Tajfun i inne opowiadania Joseph Conrad.pdf

(1284 KB) Pobierz
Tajfun i inne opowiadania Joseph Conrad
JOSEPH CONRAD
TAJFUN
I INNE OPOWIADANIA
Robertowi B. Cunninghame
Grahamowi
Przedmowa autora
Ile marynarz z masztu wysokiego
Dokoła widzi morza w dzień bezwietrzny —
Tak wielka była Neptunowa sala...
Keats [Endyłnioni
Główną cechę niniejszego tomu stanowi to, że zawar-
te w nim nowele nie tylko należą do jednego i tego sa-
mego okresu, ale zostały napisane jedna po drugiej,
w porządku, w którym ukazują się w książce.
Ów okres przypada na czas po nawiązaniu przeze
mnie stosunków z „Blackwood's Magazine". Skończy-
łem był właśnie U kresu sił i rozglądałem się za jakimś
tematem, który by można było rozwinąć w formie krót-
szej niż opowiadania składające się na tom Młodości;
wówczas to nasunęło mi się wspomnienie o parowcu
pełnym kulisów, wracających z Singapuru do jakiegoś
portu w północnych Chinach. Słyszałem o tym na
Wschodzie przed laty jako o niedawnym wydarzeniu.'
Był to dla nas tylko jeden z licznych tematów do roz-
mowy o sprawach morza. Ludzie, zarabiający na chleb
w jakimkolwiek bardzo specjalnym zawodzie, mówią
o jego sprawach nie tylko dlatego, że to stanowi naj-
istotniejszą treść ich życia, ale i dlatego, że mało mają
wiadomości z innego zakresu. Nie starczyło im nigdy
czasu, aby się z czym innym obeznać. Dla większości
z nas życie bywa nadzorcą nie tyle twardym, co wy-
magającym.
Nie zetknąłem się osobiście z żadną z osób zamiesza-
nych "w tę historię, która naturalnie zajmowała nas nie
z powodu burzy, ale ze względu na niezwykłe kompli-
kacje wprowadzone do życia okrętu — w chwili wy-
jątkowo trudnej — przez ludzki żywioł znajdujący się
pod pokładem. Nigdy tej sprawy szerzej przy mnie nie
omawiano. Wśród tamtej naszej kompanii każdy mógł
sobie łatwo wyobrazić, jak się owa historia odbyła. Jej
finansowe powikłania, przedstawiające zarazem pro-
blem ludzki, zostały rozwiązane przez umysł tak pro-
sty, że nic na świecie nie mogło go wprawić w zakłopo-
tanie — wyjąwszy próżną ludzką gadaninę, do której
nie był stworzony.
Od pierwszej chwili sama treść tego zdarzenia, sa-
mo — powiedzmy — stwierdzenie faktu, że się taka
rzecz stała na szerokim morzu, wydało mi się dosta-
tecznym tematem do rozmyślań. Ale właściwie był to
przecież tylko fragment morskiej opowieści. Czułem, że
aby wydobyć z niego głębsze znaczenie — tak dla mnie
oczywiste — trzeba jeszcze czegoś więcej, czegoś inne-
go: przewodniego motywu, który by zharmonizował
wszystkie te ogłuszające hałasy, i punktu widzenia, któ-
ry by wyznaczył rozpętanym żywiołom miejsce dla
nich właściwe.
Tym, czego potrzebowałem, był naturalnie kapitan
MacWhirr. Skoro go tylko dostrzegłem, pojąłem, że to
jest właśnie człowiek odpowiedni do danej sytuacji.
Nie chcę przez to powiedzieć, abym widział kiedy na
własne oczy kapitana MacWhirra czy też zetknął się
z jego przyziemnym umysłem i nieustraszonym charak-
terem. MacWhirr nie jest dla mnie kimś poznanym
w ciągu kilku godzin, kilku tygodni lub kilku miesięcy.
Jest wytworem dwudziestu lat życia. Mojego własnego
życia. Świadoma inwencja odegrała nieznaczną rolę
w odniesieniu do tej postaci. Jeśli prawdą jest, że kapi-
tan MacWhirr nigdy po tej ziemi nie chodził (osobiście
niezmiernie mi trudno w to uwierzyć), to mogę zapew-
nić mych czytelników, że jest najzupełniej autentyczny.
Ośmielam się twierdzić to samo o wszystkich szczegó-
łach opowiadania, a jednocześnie wyznaję, że tajfun
z noweli nie jest tajfunem z mych przeżyć osobistych.
Po ukazaniu się opowiadania niektórzy krytycy uzna-
li je z miejsca za planowy opis burzy. Inni wysunęli
na pierwszy plan MacWhirra, w którym dostrzegli roz-
myślny symbol. Ani jedno, ani drugie nie było moim
wyłącznym celem. I tajfun, i kapitan MacWhirr — oba
te motywy były dla mnie niezbędne, wynikały z głębo-
kiego przekonania, z jakim przystępowałem do pracy
nad tematem noweli. Okoliczności im sprzyjały.
A i mnie sprzyjały także; lecz po cóż rozwodzić się nad
tym, jak rozwinąłem swój temat na tych oto kartkach,
skoro one same, objęte okładką książki, będą mówić za
siebie.
Ta refleksja jest nieco spóźniona. Gdyby wcześniej
przyszła mi na myśl, byłaby może zapobiegła powsta-
niu mojej przedmowy, ponieważ to samo można powie-
dzieć o wszystkich nowelach niniejszego tomu. Żadna
z nich nie jest przeżyciem osobistym w dosłownym zna-
czeniu. Przeżycie jest w nich tylko kanwą dla zamie-
rzonego obrazu. Wszystkie mają więcej niż jeden cel;
każda nasuwa pytanie, jak się autor wywiązał z na-
stręczającego mu się zadania, i każda odpowiada w sło-
wach, które — jeśli mogę się tak wyrazić bez niewcze-
snej emfazy — pisałem ze świadomym szacunkiem dla
prawdy mych własnych wrażeń. A każda z tych no-
wel — aby nabrać odpowiedniego znaczenia — musi
znaleźć usprawiedliwienie, i to na własny sposób, w su-
mieniu każdego czytelnika.
Falk, drugi z rzędu utwór w książce, uraził delikat-
ność co najmniej jednego z krytyków przez pewne oso-
bliwości tematu. Ale co jest tematem Falka? Osobiście
nie jestem tego całkiem pewien. Czytelnik musi sam
to wynaleźć. Pisząc Falka nie miałem zamiaru kogokol-
wiek gorszyć. Jak w większej części mych książek, cho-
9
dzi mi tu nie tyle o same wypadki, co o wpływ, który
wywierają na postaci opowiadania. Ale we wszystkim,
co napisałem, jest zawsze jeden niezmienny zamiar,
a mianowicie ten, aby przykuć uwagę i obudzić zainte-
resowanie, zdobywając sympatię czytelnika dla danego
tematu — takiego czy innego — który zaczerpnąłem
z zakresu widzialnego świata i ludzkich wzruszeń.
Mogę śmiało powiedzieć, że Folk jest w zupełnej
zgodzie ze znanymi mi przykładami pewnych prostoli-
nijnych charakterów, w których wrodzona bezwzględ-
ność łączy się z pewną moralną skrupulatnością. Falk
jest posłuszny swemu instynktowi samozachowawcze-
mu, nie wątpiąc ani na chwilę, że ma do tego prawo,
ale w momencie zwrotnym tego życia, którego bronił
z całą bezwzględnością, Falk nie zniży się do zatajenia
prawdy. Ponieważ przedstawiłem go jako człowieka
dość wrażliwego, na którym pewne niezwykłe przeżycie
wywarło wpływ niezatarty, musiałem to przeżycie pla-
stycznie czytelnikowi pokazać; nie ono jest jednak te-
matem opowiadania. Jeśli weźmiemy pod uwagę same
fakty, wówczas tematem noweli będą usiłowania Falka,
aby się ożenić. Narrator opowieści wplątany jest nie-
spodzianie w te konkury nie tylko z powodu bezwzglę-
dności Falka, ale i jego delikatnych uczuć.
Falk — na równi z drugą moją nowelą zatytułowaną
Powrót (z Opowieści niepokojących) — wyróżnia się
tym, że nigdy nie był drukowany w odcinkach. O ile
pamiętam, Falk znalazł się w rękach redaktora pewne-
go czasopisma, który to redaktor odrzucił z oburzeniem
rękopis na tej jedynie podstawie, że „dziewczyna nie
odzywa się ani razu". To jest naj zupełnie j sza prawda.
Od początku aż do końca bratanica Hermanna nie wy-
powiada ani jednego słowa — i to nie dlatego, aby by-
ła niemową, ale z tej prostej przyczyny, że ilekroć nar-
rator może ją obserwować, dziewczyna albo nie ma
10
okazji do mówienia, albo jest zanadto wzruszona, by
się odezwać. Redaktor ów, który widocznie nowelę
przeczytał, byłby mógł to sam zauważyć. Ale nie zau-
ważył, ja zaś powstrzymałem się od wykazania mu, iż
inaczej być nie mogło; ponieważ nie ośmielił się twier-
dzić, że „dziewczyna" nie jest żywa, więc też jego obu-
rzenie wcale mnie nie obeszło.
Pozostałe nowele wychodziły wszystkie w odcinkach.
Tajfun ukazał się we wczesnych numerach „Pali Mali
Magazine", który był wtedy redagowany przez nieży-
jącego już p. Haiketta. Przy tej sposobności zobaczyłem
po raz pierwszy moje pomysły wyrażone innymi środ-
kami przez drugiego artystę. Pan Maurice Greiffen-
hagen umiał połączyć w ilustracjach własną, niezmier-
nie subtelną wizję z wiernym oddaniem myśli pisarza.
Amy Foster pojawiła się w „The Illustrated London
News" z pięknym rysunkiem, który przedstawiał Amy
w kapeluszu z wielkim piórem, odwiedzającą rodzinę
w dzień swego wychodnego i pojącą dzieciarnię herba-
tą. Jutro ukazało się po raz pierwszy w „Pali Mali Ma-
i gazine". O tej noweli powiem tylko to, że uderzyła wie-
le osób swą scenicznością. Namówiono mnie, aby ją
przerobić na scenę pod tytułem Jeszcze jeden dzień;
jak dotychczas, jest to jedyny wysiłek mój w tym kie-
runku. Dodam jeszcze, że każda z czterech nowel —
po ukazaniu się w książce — została uznana z różnych
powodów za „najlepszą ze zbioru" przez różnych kry-
tyków, którzy pisali recenzje z gorącym uznaniem i zro-
zumieniem, z wnikliwością pełną sympatii i w tak przy-
jaznych wyrazach, że trudno mi wyrazić moją wdzięcz-
ność.
J.C.
1919
TAJFUN
Kapitan MacWhirr z parowca „Nan-Shan" miał obli-
cze, które w świecie zjawisk fizycznych stanowiło do-
kładny odpowiednik jego umysłu: nie odznaczało się
ani stanowczością, ani głupotą; nie posiadało żadnych
cech wybitnych; było po prostu zwyczajne, beznamięt-
ne i niewzruszone.
Jego wygląd mógł czasami sugerować co najwyżej
nieśmiałość, kiedy przesiadywał w różnych biurach na
lądzie, ze słabym uśmiechem na opalonej twarzy i spu-
szczonymi oczyma. Skoro je podniósł, widać było, że
są błękitne i patrzą prosto na rozmówcę. Włosy jasne
i nadzwyczaj cienkie obejmowały od skroni do skroni
łysą kopułę czaszki niby kępa puszystego jedwabiu. Na-
tomiast zarost twarzy, koloru płomiennej marchwi, wy-
glądał jak szczeć miedzianego drutu przycięta krótko
nad linią ust: i choćby nie wiem jak gładko się ogolił,
kiedy tylko poruszył głową, ogniste, metaliczne błyski
przebiegały mu po policzkach. Wzrostu był mniej niż
średniego, o plecach lekko zaokrąglonych, a kończy-
nach zbudowanych tak mocno, że ubrania wydawały
się zwykle odrobinę przyciasne na nogach i ramionach.
Jakby niezdolny pojąć różnicy klimatów na rozmaitych
szerokościach geograficznych, nosił zawsze brązowy me-
| lonik, brązowy garnitur i ciężkie czarne buty. Ten por-
i
l 15
towy strój nadawał jego krępej postaci wygląd sztyw-
nej, niezgrabnej elegancji. Cienki srebrny łańcuszek ze-
garka zwisał na kamizelce, a kiedy schodził na ląd, nie-
odmiennie ściskał w potężnej, owłosionej ręce swój ele-
gancki parasol w najlepszym gatunku, ale zazwyczaj
nie zwinięty. Młody Jukes, pierwszy oficer, odprowa-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin