Anne Rice - Posiadłość Blackwood.doc

(2745 KB) Pobierz
Anne Rice

 

 

 

Anne Rice

 

 

 

Posiadłość Blackwood

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Poświęcam mojemu synowi,

Christopherowi Rice’ow

 

 

 

 

 

 

 

 

„Minęło już życie, z nim plany

i dążenia mojego serca.

Noc chcą zamienić w dzień:

«światło jest bliżej niż ciemność».

Mam ufać? Szeol moim domem,

w ciemności rozłożę swe łoże,

grobowi powiem: Mój ojcze,

matko ma, siostro — robactwu.

Właściwie, po cóż nadzieja,

Kto przedmiot ufności zobaczy?

Czy zejdzie do królestwa Szeolu?

Czy razem do ziemi pójdziemy?”

 

Job 17, 11–16


1

 

Lestacie,

Gdy tylko znajdziesz ten list w swoim domu przy rue Royale — a szczerze wierzę, że go znajdziesz — zdasz sobie sprawę, że złamałem Twoje zasady.

Wiem, że Nowy Orlean to ziemia zakazana łowców krwi i że zniszczysz każdego, kogo tam znajdziesz. I w przeciwieństwie do całej hołoty, której już się pozbyłeś, rozumiem Twoje powody. Nie chcesz, aby wytropili nas członkowie Talamaski. Nie chcesz wojny z czcigodnym Zakonem Śledczych Zjawisk Nadprzyrodzonych, zarówno ze względu na zakon, jak i na nas.

Ale proszę Cię, błagam, zanim zaczniesz mnie ścigać, przeczytaj to, co mam do powiedzenia.

Nazywam się Quinn. Mam dwadzieścia dwa lata i niecały rok jestem łowcą krwi, jak nazywał tę kondycję mój stwórca. Że tak powiem, stałem się sierotą i dlatego zwracam się do Ciebie o pomoc.

Zanim jednak przedstawię moją sprawę, proszę, zrozum, że wiem o Talamasce, że wiedziałem o niej, zanim w ogóle otrzymałem mroczną krew, że wiem o wrodzonej dobroci i legendarnej neutralności członków Zakonu w sprawach zjawisk nadnaturalnych i zadam sobie wiele trudu, aby mnie nie zauważyli, gdy będę Ci dostarczał ten list.

Nie wątpię, że twoje telepatyczne umiejętności pozwalają Ci sprawować straż nad Nowym Orleanem. Nie wątpię, że znajdziesz to pismo.

Jeśli faktycznie przybędziesz wymierzyć mi sprawiedliwość, bezzwłocznie ukarzesz mnie za nieposłuszeństwo, daj słowo, że zrobisz wszystko, co w Twojej mocy, aby zniszczyć ducha, który od dziecka był moim towarzyszem. Ten stwór, ten mój duplikat, który rósł ze mną od poczęcia, teraz zagraża nie tylko mnie. Ludziom również.

Pozwól, że wytłumaczę, o co mi chodzi.

Jako chłopiec nazwałem go „Goblin”, chrzcząc go tym imieniem dużo wcześniej, nim zaczęto czytać mi wiersze czy bajki, w których występują takie postaci. Czy sam się tak nazywał, tego nie wiem. Jednakże wystarczyło mi pomyśleć, powiedzieć, zawołać: „Goblin!”, a pojawiał się przy mnie. Wiele razy czynił to z własnej woli i nie dał się odpędzić. Często bywał moim jedynym przyjacielem. Z biegiem czasu stał się nieodłącznym towarzyszem, dojrzewając wraz ze mną, i nauczył się wyrażać swoje życzenia. Można powiedzieć, że przydałem mu sił i ciała, niechcący tworząc potwora.

Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie życia bez niego. Ale muszę. Muszę z nim skończyć, zanim całkowicie wymknie się spod kontroli.

Dlaczego nazywam go potworem — to stworzenie, które kiedyś było moim najbliższym towarzyszem? To proste. Od kiedy zrobiono mnie łowcą krwi — a zrozum, nie miałem w tej sprawie żadnego wyboru — Goblin sam zasmakował we krwi. Po każdym karmieniu bierze mnie w objęcia i wysysa ze mnie krew tysiącem drobniutkich ranek, stając się bardziej widoczny i wydzielając łagodną woń, której nigdy wcześniej nie miał. Nabiera sił z każdym miesiącem i przysysa się do mnie na coraz dłużej.

Już nie potrafię go odpędzić.

Chyba nie zdziwi Cię informacja, że jego napaści dostarczają mi nieuchwytnej przyjemności, chociaż nie tak wielkiej jak spożywanie ludzkiej krwi, i nie zaprzeczam, że czuję wtedy dreszcz słodki jak orgazm.

Teraz jednak nie o siebie się boję, nie przeraża mnie własna bezbronność. Boję się przemiany, która w nim zachodzi.

Tak się składa, że przeczytałem od deski do deski Twoje „Kroniki wampirów”. Zostały mi przekazane przez mojego stwórcę, wiekowego łowcę krwi, który przekazał mi również, jak sam twierdzi, ogromną siłę.

W swoich opowieściach mówisz o powstaniu wampirów, cytując egipskiego krwiopijcę sprzed tysięcy lat, Starszego, który opowiedział tę historię mędrcowi, Mariusowi, który z kolei przed wiekami przekazał ją tobie.

Nie wiem, czy Ty i Marius wpletliście zmyślenia w swoje historie. Być może Ty i Twoi towarzysze, Sabat Wymownych,” jak się teraz nazywacie, faktycznie macie skłonność do folgowania wyobraźni.

Ale nie sądzę. Jestem żywym dowodem, że łowcy krwi istnieją — bez względu na to, czy nazwie się ich krwiopijcami, wampirami, dziećmi nocy czy dziećmi milenium — a sposób, w jaki zostałem stworzony, potwierdza Wasze opisy.

Więcej, chociaż mój stwórca nazywał nas częściej łowcami krwi niż wampirami, używał określeń, które pojawiły się w Twoich opowieściach. Przekazał mi umiejętność swobodnego przemieszczania się w powietrzu i nazwał ją darem chmur, umiejętność telepatycznego wynajdywania grzesznych ofiar i nazwał ją darem umysłu, umiejętność rozpalania ognia w żelaznym piecu, który zapewnia mi ciepło, i nazwał ją darem ognia.

Tak więc wierzę, że Wasze opowieści są prawdziwe. Wierzę, że faktycznie istniejecie.

Wierzę, gdy mówisz, że Akasza, pierwszy z wampirów, została stworzona, gdy zły duch przeniknął każdą jej tkankę, i że zanim ją zaatakował, zasmakował w ludzkiej krwi.

Wierzę, gdy mówisz, że ten duch, Amel, jak nazywały i go dwie czarownice — Maharet i Mekare — które miały moc widzenia i słyszenia tego rodzaju istot, egzystuje teraz w nas wszystkich, gdy jego niewidzialne ciało, jeśli można je tak nazwać, rozrosło się niczym bujne pnącze i rozkwitło w każdym, kolejno stwarzanym łowcy krwi, aż do obecnych czasów.

Wiem również z Waszych opowieści, że gdy Mekare i Maharet stały się łowcami krwi, straciły umiejętność widzenia duchów i rozmawiania z nimi. I co więcej, mój stwórca powiedział mi, że i ja stracę tę moc.

Zapewniam Cię jednak — nic takiego się nie stało. Nadal przyciągam duchy jak magnes. I to być może ta moja zdolność, ten rodzaj wrażliwości i wcześniejszy pociąg do Goblina dały mu dręczycielską siłę, z którą teraz mnie prześladuje, wysysając moją wampirzą krew.

Lestacie, jeśli ta kreatura nabierze jeszcze większej siły, a wygląda na to, że nic jej przed tym nie powstrzyma, czy zdoła wejść w człowieka, jak przed tysiącami lat zrobił to Amel? Czy to możliwe, że z wampirzego pnia powstanie kolejny gatunek, a z tego pnia kolejne pnącze?

Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś pozostać obojętny na ten problem, na tę możliwość, że Goblin stanie się zabójcą ludzi, chociaż teraz jeszcze jest na to o wiele za słaby.

Myślę, że mnie zrozumiesz, kiedy powiem, że lękam się o tych, których otaczam miłością i troską — o moją śmiertelną rodzinę — jak również o każdego obcego, którego Goblin mógłby zaatakować.

Niełatwo mi pisać te słowa. Przez całe życie kochałem Goblina i pogardzałem każdym, kto z niego kpił, mówiąc, że to tylko „zmyślony towarzysz zabaw” albo „niemądra obsesja”. Ale on i ja, długo ukryte przed światem bliźniacze dusze, jesteśmy teraz wrogami i panicznie boję się jego napaści, bo czuję jego rosnącą siłę.

Goblin wychodzi ze mnie, gdy nie poluję, i pojawia się tylko wtedy, kiedy mam w żyłach świeżą krew. Nasz duchowy związek runął. Spala go zazdrość o to, że stałem się łowcą krwi. Jego infantylny umysł odrzucił wszystko, czego kiedyś się nauczył.

To wszystko jest dla mnie męczarnią.

Pozwól, że powtórzę; nie piszę ze strachu o siebie. Boję się tego, w co Goblin może się przemienić.

Oczywiście, że chcę Cię zobaczyć na własne oczy. Chcę z Tobą porozmawiać. Chcę zostać przyjęty, jeśli to możliwe, do grona wymownych. Chcę, żebyś Ty, istota zdolna złamać wszelkie zasady, wybaczył mi to, że złamałem Twoje.

Chcę, abyś Ty, porwany i stworzony wampirem wbrew woli, spojrzał na mnie łaskawie, ponieważ mnie spotkało to samo.

Chcę, abyś wybaczył mi włamanie do twojego domu przy rue Royale, gdzie, mam nadzieję, ukryję ten list. Chcę, abyś również wiedział, że nie polowałem w Nowym Orleanie i nigdy nie będę tam polować.

A skoro mowa o polowaniu, to wiedz, mnie również nauczono polować na złoczyńców i chociaż moja lista osiągnięć nie jest doskonała, uczę się z każdym karmieniem. Opanowałem również sztukę drobnych łyczków, jak to elegancko nazywasz, i bywam na hałaśliwych zabawach śmiertelnych, i nikt nie widzi, jak szybko i zręcznie siorbię z jednego po drugim.

Przeważnie jednak wiodę samotną, gorzką egzystencję. Gdyby nie moi śmiertelni krewni, byłaby nie do zniesienia. Co się tyczy mojego stwórcy, unikam go i jego otoczenia. I nie bez powodu.

Oto, co chciałbym Ci opowiedzieć. Prawdę mówiąc, chciałbym Ci opowiedzieć o wiele więcej. Modlę się, aby moje opowieści wstrzymały Twoją karzącą dłoń. Wiesz, chętnie podjąłbym pewne ryzyko. Spotkalibyśmy się, zacząłbym mówić, i, trrrach!, zabiłbyś mnie, gdybym tylko Cię czymś obraził.

Ale poważnie, Goblin mnie martwi.

Pozwól, że zanim skończę, dodam, iż czytając od roku Twoje „Kroniki” i ucząc się z nich, często czułem pokusę, by udać się do Macierzystego Domu Talamaski w Oak Heaven pod Nowym Orleanem. Dla takiego nieopierzonego łowcy krwi jak ja to pokusa nie lada. Często korciło mnie, by poprosić Talamaskę o radę i pomoc.

Kiedy byłem chłopcem — czyli prawie wczoraj — znalazł się członek Talamaski, który widział Goblina tak wyraźnie jak ja — łagodny, wyrozumiały Anglik, Oliver Stirling; radził mi względem moich mocy i sygnalizował, że mogą mnie przerosnąć, że nie zdołam nad nimi zapanować. Nie minęło wiele czasu, a pokochałem Stirlinga.

Bardzo pokochałem również dziewczynę, jego znajomą, rudą piękność o wybitnych paranormalnych zdolnościach. Ona także widziała Goblina. Talamaska otworzyła przed nią swoje szczodre serce.

Ta dziewczyna jest teraz poza moim zasięgiem. Pochodzi z rodu Mayfair, co chyba ci coś mówi, chociaż ona zapewne do dzisiaj nie ma pojęcia o twojej przyjaciółce i towarzyszce, Merrick Mayfair.

Niewątpliwie pochodzi z tej rodziny potężnych mediów, której kobiety uwielbiają nazywać siebie czarownicami, i przysiągłem nigdy więcej nie oglądać jej na oczy. Zbyt wiele widzi, aby nie dostrzec, że spotkała mnie katastrofa. A nie mogę pozwolić, aby zło, które mi towarzyszy, wyrządziło jej krzywdę.

Kiedy czytałem Twoje „Kroniki”, byłem nieco zaskoczony tym, że Talamaska zwróciła się przeciwko łowcom krwi. Mój stwórca mi o tym powiedział, ale mu nie wierzyłem, dopóki nie przeczytałem tego w Twoich książkach.

Nadal trudno mi sobie wyobrazić, że ci łagodni ludzie odrzucili swoją tysiącletnią neutralność i teraz ostrzegają przed wszystkimi osobnikami naszego gatunku. Wydawali się tak dumni ze swojej wieloletniej życzliwości, tak przywiązani do swojej świeckiej, pełnej wyrozumiałości postawy.

Oczywiście, teraz nie mogę się udać do Talamaski. Gdyby mnie rozpoznali, staliby się moimi zaprzysięgłymi wrogami. S ą moimi zaprzysięgłymi wrogami! I z racji moich dawnych kontaktów, wiedzą dokładnie, gdzie mieszkam. Ale co ważniejsze, nie mogę szukać ich pomocy, ponieważ Ty tego nie chcesz.

Ty i inni członkowie Sabatu Wymownych nie chcecie, aby ktokolwiek z nas wpadł w ręce śledczych, którzy aż się palą, — żeby nas wziąć pod lupę.

Co do mojej ukochanej rudowłosej Mayfair, to pozwól mi powtórzyć, że nie śmiem się do niej zbliżyć, chociaż czasem się zastanawiałem, czyjej niezwykłe zdolności nie pomogłyby mi skończyć raz na zawsze z Goblinem. To jednak kosztowałoby ją zbyt wiele strachu i wprawiło w zbyt wielką konsternację. Poza tym nie zamierzam przerywać jej ludzkiego bytu, jak przerwano mój. Wydaje mi się jeszcze bardziej niedosiężna niż kiedyś.

Tak więc, nie licząc moich kontaktów ze śmiertelnymi, jestem samotny.

To nie powód, abym oczekiwał Twojej litości. Ale może zrozumiesz moją sytuację i nie zlikwidujesz natychmiast mnie i Goblina.

Nie wątpię, że możesz nas znaleźć. Jeśli „Kromki” są prawdziwe choćby w połowie, to jest jasne, że twój dar umysłu nie ma granic. Niemniej jednak pozwól, że ci powiem, gdzie przebywam.

Moim prawdziwym domem jest drewniana Samotnia na Wyspie Słodkiego Czarta, głęboko na Bagnach Słodkiego Czarta w północno–wschodniej Luizjanie, niedaleko brzegów Missisipi. Bagna Słodkiego Czarta żywi zachodnia odnoga rzeki Ruby, odchodząca w Rubyville.

Te rozległe, głębokie cyprysowe trzęsawiska należą od pokoleń do mojej rodziny i żaden śmiertelnik nie znalazł nigdy drogi do wyspy, jestem tego pewien, na której mój praprapradziadek Manfred Blackwood zbudował dom, w którym teraz siedzę, pisząc do ciebie.

Naszym rodzinnym gniazdem jest dwór Blackwood, majestatyczny, jeśli nie przesadnie wielki dom w klasycystycznym stylu, wsparty na wielu ogromnych, olśniewających korynckich kolumnach, niebywała budowla na wzgórzu.

Z racji pyszałkowatej urody brak mu wdzięku i godności nowoorleańskich domów, za to jest doprawdy pretensjonalnym pomnikiem chciwości i marzeń Manfreda Blackwooda. Wzniesiony w latach osiemdziesiątych XIX wieku i pozbawiony towarzystwa plantacji, która uzasadniałaby jego obecność, miał jedynie sprawiać przyjemność tym, którzy w nim mieszkali. Cała własność, bagna, ziemia i monstrualnej wielkości dom, jest znana jako posiadłość Blackwood.

Dom i ziemie wokół niego są nawiedzane przez duchy, to nie legenda, to fakt. Goblin niewątpliwie jest z nich najpotężniejszy, ale nie jedyny.

Czy pożądają mojej mrocznej krwi? Przeważnie wydają się zbyt słabe, aby w ogóle móc o tym myśleć, ale kto powiedział, że duchy nie widzą i się nie uczą? Bóg wie, że mam jakąś przeklętą zdolność przyciągania ich uwagi i obdarzam je witalnością. Zawsze tak było.

Nadwyrężyłem twoją cierpliwość? Na Boga, mam nadzieję, że nie.

Ten list to moja jedyna szansa nawiązania kontaktu z Tobą. Tak więc powiedziałem to, co dla mnie ważne.

A gdy dostanę się do Twojego domu przy rue Royale, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ukryć ten list w takim miejscu, w którym tylko Ty go znajdziesz.

Wierząc, że mi się to uda, składam swój podpis

 

Tarquin Blackwood, znany zawsze jako

Quinn

 

PS Pamiętaj, że mam ledwie dwadzieścia dwa lata i jestem trochę nieporadny. Nie mogę się jednak powstrzymać, aby nie poprosić Cię o jeden drobiazg. Jeśli faktycznie zdecydujesz się mnie odnaleźć i zniszczyć, czy mógłbyś uprzedzić mnie godzinę wcześniej, tak żebym zdążył się pożegnać z jedną jedyną śmiertelną krewną, którą kocham?

W części „Kronik wampirów” zatytułowanej Merrick napisano, że nosisz okrycie z kameami zamiast guzików. Czy to prawda, czy literacka fantazja?

Jeśli nosisz te kamee — a więcej, jeśli wybrałeś je starannie i z miłością — to przez wzgląd na nie pozwól mi, zanim zostanę zniszczony, pożegnać się ze starszą panią o niewiarygodnym wdzięku i dobroci, która uwielbia każdego wieczoru rozkładać setki kamei na marmurowym stoliku i ogląda je w świetle lampy. To moja cioteczna babka i nauczycielka we wszystkich dziedzinach życia, kobieta, która obdarzyła mnie wszystkim, co niezbędne i cenne.

Teraz nie jestem godzien jej miłości. Nie jestem istotą żyjącą. Ale ona o tym nie wie. Moje nocne wizyty u niej wymagają wielkiej ostrożności, bez nich poczułaby się jednak nieszczęśliwa i opuszczona. I gdybym został jej odebrany bez ostrzeżenia i słowa wyjaśnienia, byłoby to okrucieństwo, na które nie zasługuje.

Ach, mógłbym ci opowiedzieć dużo więcej o jej kameach — i roli, którą odegrały w moim życiu.

Na razie pozwól mi tylko przedłożyć Ci to błaganie. Pozwól mi żyć i pomóż mi zniszczyć Goblina. Lub połóż kres istnieniu nas obu.

 

Twój Quinn

 

2

 

Skończyłem list i długo trwałem bez ruchu. Siedziałem, wsłuchany w odgłosy wiecznie żywych Bagien Słodkiego Czarta, bezwiednie rejestrując wzrokiem moje nijakie, regularne pismo. Mdłe światło lamp odbijało się w marmurach podłogi, uchylone okiennice przepuszczały nocny powiew.

W moim piccolo palazzo na bagnach panował wzorowy porządek.

Śladu Gobłina. Śladu jego zachcianek ani wrogości. Do moich czujnych uszu wampira docierały same naturalne, dalekie dźwięki, słabe odgłosy z dworu Blackwood, gdzie ciotka Queen właśnie wstawała z łóżka przy czułej pomocy Jasmine, naszej gospodyni, przed nocą wypełnioną nie wymagającymi wysiłku wydarzeniami. Wkrótce w telewizji pojawią się czarujące czarno–białe filmy. Dragonwyck lub Laura, Rebeka lub Wichrowe wzgórza. Może za jakąś godzinę ciotka Queen spyta Jasmine: „Gdzie mój syneczek?”

Na razie był czas dla odważnych. Czas kontynuacji tego, co się już rozpoczęło.

Wyjąłem z kieszeni i obejrzałem kameę. Rok temu, gdy byłem jeszcze śmiertelnikiem — żywą istotą — musiałbym przysunąć ją do lampy, ale teraz nie. Widziałem ją wyraźnie.

To był wizerunek mojej głowy, półprofil zręcznie wyrzeźbiony w kawałku dobrego dwuwarstwowego sardoniksu, precyzyjna miniatura w bieli. Tło lśniło czernią bez skazy.

To była ciężka kamea, znakomity okaz sztuki grawerskiej. Kiedyś podarowałbym ją mojej ukochanej cioci Queen, bardziej dla żartu niż z jakiegoś innego powodu, ale zanim nadarzył się właściwy moment, przekazano mi mroczną krew. Teraz ten moment należał bezpowrotnie do przeszłości.

Co widziałem? Smutną, owalną twarz i zbyt delikatne rysy — zbyt wąski nos, okrągłe oczy i półkoliste brwi, buźkę w ciup jak u dwunastolatki. Nie miałem dużych oczu, wysokich kości policzkowych, twardej szczęki. Wszystko bardzo ładne, tak, za ładne i to dlatego na większości fotografii mam naburmuszoną minę; ale ten artysta nie pokazał mojego naburmuszenia. Przeciwnie, obdarzył mnie lekkim uśmiechem. Krótkie kręcone włosy ułożył w gęste kędziory, rozrzuconą czuprynkę olimpijskich bogów. Z taką samą gracją wyrzeźbił kołnierzyk koszuli, połę marynarki i węzeł krawata.

Oczywiście kamea nie mówiła nic o moim wzroście, sięgającym sześciu stóp i czterech cali, kruczoczarnych włosach, niebieskich oczach ani delikatnej budowie. Mam długie szczupłe palce pianisty i czasem użytkuję je do gry na tym instrumencie. A mój wzrost mówił ludziom, że mimo zbyt delikatnej twarzy i kobiecych rąk w rzeczywistości jestem młodym mężczyzną.

Taka więc była ta enigmatyczna postać, oddana jak najwierniej. Postać prosząca o sympatię. Postać mówiąca z przekorą: „No, pomyśl o tym, Lestacie. Jestem młody, jestem głupi. I jestem przystojny. Popatrz na kameę. Jestem przystojny. Daj mi szansę”.

Umieściłbym te słowa maczkiem na odwrocie, ale tam znajdowała się owalna oprawka na fotografię i mój wizerunek, także czarno — biały, potwierdzający dokładność awersu. Na złotym brzeżku, tuż pod kameą, wyryto „Quinn”; wiernie imitując ten bezpłciowy charakter pisma, którego zawsze nie cierpiałem do szpiku kości — ja, mańkut udający normalnego, medium mówiące: „Jestem zdyscyplinowany i przy zdrowych zmysłach”.

Zebrałem zapisane kartki, przeczytałem je szybko, krzywiąc się kolejny raz z powodu mojego nijakiego charakteru pisma, potem złożyłem je i razem z kameą włożyłem do wąskiej koperty, którą zakleiłem.

Wsunąłem kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej luźnej kurtki. Zapiąłem kołnierzyk białej garniturowej koszuli i poprawiłem węzeł gładkiego krawata z czerwonego jedwabiu. Quinn dandys. Quinn materiał na bohatera „Kronik wampirów”. Quinn, który tak się wystroił, że wyżebrze wpuszczenie go za próg.

Siadłem wygodniej, nasłuchując. Ani śladu Goblina. Gdzie był Goblin? Jego nieobecność podkreślała moją samotność i sprawiała mi ból. Poczułem pustkę nocy. Czekał na moje łowy, czekał na świeżą krew. Ale nie miałem zamiaru dziś polować, chociaż dokuczał mi lekki głód. Wybierałem się do Nowego Orleanu. Wybierałem się, być może, na śmierć.

Goblin nie mógł odgadnąć, co się dzieje. Goblin zawsze był niedorostkiem. Goblin wyglądał jak ja, to prawda, na każdym etapie mojego życia, ale był wiecznym niedorostkiem. Kiedy usiłując pisać, prowadził moją lewą rękę swoją prawą, wychodziły dziecięce bazgroły.

Pochyliłem się i dotknąłem pilota na marmurowym blacie. Światło kinkietów osłabło i z wolna zgasło. Ciemność przyszła do Samotni. Dźwięki jakby stały się głośniejsze; nocny krzyk czapli, delikatny szmer zgniłych mrocznych wód, chrobot małych zwierząt w splątanych koronach cyprysów i eukaliptusów. Czułem woń aligatorów, które obawiały się wyspy tak samo jak ludzie. Czułem gnilny żar.

Księżyc był w pełni i stopniowo dostrzegłem kawałek nieba, jasną, metaliczną, niebieską półkulę.

Bagna wokół wyspy były najgęstsze — tysiącletnie cyprysy otaczały sękatymi korzeniami brzeg, hiszpański mech zwisał z kalekich konarów. Można by pomyśleć, że chciały ukryć Samotnię, i niewykluczone, iż taki był ich cel.

Tylko pioruny ośmielały się atakować tych starych wartowników. Tylko pioruny nie bały się legend, które głosiły, że jakieś zło zamieszkuje na Wyspie Słodkiego Czarta; wylądujesz na niej i nigdy nie wrócisz.

Opowiadano mi te legendy, gdy miałem piętnaście lat. I mając ich dwadzieścia jeden, słyszałem je w kółko, ale próżność i fascynacja zwabiły mnie do Samotni, skusiła jej tajemniczość — potężnego jednopiętrowego domu, będącego jakimś tajemnym mauzoleum — ale teraz nie było prawdziwego „potem”. Była tylko nieśmiertelność, ta kipiąca we mnie moc, odgradzająca mnie od teraźniejszości lub od czasu.

Człowiek w pirodze potrzebowałby dobrej godziny, by się stąd wydostać, przedzierając się między korzeniami drzew do pomostu przy wzgórzu, na którym stał dwór Blackwood, nieskończenie arogancki i wyniosły.

Nie przepadam za Samotnią, chociaż jej potrzebuję. Nie przepadam za ponurym mauzoleum ze złota i granitu o dziwnych łacińskich napisach, chociaż muszę się w nim ukrywać przed słońcem dnia. Uwielbiam za to dwór Blackwood, darząc go irracjonalną i zachłanną miłością, którą tylko wielkie domy potrafią w nas wzbudzić — domy, które powiadają: „Byłem tu, zanim ty się urodziłeś, i będę tu, po tym kiedy ty odejdziesz”; domy, które w równej mierze narzucają nam obowiązki i sycą marzeniami.

Historia dworu i jego arogancka, przesadna uroda wywarły na mnie potężny wpływ. Spędziłem tu całe życie, nie licząc cudownych chwil za granicą.

Nie wiem, jak różnym stryjom i ciotkom udało się przez lata opuścić Blackwood, ale ci nieznajomi nie liczyli się w moim życiu, odjechali na północ i tylko od czasu do czasu spotykałem ich na pogrzebach. Poddawałem się przemożnemu urokowi tego domu.

Rozmyślałem. Czy uda mi się powrócić, aby znów zwyczajnie przejść amfiladą pokojów? Czy uda mi się powrócić i odnaleźć wielką sypialnię na tyłach parteru, w której moja ukochana ciotka właśnie zasiadała w swoim ulubionym fotelu? Przecież nadal miałem kameę w kieszeni kurtki, kameę kupioną z myślą o niej zaledwie kilka nocy temu w Nowym Jorku, i powinienem ją jej dać, prawda? To był cudowny egzemplarz, jeden z najwspanialszych…

Nie. Nie dla mnie zdawkowe pożegnanie. Nie potrafiłem ot tak sobie dać do zrozumienia, że coś może mi się przydarzyć. Nie potrafiłem wstąpić ze złośliwą radością w tajemnicę, w której już byłem pogrążony po uszy; Quinn, nocny gość, Quinn, który teraz lubi przyciemnione pokoje i unika światła lamp, jakby cierpiał na jakąś egzotyczną chorobę. Co dobrego przyniosłoby zdawkowe pożegnanie mojej ukochanej, łagodnej ciotce Queen?

Gdybym przegrał tej nocy, powstałaby kolejna legenda: „Ten niepoprawny Quinn. Wyprawił się na sam środek Bagien Słodkiego Czarta, chociaż wszyscy mu odradzali; pewnej nocy popłynął na tę przeklętą wyspę, do Samotni, i nigdy więcej nie wrócił”.

Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że Lestat zdmuchnie płomyk mojej egzystencji. Nie wierzyłem, że to zrobi, nie pozwoliwszy mi przedstawić mojej opowieści, całej lub przynajmniej w części. Może po prostu byłem zbyt młody, aby w to uwierzyć. Może zbyt mocno przeżyłem lekturę „Kronik” i gdy Lestat stał się mi bliski, uznałem, że ja mogę stać się bliski jemu.

Najpewniej oszalałem. Obsesyjnie pragnąłem znaleźć się jak najbliżej Lestata. Nie wiedziałem, z którego miejsca i jak pilnuje Nowego Orleanu. Nie wiedziałem również, kiedy i jak często odwiedza swój dom w dzielnicy francuskiej. Ale list i mój onyksowy wizerunek miały tam dotrzeć.

W końcu podniosłem się z krzesła ze złota i skóry.

Wyszedłem z domu o cudownych marmurowych posadzkach i wystarczyło mi pomyśleć, a uniosłem się powoli z ciepłej ziemi, doświadczając rozkosznej lekkości, aż z chłodnych wyżyn dostrzegłem ogromną, długą, czarną plątaninę mokradeł i światła wielkiego domu, lśniące jak latarnia na gładkich trawnikach.

Siłą woli skierowałem się do Nowego Orleanu. Używając najbardziej niesamowitej mocy, daru chmur, przebyłem wody jeziora Pontchartrain i udałem się ku osławionej rez...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin