Conrad Joseph - Jutro.pdf

(143 KB) Pobierz
Conrad Joseph - Jutro
CONRAD JOSEPH
JUTRO
 
To, co wiedziano o kapitanie Hagberdzie w małym porcie morskim
Colebrook, niekoniecznie przemawiało na jego korzyść. Nie pochodził z Colebrook.
Osiedlił się tam wśród okoliczności bynajmniej nie tajemniczych - swego czasu
opowiadał o nich bardzo często - lecz niezmiernie dziwacznych i bezsensownych.
Miał widać trochę pieniędzy, gdyż kupił kawałek gruntu i kazał sklecić bardzo tanim
kosztem parę brzydkich żółtych domków z cegły. Jeden z nich zajmował sam, a drugi
wynajął Josiahowi Carvilowi - ślepemu Carvilowi, który był dawniej przedsiębiorcą
okrętowym i zażywał złej reputacji domowego tyrana.
Owe domki miały wspólną ścianę i wspólną żelazną barierę dzielącą frontowe
ogródki; drewniany płot przegradzał ogród od tyłu. Pannie Bessie Carvil wolno było,
jak gdyby według przysługującego jej prawa, wieszać na płocie ścierki, niebieskie
gałgany lub jakiś fartuch, który chciała wysuszyć.
- Drzewo gnije od tego, moja duszko - rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po
drugiej stronie płotu, za każdym razem, gdy widział, że Bessie korzysta ze swego
przywileju.
Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim
łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepiórki, ale ramiona
jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczym milczeniu,
pełnym jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.
- Drzewo od tego gnije - powtarzał kapitan Hagberd. - To jedyne z twoich
przyzwyczajeń, które nie godzi się z porządkiem i oszczędnością. Dlaczego nie
przeciągniesz sobie liny w ogródku za domem?
Panna Carvil nic na to nie mówiła, potrząsnęła tylko przecząco głową. W
malutkim ogródku od tyłu znajdowało się po stronie Candlów kilka małych grządek z
czarnoziemu, obłożonych kamieniami; pospolite kwiaty, które Bessie hodowała tam
w wolnych chwilach, robiły wrażenie dziwacznie wybujałych, jakby wyrosłych w
jakimś egzotycznym klimacie. Z drugiej strony płotu wyprostowana, czerstwa postać
kapitana Hagberda, odziana od stóp do głów w żaglowe płótno nr l, nurzała się po
kolana w bujnej trawie i wysokich chwastach. Ze względu na kolor i sztywność
niezwykłego, szorstkiego materiału, który sobie wybrał na ubranie - „tylko na
tymczasem”, pomrukiwał, gdy mu ktoś na ten temat zrobił jakąś uwagę - kapitan
Hagberd wyglądał jak człowiek wyciosany z granitu i tkwiący w pustkowiu, nie
nadającym się z powodu małych rozmiarów nawet na przyzwoitą salę bilardową.
Przypominał kamienny, niezdarny posąg człowieka o ogorzałej, ładnej twarzy,
 
niebieskich, błędnych oczach i wielkiej białej brodzie spływającej po pas, nigdy nie
strzyżonej, odkąd tylko pamiętano go w Colebrook.
- Myślę, że w przyszłym miesiącu - odpowiedział raz poważnie przed siedmiu
laty na żartobliwą przymówkę wybitnego miejscowego dowcipnisia, golarza, który
usiłował zjednać sobie w nim klienta. Ów golarz siedział rozparty arogancko w barze
„Nowej Gospody” koło portu; kapitan wszedł był tam właśnie, aby kupić sobie uncję
tytoniu. Zapłaciwszy za sprawunek trzema monetami po pół pensa, wysupłanymi z
rogu chustki do nosa, którą nosił w rękawie, kapitan Hagberd wyszedł. Gdy tylko
drzwi się za nim zamknęły, golibroda wybuchnął śmiechem.
- I stary, i młody przyprowadzą się tu wkrótce pod rękę, żeby się u mnie golić.
Trzeba będzie zaprząc do roboty i krawca, i golarza, i fabrykanta świec; dobre czasy
nadejdą dla miasta Colebrook, oj, nadejdą, żebym tak zdrów był. Z początku
nazywało się to „na przyszły tydzień”, teraz zjechało na „w przyszłym miesiącu”,
niedługo będzie już mówił „na przyszłą wiosnę”, tak mi się coś zdaje.
Zauważywszy jakiegoś nieznajomego, który przysłuchiwał się z
roztargnionym uśmiechem, golarz objaśnił, wyciągając cynicznie nogi, że mówi o tym
dziwaku, starym Hagberdzie, emerytowanym kapitanie żeglugi przybrzeżnej, który
czeka na powrót syna. Pewnie chłopak czuł się zawadą w domu, uciekł na jakiś statek,
i tyle go widzieli. Z pewnością od dawna już leży na dnie morza. Przed trzema laty
stary przyjechał na gwałt do Colebrook w czarnym ubraniu (niedawno przedtem
stracił żonę); wypadł z wagonu trzeciej klasy dla palących, jakby mu diabeł
następował na pięty; a jedynym powodem, jaki go sprowadził, był list,
prawdopodobnie napisany dla kawału. Jakiś dowcipniś donosił kapitanowi o
marynarzu noszącym jego nazwisko, który jakoby włóczył się za dziewczynami czy to
w Colebrook, czy w okolicy.
- Ale draka, no nie?- dodał golarz. - Staruszek ogłosił był w londyńskich
gazetach, że szuka Harry'ego Hagberda, ofiarowując nagrodę za wszelkiego rodzaju
informacje. - I golarz rozpowiadał dalej z szyderczą werwą, jak to ów nieznajomy w
żałobie zwiedzał okolicę, na wózku lub piechotą, wywnętrzając się każdemu,
zachodząc do wszystkich gospód i piwiarni na całe mile wokoło, zatrzymując ludzi po
drogach, aby ich rozpytywać, omal nie zaglądając do rowów; z początku w wielkim
podnieceniu, potem z pewnego rodzaju cierpliwą wytrwałością, tracąc coraz bardziej
animusz; a nie umiał nawet dokładnie opisać, jak jego syn wygląda. Podobno był
jednym z dwóch marynarzy, którzy porzucili statek z drewnem, widziano, jak się
 
przystawiał do jakiejś dziewczyny; ale stary rozpytywał o chłopca lat około
czternastu, „sprytnego, dziarskiego wyrostka”. A kiedy ludzie tylko uśmiechali się w
odpowiedzi, pocierał czoło ze zmieszaniem, po czym odchodził chyłkiem z obrażoną
miną. Naturalnie, że nie znalazł nikogo, nie trafił nawet na najmniejszy ślad, nie
dosięgła go żadna wiarogodna pogłoska; ale jakoś nie umiał się już oderwać od
Colebrook.
- To pewnie przez ten zawód, i to zaraz po stracie żony, stary dostał bzika na
punkcie powrotu syna - wywodził golibroda z miną świadczącą o wielkiej
wnikliwości psychologicznej.
Po jakimś czasie staruszek zaprzestał poszukiwań. Syn jego najwidoczniej
odjechał; postanowił więc na niego czekać. Wierzył, że syn był co najmniej raz w
Colebrook, które przekładał widać nad swoje rodzinne miasto. Musiał mieć po temu
jakąś przyczynę, zdawał się kapitan rozumować, jakąś bardzo ważną przyczynę, która
sprowadzi go z powrotem do Colebrook.
- Cha, cha, cha! Naturalnie, że do Colebrook, a gdzież by? To jedyne miejsce
w Zjednoczonym Królestwie, odpowiednie dla dawno przepadłych synów. Więc stary
sprzedał swój dom w Colchester i raz dwa osiedlił się tutaj. Cóż, bzik jak każdy inny.
Nie dostałbym bzika, oj, nie, gdyby tak który z moich chłopców dał drapaka. Mam
tego osiem sztuk w domu. - I golibroda popisywał się niezłomnością swego ducha
wśród śmiechu, który wstrząsnął barem.
To jednak dziwne, zwierzał się dalej ze szczerością właściwą wyższym
umysłom, ale tego rodzaju rzeczy są jak gdyby zaraźliwe. Na przykład jego zakład
znajduje się blisko portu; i niech tylko jaki majtek wejdzie, żeby się ostrzyc lub
ogolić, golarz, zobaczywszy nieznajomą twarz, nie może się nigdy powstrzymać od
myśli: „A nuż to syn starego Hagberda?” Sam się z tego wyśmiewa. To potężny bzik.
Golarz pamięta czasy, kiedy ulegało mu całe miasto. Ale nie stracił jeszcze nadziei co
do starego. Leczy go mądrze obmyślanymi żartami. Siedzi stale postępy swojej
kuracji. Za tydzień, za miesiąc, za rok, kiedy stary kapitan odłoży do następnego roku
datę powrotu syna, będzie już na drodze do tego, aby przestać o nim mówić zupełnie.
Pod innymi względami stary jest zupełnie rozsądny, więc i to też musi nastąpić. Takie
było niewzruszone zdanie golarza.
Nikt mu nigdy nie przeczył; włosy golibrody posiwiały od owego czasu, a
broda kapitana Hagberda zrobiła się bielusieńka i spływała majestatycznie na ubranie
z żaglowego płótna nr 1, które to ubranie uszył był sobie po kryjomu, używając
 
zamiast nici szpagatu nasyconego smołą. Pewnego pięknego poranku przywdział je
nagle i wyszedł, w przeddzień zaś widziano go wracającego do domu, jak zwykle, w
żałobnym ubraniu z czarnego sukna. Wywołało to sensację na High Street;
sklepikarze ukazywali się w drzwiach, ludzie po domach chwytali kapelusze i
wypadali na ulicę; ogólne poruszenie z początku bardzo dziwiło kapitana, a potem go
przestraszyło; ale na wszystkie pytania zdumionych sąsiadów odpowiadał lękliwie i
wymijająco: „To tylko na tymczasem”.
O tym zdarzeniu od dawna już zapomniano; o kapitanie Hagberdzie zaś z
czasem nie tyle zapomniano, ile zaczęto go lekceważyć - przykry skutek
spowszednienia - tak jak niekiedy lekceważy się nawet słońce, jeśli nie da nam
odczuć dotkliwie swojej potęgi. Z ruchów kapitana nie przebijało wcale niedołęstwo;
chodził sztywno w swym żaglowym ubraniu, figura dziwaczna i zwracająca uwagę;
tylko jego oczy błądziły może bardziej nieuchwytnie niż ongi. W jego zachowaniu
poza domem nie było już tej pobudliwej czujności; stał się zakłopotany i niepewny,
jak gdyby podejrzewał, że jest w nim coś z lekka kompromitującego, jakaś kłopotliwa
dziwaczność; a jednak nie był w stanie zdać sobie sprawy, na czym właściwie polega
ta jego wada.
Rozmawiał już teraz niechętnie z mieszkańcami miasteczka. Zażywał opinii
okropnego sknery skąpiącego sobie na pożywienie. W sklepach pomrukiwał coś
żałośnie pod nosem, kupując skrawki mięsa po długich namysłach, i odpierał wszelkie
aluzje do swego ubrania. Stało się tak, jak przepowiedział golibroda. Wszystko
wskazywało, że kapitan wyleczył się już z choroby nadziei; i tylko panna Bessie
Carvil wiedziała, że nie mówił nic o powrocie syna, ponieważ już go nie oczekiwał
„w przyszłym tygodniu”, „w przyszłym miesiącu” lub „na przyszły rok”. Oczekiwał
go „jutro”.
Ze spotkań tych dwojga na dziedzińcu za domem i we frontowym ogródku
wywiązała się zażyłość; kapitan rozmawiał z Bessie po ojcowsku, rozsądnie i
apodyktycznie, z odcieniem despotyzmu. Łączyło ich nieograniczone zaufanie, które
kapitan potwierdzał od czasu do czasu serdecznym mrugnięciem. Doszło do tego, że
panna Carvil poniekąd tych mrugnięć wyczekiwała. Z początku niepokoiły ją: biedak
miał źle w głowie. Potem nauczyła się z nich śmiać; nie było w tym przecież nic
złego. A teraz Bessie zdawała sobie sprawę z podświadomego, przyjemnego,
niedowierzającego wzruszenia, które się ujawniało przez słaby rumieniec.
Kapitan mrugał na nią bynajmniej nie ordynarnie; jego szczupła, ogorzała
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin