Żeromski - Opowiadania.pdf

(588 KB) Pobierz
146536478 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
146536478.001.png 146536478.002.png
Stefan Żeromski
Opowiadania,
Publicystyka
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
„Rozdzióbią nas kruki, wrony”
Ani jeden żywy promień nie zdołał przebić powodzi chmur, gnanych przez wichry. Skąpa
jasność poranka rozmnożyła się po kryjomu, uwidoczniając krajobraz płaski, rozległy i zupeł-
nie i pusty. Leciała ulewa deszczu, sypkiego jak ziarno. Wiatr krople jego w locie podrywał,
niósł w kierunku ukośnym i ciskał o ziemię.
Ponura jesień zwarzyła już i wytruła w trawach i chwastach wszystko, co żyło. Obdarte z li-
ści, sczerniałe rokiciny żałośnie szumiały, zniżając pręty aż do samej ziemi. Kartofliska,
ściernie, a szczególniej role świeżo uprawne i zasiane, rozmiękły na przepaściste bagna. Bure
obłoki, podarte i rozczochrane, leciały szybko, prawie po powierzchniach tych pól obumar-
łych i przez deszcz schłostanych.
Właśnie o samym świcie Andrzej Borycki (bardziej znany pod przybranym nazwiskiem Szy-
mona Winrycha) wyjechał zza pagórków rajgórskich i skierował się pod Nasielsk, na szerokie
płaszczyzny. Porzuciwszy zarośla, trzymał się przez czas pewien śladu polnej drożyny, gdy
mu ta jednak zginęła w kałużach; ruszył wprost przed siebie, na poprzek zagonów.
Przez dwie noce już czuwał i trzeci dzień wciąż szedł przy wozie. Buty mu się w rzadkim
błocie rozciapały tak misternie, że przyszwy szły swoim porządkiem, podeszwy swoim po-
rządkiem, a bose stopy w zupełnym odosobnieniu. Bardzo przemókł i przeziąbł do szpiku
kości. Któż by zdołał poznać w tym obdartusie byłego prezesa najweselszej pod księżycem
konfraterni tak zwanych śrubstaków, dawnego Jędrka, króla i padyszacha syren warszawskic-
h'? Włosy mu porosły „w orle pióra”, paznokcie „w dzikie szpony”, chodził teraz w przepo-
conej sukmanie, żarł chciwie razowiec ze sperką i żłopał gorzałę z taką naiwnością, jakby to
była woda sodowa z sokiem porzeczkowym.
Konie były głodne i zgonione tak dalece, że co pewien czas ustawały. Nic dziwnego: koła
zarzynały się w błoto po szynkle, a na drabiniastym wozie pod trochą olszowego chrustu,
siana i słomy leżało samych karabinków sztuk sześćdziesiąt i kilkanaście pałaszów, nie licząc
broni drobniejszej. Były to wcale niezłe szkapy.: rosłe, podkasane, prawie chude, ale ze
świetnej rasy pociągowej. Mogły jak nic robić dziesięć mil na dobę, byleby im pozwolić do-
brze wytchnąć dwa razy i uczciwie je popaść. Konie należały do pewnego szlachetki z okolic
Mławy. Stanowiły one znaczną część jego majątku, bo posiadał summa summarum trzy szka-
py, jednakże pożyczał ich Winrychowi na każde zapotrzebowanie. Ten ostatni przychodził
zazwyczaj późno w nocy, stukał do okna domostwa - wychodzili obydwaj z gospodarzem,
wyprowadzali konie cichaczem, aby nie budzić parobka, wytaczali wóz i jazda! Letnią porą
była to rzecz wcale łatwa - owa jazda. We dnie Winrych spał w gąszczach leśnych, a konie się
pasły Teraz niepodobna było ani spać, ani popasać. Winrych liczył na to, że go ktoś zluzuje,
zwłaszcza że najuciążliwsze posterunki i przeszkody szczęśliwie wyminął. Ale nie takie to już
były czasy... Jeżeli kto jeszcze na tej ziemi walczył w całym i zupełnym znaczeniu tego sło-
wa, to on, Winrych. On jeden jeszcze chodził po broń, jeden nie upadał na duchu. Gdyby nie
on, i sama partia byłaby się od dawna rozleciała na cztery strony świata. Przez długi czas tych
ludzi ściganych, głodnych, przeziębłych i wylęknionych wspierał swymi szyderczymi półsło-
wami i podniecał jak chłostą. Teraz, gdy już wszystko runęło na łeb w bezdenną jamę trwogi,
3
on się, jak to mówią, zawziął. W miarę tego jak nie tylko do głębi nastrojów i sumień, ale do
podstaw tak zwanej polityki rewolucyjnej wciskać się poczęta coraz bezczelniej i natarczy-
wiej filozoficzna zasada: fratres! rapiamus, capiamus, fugiamusque - on czuł w sobie upór
coraz zuchwalszy, coraz straszliwiej bolesny i już prawic szalony...
Gdy tak zmoknięty, głodny i bardzo znużony brnął przy wozie, poczęło, jakoby wraz z zim-
nem, wsiąkać w niego uczucie nędzy. W kieszeni nie miał już ani okruszyny chleba i ani kro-
pli wódki we flaszce. Dziurawe buty, absolutnie wzięte (jeżeli, notabene, był w nich milimetr
rzemienia zasługujący na to, aby był absolutnie czy tam inaczej brany), nie mogły być przy-
czyną owego uczucia nędzy. Nie sam głód również i nie samo zimno je wywoływało. Ale po
śladach, zostawionych na błocie przez te dziurawe buty, szła za Winrychem ironia spostrze-
żeń, owa bieda okrutna, co nie waha się wtargnąć do miejsca świętego świętych, co odważnie,
jak plugawy lichwiarz, bierze w szachrajską swą rękę bezcenne klejnoty ludzkiego ducha i
drwi z ich wartości ubierając tę podłość w najlogiczniejsze sylogizmy.
- Wszystko przełajdaczone - szepce Winrych pogwizdując - przegrane nie tylko do ostatniej
nitki, ale do ostatniego westchnienia wolnego. Teraz dopiero wyleci na świat strach o wiel-
kich ślepiach, ze stojącymi na łbie włosami i wypędzi z mysich nor wszystkich metafizyków
reakcji i proroków ciemnoty. Czego dawniej nie ważyłby się jeden drugiemu do ucha powie-
dzieć, to teraz będą opiewali heksametrem. Ile w człowieku jest zbója i zdrajcy, tyle z niego
wywleką na widok publiczny, ukażą i ku czci oraz naśladowaniu podadzą. I pomyśleć, że to
my taki sprawiliśmy postęp wyobrażeń, ponieważ przegraliśmy...
Mocniej zacisnął pas wełniany, osłonił piersi sukmaną i ruszył dalej, zwiesiwszy głowę. Cza-
sami ją podnosił i mówił przez zęby:
- Psy parszywe!
Deszcz ostry nacichł i siał tylko ów pył wodny, nieustanny, zawieszający tuż przed okiem
jakby nieprzejrzystą zasłonę. Podmuchy wiatru szalały dokoła wozu, gwizdały między spry-
chami, wydymały długie poły sukmany i targały koszulę na Winrychu.
Za zasłoną mgły dał się nagle postrzec jakiś ruch jednostajny, równoległy do ledwie widocz-
nego horyzontu. Mógł to być szereg wozów, stado bydła albo - wojsko.
Winrych patrzał przez chwilę, przymrużywszy powieki. Doznawał takiego wrażenia, jakby
ktoś zagiął palec pod żyłę krwionośną w jego piersiach i wydzierał ją na zewnątrz.
- Moskale... - wyszeptał.
Dał koniom po siarczystym bacie, ściągnął lejce, zawrócił prawie na miejscu i zaczął uciekać.
Nie chciał, a raczej nie mógł odwrócić głowy, ażeby się obejrzeć poza siebie i zbadać, co się
tam dzieje. Zdawało mu się, że umknie na bok nie postrzeżony. Nieszczęście chciało, że miej-
sce było gołe i puste w promieniu wiorst kilku.
Uciekający wóz spostrzeżono. Z szeregów postępującego wojska odłamała się grupa jeźdź-
ców, wysunęła przed front i pomknęła co koń skoczy. Winrych, patrząc już na to zjawisko,
nie mógł zrozumieć, czy ci ludzie sadzą ku niemu, czy się oddalają w kierunku przeciwle-
głym. Dopiero zobaczywszy chorągiewki przy schylonych lancach i łby końskie, zorientował,
się dobrze. Wtedy krew szarpiąca się w jego pulsach - jakby stężała i stanęła w biegu... Za-
trzymał konie, omotał dokoła luśni parciane lejce i namyślał się, co wywlec z wozu do obro-
ny: pałasz czy sztucer nie nabity?
Zanim wszakże cokolwiek przedsięwziąć zdołał, machinalnie zbliżył się do zmordowanych
koni swoich i zaczął jednemu z nich zdejmować kantar ze łba i ściągać chomąto, jakby z za-
miarem puszczenia na wolność tych towarzyszów niewoli. Czyniąc to, na chwilę przytulił się
do szyi końskiej i westchnął.
Ośmiu ułanów rosyjskich na pięknych gniadych koniach dopadło wozu i w mgnieniu oka ze
wszystkich stron go otoczyło. Jeden z nich, nie mówiąc ani słowa, począł zrzucać lancą suche
gałęzie oraz snopki kłoci i sondować głąb wozu.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin