Wharton William - Stado.pdf

(646 KB) Pobierz
119716224 UNPDF
William Wharton
STADO
Tłumaczył Janusz Ruszkowski
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1994
Tytuł oryginału
PRIDE
Copyright (c) by Wilton Inc., 1985. Ali Rights Reserved Copyright (c) for the
Polish translation by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 1993
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
Redaktor serii Tadeusz Zysk
Redaktor Hanna Koźmińska
Wydanie I ISBN 83-85696-74-1
Dom Wydawniczy REBIS
ul. Marcelińska 18, 60-801 Poznań
tel. 65-66-07, tel./fax 65-65-91
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie zam. 9160/93
Moim Rodzicom Sarze Amelii 1905-1980 Albertowi Henry'emu 1902-1975
Czym jesteśmy, jeśli nie rodziną?
PROLOG
Szóstego października 1938 roku w Wildwood, w stanie New Jersey, lew, który
występował w rewii motocyklowej. Ściana śmierci", uciekł z klatki i pożarł
człowieka.
Tego samego dnia, w Monachium, Neville Chamberlain podarował Adolfowi Hitlerowi
spory kawałek Czechosłowacji, zwany ziemiami sudeckimi. Stało się to w Yom
Kippur, żydowski Dzień Pokuty. Jak każe tradycja, tamtego dnia Żydzi na całym
świecie modlili się, pościli i czynili pokutę. Mało kto wtedy przypuszczał, że
siedem następnych lat będzie dla nich czasem straszliwej i nieustającej pokuty.
Ann Sheridan wytoczyła sprawę rozwodową Davidowi Rose'owi. Martha Raye czyniła
ostatnie przygotowania do ślubu z Davidem Rose'em.
Światem pracy wstrząsały liczne niepokoje. Skutki Wielkiego Kryzysu powoli
ustępowały, ale robotnicy, chociaż zadowoleni, że znowu mają pracę, domagali się
sprawiedliwszego podziału zysku oraz gwarancji zatrudnienia. Amerykańska
federacja Pracy planowała likwidację fabryk samochodów. W Johnstown, w
Pensylwanii, członkowie Kongresu Przemysłowych Związków Zawodowych toczyli
regularne bitwy ze strażą fabryczną miejscowych stalowni. W Filadelfii
zastrajkowali śmieciarze; doszło do interwencji policji i aktów przemocy po obu
stronach barykady.
W dniu, w którym lew uciekł z klatki, brakowało zaledwie miesiąca do moich
dwunastych urodzin. "Ścianę śmierci" widziałem jeszcze w lecie. Było to lato
pamiętne również z tego
7
powodu że właśnie wtedy po raz pierwszy doświadczyłem Seksualnego -
porównywalnego z religijnym - uniesienia: | miałem pierwszy wytrysk.
Pewne wydarzenia naszego życia są jak kamienie, po których toczy się lawina.
Dla mnie takim wydarzeniem była f owa ucieczka lwa. Stała się bowiem symbolem
wszelkiego gwałtu i przemocy, z którymi tak często spotykamy się w
rzeczywistości.
Wtedy właśnie zaczął mi się śnić ten koszmarny sen. Prześladował mnie przez
sześć kolejnych lat i trwało to dopóty, dopóki podczas drugiej wojny światowej
nie zebrałem wystarczającej ilości materiałów nie do jednego, ale do kilku, i to
znacznie gorszych, pełnometrażowych koszmarów.
W moim "lwim śnie" mieszkam przy ulicy, która przypomina ulicę Dickiego z mojej
książki. Stoję za przeszklonymi drzwiami naszego domu i wyglądam przez szybę na
zewnątrz. Widzę naszą werandę, frontowe schody i stado lwów. Lwy wałęsają się po
ulicach i trawnikach, czają się przy werandach okolicznych domów.
Moja matka i ojciec, moja siostra, moi dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni,
przyjaciele i sąsiedzi spacerują sobie jak gdyby nigdy nic i nie zwracają uwagi
na lwy. Chociaż trzęsę się jak osika, wypadam na zewnątrz, żeby ostrzec przed
niebezpieczeństwem, które im zagraża. Oni jednak nie chcą mnie słuchać, ze
śmiechem przekonują mnie, że te lwy to nie lwy, tylko małe kotki.
Tracę nadzieję, że cokolwiek im wytłumaczę, więc pędzę ile sił w nogach z
powrotem i chronię się w bezpiecznej twierdzy mojego domu. Potem patrzę przez
szybę w drzwiach, jak te dzikie bestie bez pośpiechu rozrywają na strzępy i po
kolei pożerają wszystkich, których na tym świecie kochałem.
Za każdym razem budziłem się z takiego snu rozpaczliwie szlochając, przejęty do
głębi poczuciem straszliwej i niepowetowanej straty.
Chociaż tragedia w Wildwood wydarzyła się naprawdę, bohaterowie mojej opowieści
i opisane tu wypadki są wyłącznie tworem mojej wyobraźni. Jakiekolwiek
podobieństwo do autentycznych postaci i wydarzeń jest czysto przypadkowe.
Czasami myślę, że napisanie tej książki było rodzajem prywatnych egzorcyzmów;
być może tą drogą starałem się wypędzić lwy z moich nocnych koszmarów i pozbyć
się dręczących mnie demonów. Albo może na kartach tej powieści, tak
8
jak zza zamkniętych drzwi swojego domu, wciąż próbuję przestrzec ludzi przed
niebezpieczeństwem, które czai się tuż za progiem. Sam nie wiem. Teraz to nie ma
znaczenia.
Oddajmy raczej głos Dickiemu Kettlesonowi, który opowie nam o swoim stadzie i
swoim terytorium.
William Wharton
Rozdział 1
Tam, gdzie mieszkam, w Stonehurst Hills, na przedmieściach Filadelfii, rzędy
domów są rozdzielone szerokimi ulicami. W niczym nie przypominają one wąziutkich
uliczek w samej Filadelfii, gdzie mieszka mój dziadek. Tamte są o wiele starsze;
zbudowano je w czasach, kiedy tylko niewiele ludzi miało własny samochód.
Osiedle, na którym mieszkamy, zbudowano po pierwszej wojnie światowej, kiedy
ludzie zaczęli potrzebować garaży, ponieważ już mieli własne samochody.
Tam, gdzie mieszka dziadek, uliczki za domami to tylko wąskie deptaki, nie
szersze od normalnego chodnika, z metalowymi barierkami po obu stronach. Na
tyłach każdego domu jest mały ogród, taki kawałek trawnika, który w lecie robi
się kolorowy od kwiatów; mnóstwo tam słoneczników i malw. Poza tym w ogrodzie
dziadka jest wejście do piwnicy: żeby tam się dostać, trzeba otworzyć drzwi
umieszczone nisko nad ziemią i potem zejść po stromych stopniach, a wszystko
dlatego, że tamte domy zbudowano na płaskim terenie, a nie na wzgórzach.
W Stonehurst Hills ulice specjalnie zaprojektowano w ten sposób, żeby auta z
łatwością mogły wjeżdżać do garażów pod domami. Chociaż nasze ulice są znacznie
szersze niż w Filadelfii, czasami nawet tutaj jest za ciasno dla dwóch
samochodów, szczególnie, kiedy próbują się wyminąć koło domu ze staroświecką
werandą, ze schodkami wystającymi na zewnątrz. Ulica na tyłach naszego domu ma
tak pokiereszowaną nawierzchnię, że właściwie to już tylko żwir i kawałki
asfaltu, a nie żadna porządna nawierzchnia. Poza tym śmieci i odpadki wystawia
się tu przed domy, a ponieważ zamiatarka nigdy tędy nie jeździ, więc wszędzie
jest strasznie brudno i cała ulica śmierdzi.
Kuchnie po naszej stronie ulicy wychodzą na werandy z tyłu
10
domów. Te werandy wiszą ponad trzy metry nad ziemią. Gdyby ich nie było, ktoś
mógłby wyjść przez kuchenne drzwi, spaść z ceglanego podmurowania i skręcić
sobie kark. Zawsze, kiedy rozbieraliśmy którąś z tych staroświeckich
konstrukcji, Tato przybijał na drzwiach kuchennych kilka desek, tak na wszelki
wypadek, żeby ktoś się nie zapomniał i nie wywinął orła. Potem nie byłoby co
zbierać.
Domy po naszej stronie ulicy stoją wyżej, niż te naprzeciwko, ponieważ zbudowano
je na zboczu niewielkiego wzgórza. Chyba właśnie dlatego nazwano to miejsce
Stonehurst Hills. Uważam, że to bardzo ładna nazwa dla takiego zwyczajnego
osiedla. Wszystkie domy po naszej stronie ulicy to bliźniaki. Te staroświeckie
tylne werandy zostały zbudowane w ten sposób, że każda taka para ma wspólne
schody. Tak naprawdę, to nie wiem, po co w ogóle budowano te schody. O wiele
łatwiej i praktyczniej jest chodzić przez kuchnię, schodkami do piwnicy i
stamtąd od razu na zewnątrz; w każdym razie tutaj wszyscy tak robią.
Z tylnej werandy korzysta się chyba tylko wtedy, kiedy trzeba rozwiesić pranie.
Właśnie na werandzie zamocowany jest na specjalnych bloczkach sznur do suszenia,
biegnący na tyły domu przy równoległej ulicy. Nasz sznur sięga do domu
McCloskych przy Greenwood Avenue. Ich sznur oczywiście przeciągnięty jest do
naszego domu. Na naszej ulicy wszyscy mają takie bloczki i sznury do suszenia
prania.
Poza McCloskymi nawet nie znamy nazwisk ludzi, którzy mieszkają na Greenwood
Avenue. Tutaj nikt nie utrzymuje kontaktów z nikim, kto mieszka na innej ulicy.
Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie byłem na Greenwood Avenue. Boję się tam chodzić,
bo mieszka tam paru łobuzów, szczególnie przy końcu ulicy. W dodatku prawie
żaden chłopak stamtąd nie chodzi do szkoły Świętego Cyryla, czyli do tej, co ja.
Większość chodzi do szkoły publicznej w Stonehurst.
Nie mam pojęcia, kiedy mieszkańcy Stonehurst doszli do porozumienia w sprawie
tych sznurów na bloczkach, ale dzięki temu wszyscy mają teraz gdzie suszyć
bieliznę. Tylko w zimie albo kiedy pada deszcz, rozwieszamy pranie w piwnicy. Za
to w każdy poniedziałek, o ile jest ładna pogoda, większość kobiet w naszej
okolicy robi wielkie pranie i cały widok wzdłuż naszej ulicy zasłaniają mokre
ubrania. Kiedy w poniedziałek wracam ze szkoły na obiad, na sznurach wisi tyle
ociekającej bielizny, że przypomina to oberwanie chmury. W inne dni też wiesza
się
11
pranie, więc właściwie zawsze idąc ulicą ma się wrażenie, że spaceruje się pod
ogromnym namiotem.
Po naszej stronie ulicy stoi pięćdziesiąt domów; wszystkie mają numery powyżej
7000 i adres: Clover Lane. Tylko jeden wąski pasaż łączy Clover Lane i sąsiednie
ulice: przechodzi między domami o numerach 7046 i 7048. Nasz dom ma numer 7066.
Domy po drugiej stronie ulicy, te położone wyżej na zboczu, oznaczone są
numerami nieparzystymi. Na domach stojących niżej, tyłem do nas, nie widać
żadnych numerów, ale i tak wiem, że dom McCloskych przy Greenwood Avenue ma
numer 7067. Nigdy tego nie sprawdzałem, ale po prostu nie może być inaczej.
Tak jak mówiłem, mieszkamy na wzgórzu. Trudno uwierzyć, że to wzgórze, kiedy
spaceruje się tylko po takich ulicach, jak Clover Lane albo Radbourne Road, albo
Greenwood Ave-nue, bo wszystkie biegną w poprzek zbocza. Ale jeżeli pójść inną
drogą, to zaraz widać, że to wzgórze. Radbourne Road biegnie wyżej niż Clover
Lane, a nawet jedna strona Clover Lane jest położona wyżej niż druga. Trawnik
przed naszym domem jest zupełnie płaski, ale przed domami po drugiej stronie
ulicy teren jest już mocno spadzisty. Oczywiście, jeżeli ktoś chce mieć ogród,
to lepszy jest płaski trawnik, ale do zabawy w króla gór i kopania tunelów
lepiej mieć przed domem pagórek.
Pewnego dnia odwiedziłem Jimmy'ego Malony, który mieszka naprzeciwko. Kiedy
byliśmy we frontowej sypialni, przypadkiem wyjrzałem przez okno i w dole
zobaczyłem prawie całe nasze wzgórze, aż po Baltimore Pikę. Tego się zupełnie
nie spodziewałem. Potem Jimmy zaprowadził mnie do pokoju swoich rodziców, bo
chciał mi pokazać bieliznę matki, ale tamten widok z okna zrobił na mnie o wiele
większe wrażenie.
Z okien naszych "tylnych" sypialni nic nie widać, bo wszystko zasłaniają domy na
Greenwood Avenue. Stoją odrobinę niżej niż domy na naszej ulicy i dlatego, żeby
wjechać do garażu, my musimy podjechać trochę w górę, a oni zjechać trochę w
dół. Tak czy owak, nie jesteśmy dostatecznie wysoko, żeby zobaczyć wzgórze ponad
ich dachami. Możemy więc tylko wyobrażać sobie, jakie widoki rozciągają się z
okien domów na Greenwood Avenue.
Chcąc dostać się na frontową werandę domów po wysokiej stronie Clover Lane,
trzeba pokonać całe dwanaście stopni.
12
Stojąc na werandzie Jimmy'ego Malony, można by zajrzeć w okna naszych sypialni,
ale wątpię, żeby stamtąd udało się coś zobaczyć, nawet przez lornetkę, bo okna
przedziela ulica i jeszcze dwa trawniki.
Rozwoziciel lodu zajeżdża zawsze od tyłu. Wnosi lód po schodach na werandę, o
ile w ogóle są schody, to znaczy, o ile Tato i ja nie zbudowaliśmy nowej werandy
bez schodów. Jeśli zbudowaliśmy, to roznosiciel lodu przechodzi przez piwnicę, a
potem po schodkach wchodzi prosto do kuchni.
Kiedy ktoś potrzebuje lodu, w oknie od kuchni wystawia żółtą kartkę; tylko
niektórzy używają do tego okna od piwnicy. W rogach kartki wydrukowane są
liczby: 25,50,75 i 100. Kartkę obraca się w taki sposób, że bez pytania wiadomo,
ile lodu kto potrzebuje. W przypadku, gdy ktoś nie chce lodu, odwraca kartkę na
drugą stronę. Dopiero kilka osób na naszej ulicy ma lodówki; oni, rzecz jasna,
nie muszą wystawiać w oknach żadnych kartek.
Jeżeli akurat jestem na ulicy, kiedy przyjeżdża ciężarówka z lodem, to zawsze
mogę liczyć, że rozwoziciel odłupie kawałek specjalnie dla mnie; zresztą często
kawałki lodu walają się na ziemi tam, gdzie przed chwilą rozbijał swoją wielką
lodową bryłę. Platforma ciężarówki zrobiona jest z desek, zawsze nasiąkniętych
wodą jak gąbka, oraz dwóch srebrzystych, metalowych prowadnic do przesuwania
ciężkich bloków. Rozwoziciel lodu potrafi wyciąć z takiego bloku idealny
sześcian i nie potrzebuje do tego żadnych innych narzędzi poza swoim kilofem. Ma
jeszcze tylko parę wielkich szczypców do lodu, którymi na koniec wrzuca odrąbany
kawałek do jutowego worka. Nasz rozwoziciel lodu nie jest olbrzymem, ale
prawdziwy z niego siłacz. Nie wiem, gdzie mieszka, za to zauważyłem, że słabo
mówi po angielsku.
Na ulicę za domem przyjeżdża także człowiek, który sprzedaje owoce i warzywa.
Jego stara ciężarówka jest pomalowana na ciemnozielono. Kiedy sprzedawca
zatrzymuje swój
rozklekotany pojazd, zaczyna wykrzykiwać: "Świeże owoce, świeże warzywa". Trudno
zrozumieć to jego pokrzykiwanie, gdyż słowa zlewają się w całość, i to w dodatku
w śpiewną całość. Nasz sprzedawca zieleniny jest Włochem, którego trudno
zrozumieć nawet wtedy, gdy mówi normalnie.
Kiedy Mama wysyła mnie, żebym coś u niego kupił, zawsze każe mi patrzeć na wagę
i sprawdzać, czy dostałem całą resztę; uważa, że inaczej sprzedawca na pewno
mnie oszuka. Jak na
13
razie, to nie widziałem, żeby kogoś oszukał, chyba tylko samego siebie. Kiedy
odważy żądaną ilość towaru, dorzuca jeszcze jedną sztukę tego, co kupuję, ale
liczy sobie tylko tyle, ile się należy za kilogram, czy ile tam chciałem. Poza
tym zawsze częstuje mnie owocami, i to też za darmo. Zresztą częstuje nie tylko
mnie, ale wszystkich, którzy u niego kupują.
Od tyłu przychodzi również człowiek, który ostrzy noże i nożyczki, i jeszcze
taki, który robi chrzan. Chodzi się do niego z własnym słoikiem i można się
przyglądać, jak skrobie i trze duże, niezgrabne korzenie. Mój tato przepada za
chrzanem, ja zaraz zaczynam płakać. Myślę, że nawet koń by się popłakał, gdyby
się najadł chrzanu. Oprócz tych ludzi, po ulicy za naszym domem chodzą także
śmieciarze, którzy zbierają odpadki, butelki i popiół.
Mleczarz i jego biały koń w szare ciapki przyjeżdżają zawsze od frontu. Trasę,
po której jest rozwożone mleko, koń zapamiętał tak dobrze, że sam wędruje od
domu do domu i mleczarz wcale nie musi go poganiać. Mleczarz przychodzi wcześnie
rano, więc bardzo rzadko udaje mi się go zobaczyć. Czasami tylko budzi mnie
dzwonienie butelek w metalowych pojemnikach albo stukot końskich kopyt;
wyskakuję wtedy z łóżka i biegnę na werandę, żeby przypatrzyć się jego pracy.
Ale tak jest tylko w lecie, kiedy wcześnie robi się jasno.
W zimie mleczarz przychodzi po ciemku. Kiedy zrobi się bardzo zimno, śmietana
zamarza w butelkach i wypycha tekturowe wieczka. Taka lodowa śmietanka to prawie
śmietankowe lody. Z płatkami kukurydzianymi te mieniące się lodowe gwiazdeczki
są naprawdę przepyszne.
Węgiel wrzuca się do skrzyni na węgiel przez frontowe okienko. Każdego roku
kupujemy pięć ton. Ciężarówka, która przywozi nam węgiel, to ta sama ciężarówka,
która rozwozi lód, tylko że wtedy jeździ nią dwóch ludzi i żaden z nich nie jest
naszym dostawcą lodu.
Ciężarówka przywozi węgiel zapakowany w wielkie jutowe worki. Węglarze mają ze
sobą metalową rynnę, którą wsuwają przez okienko do piwnicy i wtedy jeden z nich
zaczyna zrzucać worki z platformy na rynnę, a drugi wielką łopatą spycha je w
dół. Węgiel zawsze jest trochę mokry, więc kiedy szoruje po rynnie do piwnicy,
robi mnóstwo hałasu; poza tym jest tańszy, jeżeli kupuje się go w lecie, więc
kupujemy go właśnie wtedy, chociaż z góry wiadomo, że węglarze zniszczą Mamie
grządki lwich paszczy i całkiem zadepczą trawę.
Właśnie do mnie należy zbieranie węgla, który rozsypał się na trawnik. Uzbiera
się tego zwykle pół wiadra i wtedy już nie
14
ma obawy, że jakiś kawałek dostanie się do kosiarki. Strzyżenie trawnika to
także mój obowiązek, poza tym do mnie należy jeszcze przycinanie krzaków. To
najcięższa robota, szczególnie przy samym płocie. Tato powiedział, że postawił
ten płot, bo nie chce, żeby obce psy włóczyły się po naszym obejściu; myślę, że
chodziło mu także o obce dzieciaki.
Od frontu przychodzą jeszcze sprzedawcy chleba, ale to dopiero po południu. Jest
dwóch sprzedawców chleba, Frei-hofer i Bond. Moja matka kupuje tylko u Bonda,
podobnie jak kiedy kupuje gazetę, bierze tylko "Bulletin", a nie "Ledger" albo
"Inauirer". Zupełnie nie wiem dlaczego. Jest zresztą mnóstwo rzeczy, o których
zdaniem dorosłych dzieci nie muszą wiedzieć. A ja wiem na przykład, że kupujemy
mleko Abbotta, chleb Bonda i "Bulletin". Wiem też, że od trzech lat nie kupujemy
żadnych produktów oznaczonych P.J., nawet żarówek, i w i e m dlaczego.
Teraz Tato znowu u nich pracuje, ale nie wiem, czy będziemy ponownie kupować
produkty ze znakiem P.J., czy nie. Skrót P.J. znaczy tyle, co Przedsiębiorstwa
Jersey. Tato powiedział, że słowo "Jersey" nie pochodzi od rasy krowy, tylko od
nazwy stanu. Chociaż mieszkamy w Filadelfii, Tato pracuje dla P. J. Tam właśnie
jest ich główna fabryka, w stanie New Jersey. To wszystko już wiem. Nie rozumiem
tylko, dlaczego Tato znowu zaczął u nich pracować.
Poza tym, latem, na ulicy od frontu zjawia się jeszcze lodziarz w kolorowej
ciężarówce i człowiek z karuzelą dla •maluchów.
Jedno, czego nie brakuje w naszej okolicy, to dzieciaki. Jest tu chyba nawet
więcej
dzieciaków niż psów i kotów. Psy i koty w większości są niczyje, ale dzieci
przeważnie są czyjeś.
Ulicę za domem lubię o wiele bardziej niż tę od frontu. Jest w tym coś
tajemniczego, ale od tyłu wszystko wydaje się takie bardziej naprawdę. Nie ma tu
sztucznych sadzawek bez wody, ani kwietników. Jest tu po prostu tak jak jest i
to mi się właśnie podoba. Frontowe werandy często są zamalowane, a niektórzy w
ogóle je pozamykali. Koło naszego domu stoi jedno z nielicznych drzew na całej
ulicy. Właściwie to stoi ono na środku trawnika, który dzielimy z Robinsami.
Reynoldso-wie po drugiej stronie też mają drzewo, które należy również do
15
ich sąsiadów, państwa Fennimore, ale nie jest ono tak wysokie jak nasze. Oba
drzewa to taki gatunek, który rośnie tylko do góry, i przez to są wyższe niż
Zgłoś jeśli naruszono regulamin