Słowacki - Ojciec zadżumionych.pdf

(156 KB) Pobierz
146527389 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
146527389.001.png 146527389.002.png
JULIUSZ SŁOWACKI
OJCIEC
ZADŻUMIONYCH
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
OD AUTORA
Dla objaśnienia następnego poematu potrzeba mi nieodbicie powiedzieć
kilka słów o kwarantannie na pustyni między Egiptem a Palestyną, blisko
miasteczka El-Arish. Wymysłem to jest dziwnym Mohameda Ali, że mię-
dzy dwoma swoimi państwami naznaczył myślą na błędnym piasku gra-
nicę i pod karą miecza zmusił wolne Beduiny rozbijać w tym miejscu na-
mioty i żyć przez dni kilkanaście pod dozorem straży i doktora; inaczéj
zaś z Egiptu do Syrii dostać się nie mogą. Podróżując na wielbłądzie mu-
siałem podobnemu ulec losowi. Po ośmiu dniach drogi przybyłem z Kairu
na smutną dolinę piaszczystą, abym na niéj przez dni dwanaście zamiesz-
kał. Zrazu pojąć nie mogłem, jak miejsce puste, bez żadnego domu, błęd-
nym piaskiem zawiane, mogło prawu ludzkiemu podlegać; ale miecz ba-
szy zdawał się wisieć w błękitnym niebie nad głową moich przewodni-
ków Arabów, bo przybywszy na dolinę kwarantanny kazali zaraz uklęk-
nąć wielbłądom, a w twa-rzach ich czarnych widać było głębokie podda-
nie się ludzi wolnych pod prawo strasznego człowieka. Przybył doktor z
miasteczka El-Arish; pierwsze to było miasteczko, które od wyjazdu z
Kairu obaczyłem z daleka, a doktor pierwszym napotkanym człowiekiem.
Pan Steble, tak się nazywał ów lekarz, emigrant włoski, ożeniony świeżo
z panną Malagamba, sławną pięknością na Wschodzie, o któréj Lamartine
z takim uniesieniem rozpowiada, starał się natychmiast mój pobyt pod
otwartym niebem jak najwygodniéjszym uczynić; wydał ze składu kilka
namiotów dla naszéj podróżnéj gromadki; a jak się późniéj dowiedziałem,
rączki jego żony grzęzły w białéj i srebrnéj mące, aby mi na chlebie
européjskim nie zabrakło. Rozłożywszy się pod namiotem przywykać za-
cząłem do smutnego widoku, który mnie otaczał. Opodal nieco rzeczka,
sucha prawie aż do dna, przerzynała piasku dolinę i szła do morza, za nią
szara wstęga palmowych lasów; od północy błękitna szarfa Morza Śród-
ziemnego roztrącała się o piasek i smutnym gwarem fal napełniała ciche
nad pustynią powietrze; nad morzem zaś, na piramidalnéj piasku mogile,
błyszczał białą kopułą mały grobowiec Szecha, straszny, albowiem tam,
w jego lochach, składano umarłych z dżumy; a zaś architektura jego i
3
żółtawa białość nadawały mu pozór kościotrupa. Z innych stron wzgórza
piaskowe i na nich straży namioty, i patrzący na kwarantannę strażnicy w
jaskrawych orientalnych ubiorach; w środku zaś doliny niby stożec pia-
skowy, z którego muezin obwoływał donośnym głosem wielkość Boga
rano, wieczorem i w nocy. Wszystkie te obrazy czytelnik drugi raz odbite
znajdzie w następującéj powieści; a pokażą się mu we właściwszym
świetle, albowiem, je zobaczy przez łzy ludzkie. Co do mnie, przywykać
zacząłem do mego namiotu i podobałem sobie w ciszy piasko-wego stepu
i w szumie morza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z
sobą jednego z kwarantanny strażników. W wigilią Bożego Narodzenia
(1836 r.), kiedy z téj spokojnéj pustyni myśli moje odbiegły aż do dalekiéj
ojczyzny mojéj i ku owym dniom, które dawniéj spędzałem na ucztach w
gronie rodzinnym, okropna burza przewiewana wichrem z Morza Czer-
wonego na Śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów
na mój namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce za-
częło wchodzić powoli przerażenie... Szeleszczący od wichrów i deszczu
namiot chwiał się nade mną i zaczerwieniony od piorunów, wydawał się
ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem... Wicher mi zagasił
światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby
opisy; albowiem wielkością biblijną nacechowana była ta burza w pustyni
- Anhelli myślał, że już przyszedł wicher, który go z ziemi zwieje i zanie-
sie w krainę cichą - przeszła jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad
rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne okrywały niebo i drobny
deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestrachów; krzyk
Arabów uwiadomił mnie o nowym niebezpieczeństwie: owa rzeczka,
gdzie wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowym korycie, na-
brzmiała nocną ulewą i srebrnymi pletwami prosto biegła roztoczyć się po
dolinie, na któréj stały nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu zosta-
wało do ratunku; unieśliśmy za pomocą Arabów namioty nasze na naj-
bliższe wzgórze piaskowe, a zaraz po nas przyszła woda napełnić owe
kręgi piaskowe, które jako ślady naszych zerwanych domów zostały w
dolinie. Zziębły i ponury patrzałem ze wzgórza na tryumf téj biednéj
rzeczki, a patrząc tak, dziwnego doznawałem wrażenia. Bez dachu, bez
ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie na ziemi rozbicia, nie
mogłem jednak udać się do bliskiego miasteczka, gdzie byli ludzie, ani
prosić, aby mię pod dach jaki przyjęto i przy gościnnym posadzono ogni-
sku. A mogły nadejść okropniéjsze burze, mogło nareszcie przyjść morze
i zatopić wzgórze, na którym stałem; a wszystko to trzeba było własnymi
siłami wytrzymać, ocalić się lub zginąć, pod okiem ludzi, którzy się mnie
i rzeczy moich dotknąć nie mogli i nie śmieli. Wyjaśniło się na koniec
niebo, a ja, nauczony doświadczeniem, już nie w dolinie, lecz na wzgórzu
najwyższym rozbiłem namiot; i przyszły dnie pogodne, ciche, spokojnie
płynące w pustyni. Drogman mój Soliman, sławny z tego i chełpliwy, że
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin