, bądź cierpliwy - powtarzał pan Mollin. - Szybkość wyćwiczysz
sobie później. Najważniejsze, abyś poznał teraz
genialną prostotę tego alfabetu i opanował wszystkie sześćdziesiąt trzy znaki.
Głos miał nieco rozwlekły i przytłumiony, lecz Tadek lubił te lekcje z nim.
Nigdzie nie czuł się tak dobrze jak w tym ciasnym pokoiku, swoją wielkością
przypominającym bardziej komórkę aniżeli klasę. Miejsca starczało najwyżej dla
dwóch uczniów i pana Mollina, który zresztą zwykle stał przy otwartym okienku i
nerwowo wydmuchiwał na zewnątrz dym tytoniowy. Palił nieustannie.
- Skończyłeś pisać „P'?
- Jeszcze mam dwa rządki.
- Dobrze. Za dziesięć minut przerwa. Od „G" do „J" napiszesz w domu, każdą
literę po osiem rządków. Wypadnie akurat pełna tabliczka.
Kiedy wykłuł ostatni znak, palce miał zdrętwiałe.
- No co, trudne? - spytał pan Mollin, biorąc kartkę.
- Nie bardzo - powiedział.
- Dobrze. Tym razem prawie idealnie. W jednym miejscu opuściłeś sześciopunkt.
Zresztą zobacz sam, jakie równiutkie. Piórem, braciszku, byś tak nie napisał.
Czytaj zawsze jednocześnie czubkami palców prawej i lewej ręki. Tylko w ten
sposób nabierzesz dużej biegłości.
- Wydaje mi się niemożliwe nauczyć się czytać. Wszystkie kropki zlewają się i
przypominają sypką kaszę rozrzuconą na papierze.
- Jeszcze dwa, trzy dni i cała ta kasza będzie zrozumiała. Postaraj się każdą
wolną chwilę poświęcać na oglądanie książki brajlowskiej.
Pan Mollin położył łagodnie rękę na jego ramieniu.
- Miałem takiego chłopca na lekcjach, który nigdy przedtem nie uczył się. Nie
wiedział, co to są litery, jak ułożyć z nich wyraz. Nigdy nie chodził do szkoły.
Ale kiedy jednego razu opowiedziałem mu fragment pewnej książki podróżniczej,
tak się zapalił, by samemu ją przeczytać, że w ciągu pięciu dni poznał doskonale
alfabet i już nieźle ją sylabizował. Później wziął drugą i trzecią książkę. W
ciągu paru miesięcy stał się najzagorzalszym brajlowskim czytelnikiem, jakiego
zdarzyło mi się w życiu spotkać, a uczę, mój kochany, już ćwierć wieku. Wszystko
zależy do tego, na ile się chce.
- Ja też chcę - bronił się Tadek - ale...
- Dopiero czwarty dzień. Wrócimy do tej rozmowy za pewien czas, zobaczymy, co
powiesz.
• - Proszę pana, co mi to da, że będę czytał brajlem? Przecież poza Zakładem
nigdzie takich książek nie ma. Dawniej nie widziałem książki brajlowskiej' i
nikt w moim otoczeniu też jej nie widział. Podobnie jest z pisaniem. Chciałbym
do kogoś napisać list, obiecałem, lecz co z tego?! Ona i tak tego nie przeczyta.
- To prawda - przyznał pan Mollin. - Pismo brajla najbardziej przydatne jest w
szkole, ale to już niemało. Możesz tutaj czytać, uczyć się samodzielnie. A jeśli
chodzi o pisanie listów do osób nie znających brajla, widzących, to zupełnie
inna sprawa.
Znów przybliżył się do okna i zapalił papierosa.
- Ja wiem, że panna Numińska ma w czwartki wyznaczone godziny na pisanie nam
listów - podjął Tadek z wahaniem - ale nie chciałbym z nią pisać.
- Tak, tak, rozumiem cię. Dla mnie to było też zawsze krępujące. Niestety my,
wszyscy niewidomi, podobnych sytuacji nie unikniemy, dopóki nie znajdziemy sobie
kogoś zaufanego. A najlepiej bliską osobę nauczyć brajla. Nie święci garnki
lepią, a myślę, że łatwiej nauczyć się pisać i czytać tym systemem niż lepić
garnki. Co zaś tyczy się tego listu, to może byś spróbował napisać zwyczajnie
ołówkiem? Mam czysty papier i taką specjalną ramkę z linijkami. Mogę ci
pożyczyć.
- Ale jak zaadresować list?
- Ach, to już drobiazg. Napiszesz, włożysz w kopertę, podasz mi adres, a resztę
ja załatwię. Chyba że to jest taki list, który na przykład mógłbyś mnie
podyktować. Mam w domu maszynę, bez trudu więc przepisałbym.
- Nie chciałbym robić panu kłopotu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin