Jack London - Małżonka Króla.pdf

(91 KB) Pobierz
Jack London - Małżonka Króla
Jack London
Małżonka króla
W czasach, kiedy Północ była bardzo jeszcze młodym krajem, rodzinne i
obywatelskie cnoty jej mieszkańców wyróżniały się zarówno swą prostotą, jak
i dzięki temu, że należały do rzadkości. Gdy ciężar gospodarskich
obowiązków zaczynał doskwierać, a tęsknota za ogniskiem domowym
przeradzała się w nieustanny bunt przeciw szarzyźnie samotniczego życia,
poszukiwacz przygód przybyły z Południa — w braku czegoś lepszego —
płacił umówioną cenę i brał żonę Indiankę. Dla niewiasty był to przedsmak
raju, trzeba bowiem przyznać, że biały obieżyświat obchodził się z nią
nieporównanie lepiej niż mąż z jej własnego plemienia. Rzecz jasna, biali też
byli zadowoleni z podobnych transakcji, co wcale nie znaczy, że Indianie mieli
powody do narzekania. Po sprzedaniu swych córek i sióstr za bawełniane
koce i dobrze już wysłużone strzelby, a także po przehandlowaniu ciepłych
futer za lichy perkal i podłą whisky synowie tej ziemi ochoczo i radośnie
zapadali na galopujące suchoty i inne krótkie choroby, nieodłącznie związane
z dobrodziejstwami wyższej cywilizacji.
Właśnie w owych czasach arkadyjskiej prostoty obyczajów Cal Galbraith
wędrował północną krainą i w drodze, nad Dolną Rzeką, zachorował. W życie
poczciwych sióstr Misji Świętego Krzyża, które go przygarnęły i kurowały, Cal
wniósł pewne urozmaicenie. A przecież nawet do głowy siostrzyczkom nie
przyszło, że ich troskliwe zabiegi i sam dotyk delikatnych dłoni wlewają mu do
żył gorący eliksir rozkoszy. Dziwne myśli nękały Cala Galbraitha i nie dawały
mu chwili spokoju, aż oko jego spoczęło na dziewczynce z misji, imieniem
Madeline. Ale niczego nie dał po sobie poznać, tylko cierpliwie czekał
stosownej pory. Z wiosną trochę wydobrzał, a kiedy słońce zataczało po
niebie złocisty krąg i cała kraina pulsowała radością życia, Cal, choć jeszcze
słaby, jakoś się zebrał i ruszył w drogę.
Owa Madeline, wychowanka misji, była sierotą. Jej biały ojciec pewnego razu
nie zszedł z drogi siwogłowemu grizli i nagle rozstał się z życiem. Wówczas
matka Madeline, Indianka, skoro brakło mężczyzny, który by wypełnił jej
spiżarnię na zimę, podjęła ryzykowny eksperyment — postanowiła
przetrzymać do wiosennego połowu łososi obywając się zapasem
pięćdziesięciu funtów mąki i o połowę mniejszą ilością słoniny. Po tym
eksperymencie maleńka Chook-ra przeszła na utrzymanie zacnych
siostrzyczek i od tego czasu nazywała się Madeline.
Dziewczynka miała jednak rodzinę. Najbliższym jej krewnym był wuj ladaco,
który rujnował sobie zdrowie używając w tym celu niesłychanej ilości whisky,
napoju białych ludzi. Chciał koniecznie co dzień spacerować z bogami, a przy
tej okazji nogi same niosły go prosto do grobu. W trzeźwym stanie wujo
cierpiał niewypowiedziane katusze. Był to człowiek wyzuty z sumienia. U
 
tegoż starego włóczykija zameldował się przepisowo Cal Galbraith. W
rozmowie, jaka się między nimi wywiązała, wiele zużyto słów i mnóstwo
tytoniu. Padły też pewne obietnice. Skończyło się na tym, że stary poganin
zabrał parę funtów suszonego łososia, wsiadł w czółno z brzozowej kory i
powiosłował do Misji Świętego Krzyża.
Świat nie dowiedział się, co on tam naobiecywał i jak nałgał — siostry są
bardzo dyskretne. A jednak wrócił z mosiężnym krzyżykiem na śniadej piersi i
siostrzenicą Madeline w czółnie. Tej nocy odbyło się weselisko połączone z
potlatchem. Zabawa tak się udała, że przez dwa dni nikt ze wsi nie wyruszył
na połów. Ale zaraz po nocy weselnej Madeline rankiem otrząsnęła ze swych
mokasynów pył ziemi znad Dolnej Rzeki i wraz z mężem odpłynęła łodzią.
Osiedli nad Górną Rzeką w miejscu zwanym Doliną. Mijały lata. Madeline
była dobrą żoną, dzieliła trudy męża i gotowała mu strawę. Trzymała go
krótko, aż przestał szastać złotym piaskiem i wziął się porządnie do roboty.
Wreszcie trafił na złotą żyłę, zbudował sobie domek w Circle City i był tak
szczęśliwy, że ci, co bywali u niego w domu, nie mogli spokojnie na to patrzeć
i zazdrość ich pożerała.
Aliści z biegiem czasu Północ zaczęła dorastać i poznała uroki życia
towarzyskiego. Dotąd Południe słało tu swych synów, obecnie sypnęło
nowymi zastępami, tym razem cór. Chociaż nie były to ani siostry, ani niczyje
żony, nie omieszkały natchnąć mężczyzn nowymi ideami i nastroić życie na
wyższą nutę, co uczyniły we właściwy sobie sposób. Żony Indianki przestały
zbierać się na zabawach tanecznych. Linia roześmianych kobiet nie posuwała
się już naprzód ku szeregowi tancerzy stojących pod drugą ścianą — nie
tańczono już tego poczciwego, starego wirgińskiego kontredansa, nie
weselono się też w tańcu z uciesznymi przyśpiewkami, zwanym „Dan Tucker”.
Indianki zapadły znów w swój plemienny stoicyzm i z okien domów, bez słowa
skargi, obserwowały nowe porządki zaprowadzone przez ich białe siostry.
Potem nowa fala przekroczyła góry przybywając z ludnego Południa: I oto
zjawiły się kobiety, które wzięły władzę w swe ręce. Ich słowo było prawem, a
ich prawo — nieugięte jak stal. Panie te kosym okiem patrzyły na żony
Indianki. Białym kobietom, które przybyły tu wcześniej, zrzedła mina i
siedziały cicho jak trusie. Znaleźli się tchórze wśród mężczyzn. Wstyd im się
zrobiło ślubów, jakie złożyli córom tej ziemi, zaczęli krzywić się na własne,
ciemnoskóre dzieci. Ale byli też inni, prawdziwi mężczyźni. Ci z podniesionym
czołem dochowali wiary swej przysiędze. Kiedy weszło w modę porzucanie
tubylczych żon, Cal Galbraith pozostał mężczyzną, za co poczuł ciężką rękę
kobiet, które przybyły ostatnie, o niczym nie miały pojęcia i rządziły się tutaj
jak szare gęsi.
Pewnego dnia nadeszła wieść, że w Górnym Kraju, który leży daleko za
Circle City, obrodziło złoto. Psie zaprzęgi poniosły nowinę do Słonej Wody;
wielkie statki zabierały złoto, a wraz z nim przewoziły przez północny Pacyfik
obiecującą wiadomość; wyśpiewywały ją kable i druty telegraficzne. Wtedy to
świat po raz pierwszy usłyszał o rzece Klondike i kraju nad Yukonem.
Cal Galbraith od lat pędził stateczny żywot. Był dla Madeline dobrym mężem,
a ona powiła mu synka. Nadszedł jednak czas, gdy ogarnęło go
niezadowolenie; jakoś brakowało mu ludzi jego rasy, tęsknił do życia, od
którego został odcięty — słowem, owładnęło nim owo pragnienie, jakie
czasem odczuwają mężczyźni, gdy mają ochotę zerwać więzy i poznać smak
pełni życia. Prócz tego rzeką spływały niesłychane opowieści o cudownym
Eldorado, płomienne opisy miasta namiotów i chałup z okrąglaków, a także
 
zabawne historie o najeździe cheechakuo uganiających się po całym kraju.
Circle City zamarło. Wszyscy ruszyli w górę rzeki i tam rozpoczęli nowe,
wspaniałe życie.
Cal Galbraith nie mógł już usiedzieć na miejscu, tak bardzo chciał zobaczyć
to wszystko na własne oczy. Gdy więc skończył płukanie, odważył na wielkich
szalach Towarzystwa dwieście funtów złotego piasku i wziął za to czek płatny
w Dawson. Potem oddał swoje kopalnie pod opiekę Tomowi Dixonowi,
ucałował Madeline na pożegnanie, obiecał, że wróci przed pierwszymi lodami,
i wsiadł na statek parowy odpływający w górę rzeki.
Madeline czekała. Czekała przez całe trzy słoneczne miesiące. Karmiła psy,
wiele czasu poświęcała małemu Calowi, patrzyła, jak krótkie lato dobiega
końca, a słońce rusza w daleką drogę na południe. I wiele się modliła, tak jak
ją nauczyły siostry z Misji Świętego Krzyża. Przyszła jesień, a wraz z nią
pojawiły się pierwsze lody na Yukonie. Królowie z Circle City wracali na
zimowe prace w swych kopalniach. Cala Galbraitha ani śladu. Tom Dixon
musiał jednak dostać list od Cala, bo ludzie Toma przywieźli jej sankami
zapas suchej sosny na zimę. Towarzystwo widocznie też otrzymało list, gdyż
przysłało psie zaprzęgi z najlepszym towarem i wypełniło spiżarnię Madeline.
Powiedziano jej przy tym, że w sklepie ma kredyt nieograniczony.
Od niepamiętnych czasów mężczyzna był zawsze uważany za głównego
sprawcę kobiecej niedoli. Tym razem jednak mężczyźni nie puścili pary z ust i
tylko między sobą brzydko klęli na nieobecnego kolegę. Za to kobiety ani
myślały pójść w ich ślady, w związku z czym Madeline bez niepotrzebnej
zwłoki dowiedziała się ciekawych rzeczy o poczynaniach Cala Galbraitha, jak
również o pewnej greckiej tancerce, która bawi się mężczyznami tak samo,
jak się bawią dzieci puszczając bańki mydlane. Madeline była Indianką, a po
drugie, nie miała przyjaciółki, do której mogłaby pójść po mądrą radę. Cały
dzień modliła się i rozmyślała na zmianę, a w nocy, jako że decydowała się
szybko, zaprzęgła psy, przywiązała małego Cala bezpiecznie do sanek i
opuściła osadę.
Choć Yukon jeszcze płynął, lód przybrzeżny z każdym dniem narastał, a
rzeka malała i toczyła się mętnym strumieniem. Kto sam tego nie
doświadczył, nie może wiedzieć, co przeżyła Madeline wędrując sto mil po
wąskim skrawku lodu, ani nie pojmie, ile wycierpiała przedzierając się przez
lodowe zwały na przestrzeni dwustu mil, kiedy rzeka na dobre zamarzła. Ale
Madeline była Indianką, więc jakoś dała sobie radę i pewnej nocy zastukała
do drzwi Malemute Kida. Gospodarz najpierw nakarmił zgłodniałe psy i ułożył
w łóżku zdrowego chłopaka, a potem zajął się kobietą, ledwie żywą ze
zmęczenia. Słuchając opowiadania Madeline, Kid zdjął jej z nóg oblodzone
mokasyny i końcem noża kłuł ją w stopy, żeby sprawdzić, w jakim stopniu
zostały odmrożone.
Malemute Kid, chociaż chłop z niego był na schwał, serce miał jak z wosku,
dzięki czemu potrafił obłaskawić najbardziej zażartego wilczura, a najskrytsze
serca ludzkie nie miały przed nim tajemnic. Wcale zresztą o to nie zabiegał.
Same się przed nim otwierały, jak kwiaty do słońca. Mówiono, że nawet ojciec
Roubeau spowiada się przed Kidem. Mężczyźni i kobiety z Północnej Krainy
ustawicznie stukali do jego drzwi — drzwi, które każdy mógł otworzyć, bo
sznurek od skobla zawsze zwisał na zewnątrz. W oczach Madeline Kid był
człowiekiem, który nie zrobi nikomu krzywdy ani nie może się omylić. Znała
go niemal od chwili, gdy przyszła na świat wśród ludzi białych jak jej ojciec. W
swej na wpół barbarzyńskiej główce uroiła sobie, że Kid jest siedliskiem całej
 
mądrości zgromadzonej przez wieki i że żadna zasłona nie kryje przed nim
widoku przyszłości.
Fałszywe ideały rozpanoszyły się w kraju. Obecne rygory moralne
niepodobne były do tych, jakie dawniej panowały na Północy. Kraj szybko
dojrzał, co narobiło wiele złego. Wiedział o tym Malemute Kid, a i o Calu sąd
miał wyrobiony. Zdawał sobie sprawę, że jedno nieopatrzne słowo może się
stać przyczyną nieszczęścia, a poza tym zamierzał dać Calowi nauczkę i
porządnie go zawstydzić. Toteż następnego wieczoru Stanley Prince, młody
inżynier-górnik, wezwany został na naradę. Obecny był również Jack
Harrington, zwany „Szczęśliwym Jackiem”, oraz jego skrzypce. A w nocy
Bettles, który miał wielki dług wdzięczności wobec Kida, zaprzągł psy
Galbraitha, przymocował Cala juniora do sanek i pod osłoną ciemności ruszył
nad Rzekę Stuarta.
— I raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. A teraz w drugą stronę! Nie, nie tak! Jack,
jeszcze raz od początku. Patrz — tak.
Prince pięknie wykonał kilka kroków walca, jak przystało wodzirejowi.
— Proszę! Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. I w lewo! No, już lepiej. Jeszcze raz.
Słuchaj, nie wolno patrzeć na nogi. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy. Krótszy
krok! Wyprostuj się, nie biegniesz za sankami. No, spróbuj! O! Teraz dobrze.
Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy.
Prince i Madeline bez wytchnienia kręcili się w walcu. Stół i krzesła zsunięto
pod ścianę, żeby było więcej miejsca. Malemute Kid przycupnął na pryczy,
kolana podkurczył pod brodę. Ogromnie był zaciekawiony. Jack Harrington
siedział obok niego, pitolił zawzięcie na swoich skrzypeczkach, przygrywając
do tańca Prince'owi i Madeline.
Nieczęsto się zdarza, by trzech mężczyzn tak się zajęło jedną kobietą.
Najbardziej zaś wzruszający był rzeczowy spokój, z jakim przystąpili do
dzieła. Żaden zapaśnik nie był tak ostro trenowany przed zawodami, żadnego
wilczura tak usilnie nie zaprawiano do uprzęży, jak ci trzej ćwiczyli żonę Cala.
Ale materiał był podatny, gdyż Madeline, inaczej niż większość kobiet jej rasy,
uniknęła w dzieciństwie dźwigania ciężarów i wyczerpującej pracy na szlaku.
Ponadto była istotą zgrabną, giętką i obdarzoną wdziękiem, jak dotąd
ukrytym. Właśnie ten jej urok mężczyźni starali się wydobyć na jaw i nadać
mu zewnętrzny kształt.
— Cała bieda, że już się nauczyła tańczyć, i to okropnie — rzucił Prince w
stronę pryczy, posadziwszy zdyszaną ticzennicę na stole. — Pojętna to ona
jest, ale lepiej by mi z nią poszło, gdyby nigdy w życiu nie tańczyła. Słuchaj,
Kid, nie rozumiem, skąd jej się to wzięło?
Prince zademonstrował charakterystyczny ruch ramion i głowy — defekt
postawy Madeline.
— Miała szczęście, że się chowała w misji — odparł Malemute Kid. — To od
dźwigania ciężarów, kapujesz, od rzemienia na czole. Z innymi Indiankami
jest znacznie gorzej. Madeline nie była objuczana bagażem, dopiero jak
wyszła za mąż, i to tylko na początku. Przy mężu dobrze dostała w skórę.
Przeżyli razem głodówkę w Czterdziestej Mili.
— Damy temu radę?
— Nie wiem. Może pomogą długie spacery z trenerami. W każdym razie
trochę się podciągnie, prawda, Madeline?
Dziewczyna kiwnęła głową. Jeśli Malemute Kid, który wie wszystko, mówi, że
coś będzie, to i będzie. Szkoda każdego słowa.
Podeszła do nich, pilno jej było zacząć na nowo. Harrington zmierzył ją
 
spojrzeniem, podobnie jak znawcy szacują konia. Najwidoczniej nie spotkał
go zawód, bo nagle ożywił się i zapytał:
— Co dostał za ciebie ten twój parchaty wujek?
— Jedną strzelbę, jeden koc, dwadzieścia butelek hooch. Strzelba złamana.
Ostatnie słowa wypowiedziała z pogardą. Niewątpliwie niesmakiem napawała
ją myśl, że tak nisko oceniono jej cnotę panieńską. Po angielsku mówiła
nieźle, choć wiele osobliwości językowych zapożyczyła od męża. Nie wyzbyła
się jednak indiańskiego akcentu i zdradzała skłonność do
charakterystycznych gardłowych dźwięków. Nauczyciele zabrali się także do
jej wymowy, i to z niemałym powodzeniem. Podczas następnej przerwy
Prince odkrył nową przeszkodę.
— Słuchaj, Kid — powiedział. — Wszystko na nic. Nie nauczy się tańczyć w
mokasynach. Włożyć dziewczynie pantofelki i jazda, na woskowaną podłogę!
Ho, ho, ho!
Madeline podniosła nogę i nieufnie obejrzała bezkształtny mokasyn domowej
roboty. Poprzednich zim, zarówno w Circle City, jak w Czterdziestej Mili,
przetańczyła niejedną noc w takim obuwiu i było dobrze. A teraz... hm, jeśli
coś nie jest jak należy, powinien wiedzieć o tym Malemute Kid.
I Malemute Kid wiedział. A miarę miał w oku. Wcisnął więc czapkę na głowę,
naciągnął rękawice i zszedł do osady. Postanowił złożyć wizytę pani
Eppingwell. Jej małżonek, Clove Eppingwell, był miejscową wielkością, jako
jeden z wyższych przedstawicieli państwowej władzy. Pewnego wieczoru na
balu u gubernatora Kid zauważył zgrabną nóżkę pani Eppingwell. Wiedział
też, że jest to osoba równie rozsądna, jak piękna, nietrudno więc mu przyszło
poprosić ją o pewną drobną przysługę.
Po jego powrocie Madeline wyszła na chwilę do drugiej izby. Gdy znów się
zjawiła, Prince zdębiał.
— Na Jowisza! — zawołał. — Kto by pomyślał! Mała czarodziejka! Otóż, moja
siostra...
— Jest Angielką — przerwał mu Malemute Kid — i ma angielską nóżkę. A ta
dziewczyna należy do rasy o drobnej stopie. W mokasynach nóżki swobodnie
jej się rozwinęły, ale nie zniekształciła ich, bo nie biegała w dzieciństwie za
psim zaprzęgiem.
To wyjaśnienie bynajmniej nie zmniejszyło zachwytu Prince'a. Kupiecki zaś
zmysł Harringtona nie mógł się pogodzić z ceną Madeline. Kiedy patrzał na
świetnie utoczoną stopę i kostkę dziewczyny, nie odstępowała go myśl o
bezecnym rachunku: „jedna strzelba, jeden koc, dwadzieścia butelek hooch”.
Madeline była żoną króla. Króla, który w każdej chwili mógł sięgnąć ręką do
złotego skarbca i zafundować sobie dwadzieścia wysztafirowanych laleczek.
A jednak przez całe życie stopy Madeline nie znały innego obuwia, jak z
czerwonej, surowej skóry łosia. Teraz z trwogą spojrzała na białe atłasowe
pantofelki. Ale szybko zrozumiała, co jest przyczyną męskiego podziwu
malującego się w oczach opiekunów. Duma opromieniła jej twarz. Przez
chwilę upajała się własną urodą. Potem szepnęła z jeszcze większym
oburzeniem: „I jedna złamana strzelba!”
Nauka odbywała się regularnie. Co dzień Malemute Kid prowadził Madeline
na daleki spacer, żeby poprawić jej postawę i skrócić krok. Mało
prawdopodobne było, że ją ktoś rozpozna, bo Cal Galbraith i reszta „starej
gwardii” zgubili się jak dzieci w tłumie obcych ludzi, którzy najechali Północ.
Ponadto mróz ostro kąsał i delikatne kobiety z Południa w obawie przed
okrutnymi pieszczotami mrozu najchętniej osłaniały policzki maskami z
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin