Witczak Tomasz - USA.pdf

(121 KB) Pobierz
Witczak Tomasz - USA
Witczak Tomasz
USA
Z „Fahrenheit”
Śnieg padał nieubłaganie, drobnymi, rozpędzonymi płatkami, które wiatr wwiewał do opuszczonego lokalu.
Mróz szczypał w twarz, a mokre, wełniane rękawice niewiele chroniły przemarznięte ręce. Nie pomagało
ani chuchanie, ani gorączkowe rozcieranie czerwonych dłoni – po kilku chwilach zimno i tak wygrywało
w nierównej walce człowieka z żywiołem.
Gordon z niepohamowaną złością kopnął pusty kontuar. Sprawiło mu to odrobinę przyjemności, więc
kopnął po raz drugi. I jeszcze raz. A potem całą siłą, która mu pozostała, przewrócił ograbione do cna półki
na podłogę, upajając się chrzęstem pękających desek. Chwycił pierwszą rzecz, którą miał pod ręką –
zapewne stary czajnik lub podobne naczynie – i rzucił w zaszronioną szybę. Prask! Rozbryzgujące się
szkło, świadomość dokonanego zniszczenia. Jakie to przyjemne, pomyślał. A potem, żeby dopełnić zemsty
na martwych przedmiotach, strzaskał drzwi wyjściowe podeszwą swego wojskowego buta.
Gdy wsiadał do samochodu, czuł ulgę, ale tylko przez chwilę. Zaraz powróciły codzienne zmory – głód,
ziąb i zmęczenie. Gordon czuł bliżej nieokreśloną, niewytłumaczalną nienawiść do wszystkich, którzy byli
w tym miejscu przed nim i wynieśli ze sklepu wszystko, co się dało, zostawiając jedynie niezdatne do
niczego graty. Czuł się gorszy, jakby pozostawiony gdzieś na szarym końcu wielkiego wyścigu. Wyrżnął
więc w deskę rozdzielczą jeepa, a ból, który rozszedł się po dłoni, sprawił mu nieoczekiwaną przyjemność.
Uderzył jeszcze raz. Tak, teraz lepiej...
Do przodu. Pruj do przodu, sukinsynu – mamrotał, wiercąc kluczem w stacyjce. Wreszcie pojazd ruszył
z chorobliwym, bolesnym rzężeniem. Powoli toczył się po zaśnieżonej drodze.
Gordon miał przed sobą setki, jeśli nie tysiące kilometrów. Zima tego roku była wyjątkowo surowa, ludzie,
którzy bywali na południu, zarzekali się, że śnieżyce ogarnęły nawet Konfederację i Kalifornię, nie mówiąc
już o Nowym Jeruzalem i reszcie północno – wschodniego wybrzeża. Zresztą Gordonowi było wszystko
jedno – jajogłowi przebąkiwali nawet coś o globalnej zmianie klimatu i rychłym nadejściu nowej epoki
lodowcowej. A jeśli tak miało być naprawdę, to nikt, ani pieprzony prezydent, ani pieprzeni jajogłowi, ani
tym bardziej on – pieprzony Gordon Frasier, nie będą mieli wpływu. Wolał więc przystosować się do tego,
co napotykał na swej drodze, a póki co przedrzeć się tym cholernym, skradzionym wozem na południe,
może zaciągnąć do wojsk konfederackich, a może zrobić coś zupełnie innego. Plany miał najwyżej na kilka
dni, potem "coś się wymyśli". Na razie liczyło się to, że oddalał się od zamarzniętego na kość Detroit.
Die Welt, 12 I 2018:
...stany południowe kolejno opuszczają Unię w proteście przeciw pogłębiającemu się kryzysowi i bezsilności
władz. Do dnia obecnego secesję ogłosiło pięć stanów, następne są o krok od identycznej decyzji.
Tymczasem w Kalifornii grupy ekologicznych terrorystów walczą zbrojnie o powołanie nowego państwa –
Ecotopii, w wielkich miastach brakuje elektryczności i wody, mieszkańcy mówią też o korupcji paraliżującej
działania policji i władz. Wszystko to, w połączeniu z wzrastającą przestępczością, stawia pod znakiem
zapytania dalszą przyszłość USA w obecnym ich kształcie...
Nolan Thayer ostrożne stąpał po zboczu, mozolnie próbując wspiąć się na górę bez uszczerbku dla zdrowia.
Raz, dwa, raz, dwa – odliczał w myślach kolejne kroki. Czasem chwytał się drzew, kiedy indziej chwiał
przez kilkanaście sekund, groteskowo machając rękami by utrzymać równowagę. Śnieg był nieznośnie
śliski, a Nolan miał wrażenie, że cały czas drepcze w miejscu na dnie doliny.
Obejrzał się. W dole, spod zasp wystawały dachy budynków, a na nich – kominy, z których pewnie nigdy
już nie wzniosą się smugi dymu, i anteny telewizyjne – pomniki globalnej cywilizacji mass-mediów, teraz
tylko abstrakcyjne, bezużyteczne konstrukcje. Wreszcie pokonał strome zbocze i stanął na szczycie.
– Emmet! – krzyknął Thayer, nawołując przyjaciela, który dzień wcześniej, podczas burzy śnieżnej, zaginął
gdzieś na pustkowiu. Odpowiedziało mu tylko echo. Perspektywa osamotnienia przeraziła Nolana, tym
bardziej, że nie wiedział, czy uda mu się odnaleźć obóz i – co najważniejsze – czy obóz w ogóle jeszcze
istnieje. Na dodatek dręczyły go głód i zmęczenie. Czuł w głębi serca lęk – ten sam, który pamiętał
z wczesnego dzieciństwa, gdy zagubił się w ogromnym supermarkecie i przez kilka godzin (które
wydawały się całymi latami) błądził wśród kolorowych stoisk w poszukiwaniu rodziców. Samotność
i gorycz bliska szaleństwu.
– Emmet! Jesteś tam?! Krzycz, do cholery, Emmet! ...met, met, met... – echo zanikało stopniowo w oddali.
Po chwili Thayer, zmęczony wrzaskiem, wsłuchał się we wszechogarniającą, lodowatą ciszę. Gdzieś
z oddali niósł się świst wiatru, ledwo słyszalny. A w pobliżu... Nolan wytężył słuch i zaczął wyłapywać coś
na kształt stłumionych jęków i posapywań. Wstrzymał oddech. Jeszcze raz wykrzyknął imię przyjaciela, po
czym skierował się tam, skąd dochodziły odgłosy.
Wkrótce znalazł się w pobliżu małego, płytkiego wgłębienia w ścianie wysokiej skały. Dojrzał wystające
spod śniegu ręce i czubek głowy.
– Emmet, trzymaj się, idę po ciebie! – mamrotał, wykopując człowieka spod śniegu, który okazał się
twardszy niż początkowo sądził. Udało się jednak i wkrótce wydobył Emmeta na powierzchnię. Mężczyzna
był poraniony, sprawiał wrażenie zszokowanego, a na pewno był wyczerpany. Ale jedno pocieszało Nolana
– gdy gorączkowo potrząsał przyjacielem, ten wargi i uśmiechnął się blado.
– Spokojnie, stary. Jeszcze trochę pociągnę... – wyszeptał ledwie dosłyszalnie.
Gordon majstrował przy radiu. Po długim, mozolnym dostrajaniu odbiornik złapał jakąś stację – zapewne
jedyną w promieniu kilkuset kilometrów. Z charczącego głośniczka dobiegł głos spikerki: ...przewidywana
pogoda na obszarach Nebraski, Wyoming i Pd. Dakoty – mróz, temperatura do kilkunastu stopni poniżej
zera, opady śniegu i silne wiatry. Gordon zaklął, choć tak naprawdę nie spodziewał się niczego innego.
Wiadomości z kraju i zagranicy: Trwają starcia na granicy między Nową Anglią a Konfederacją,
neutralność w tej kwestii ogłosiło Zgromadzenie Narodowe Republiki Oklahomy. Prezydent Nowego
Jeruzalem, rabin Rosenkrantz, wyraził swą solidarność z działaniami władz Nowej Anglii. Tymczasem
prezydent tej ostatniej przedstawił dziś w Kongresie plan ratowania stanów północnych i środkowych,
ogarniętych nędzą i klęską żywiołową. Projekt ten został sceptycznie skomentowany przez przedstawicieli
stanów Południa. Z zagranicy: Fiaskiem zakończyły się rozmowy mediacyjne premiera Quebecu
z przedstawicielami Septentrionu Kanady. Europa: trwają walki we Włoszech, na konferencji... Pyk!
Gordon przekręcił gałkę i radio umilkło. Zza ścian pojazdu dobiegał jedynie niski szum silnika. Wiatr ustał
przed kilkoma godzinami, śnieg padał powoli i jakby ospale.
Gordon sprawdził licznik. Przejechał na razie cholernie mało. I cholernie powoli.
Przetarł dłonią zaparowaną przednią szybę. Z zewnątrz dobiegło odległe, choć powoli narastające wycie
wiatru. Sprawdza się pieprzona prognoza, mruknął Gordon sam do siebie, gdy płatki śniegu zaczęły
wirować coraz szybciej i szybciej...
Rzeczpospolita, 15 I 2018:
Władze USA są sparaliżowane, nie wiadomo też, co będzie działo się z ofiarami mutacji genetycznych
i katastrof ekologicznych, wędrującymi po opustoszałych drogach międzystanowymi. Prezydent Darin na
konferencji prasowej w Waszyngtonie uspokajał dziennikarzy i dementował pogłoski jakoby USA miały
rozpaść się równie spektakularnie jak Unia Europejska, ale wielu obserwatorów już jest zdania, że Stany
Zjednoczone Ameryki przestały istnieć.
Emmet powoli otworzył oczy, które momentalnie zaszły łzami. W głowie mu huczało, dostrzegał jedynie
migające w szaleńczym korowodzie płomyczki, dopiero przy dokładniejszym spojrzeniu przybierające
kształt ogniska, które rozświetlało małą pieczarę. Gorąco. Albo zimno. Emmet nie mógł tego określić. Po
prostu czuł się okropnie. Ostatnich kilka (a może kilkanaście?) godzin nie pozostawiło prawie żadnych
śladów w jego pamięci, poza mglistym wspomnieniem, że ktoś skądś go (a może kogoś?) wyciągał i coś
mówił.
– Wyspałeś się? – dotarł do niego znajomy głos. Sens słów Emmet zrozumiał dopiero po powtórzeniu
pytania.
– Uhm... – odparł mrukliwie. – To ty, Nolan? Co się ze mną stało?
– Wygląda na to, że najpierw zleciałeś ze zbocza, a na dole przysypał cię śnieg. Jesteś cholernie
wyczerpany, ale wyjdziesz z tego. Sam to powiedziałeś, kiedy cię wyciągałem. Pamiętasz? – uśmiechnął się
Thayer.
– Nie pamiętam. Chyba mam gorączkę.
– Masz, pij. – Nolan podał mu kubek z jakąś gorącą cieczą. Emmet łyknął.
– Herbata? Skąd masz?
– Znalazłem przy jakimś zamarzniętym truposzu. Dwie paczki.
– Wolałbym whisky.
– Pij, nie narzekaj.
Przez chwilę panowało milczenie. Jedynie cichy trzask ognia rozbrzmiewał w ciszy. Wreszcie Emmet
zapytał:
– Jak sądzisz, jesteśmy już w Kolorado?
– Kto wie? Może i tak.
Ale do stanów południa i tak jeszcze daleko, pomyślał, choć nie powiedział tego na głos. Zapasy mieli
skromne, siły też niewiele.
– Znalazłeś obóz? – spytał Emmet.
– Oczywiście. Znalazłem, ale dla żartu zabrałem cię do tej jaskini, żebyś wykitował z zimna i głodu. Taki
jestem dobry – w głosie Nolana zabrzmiał wyraźny sarkazm.
– Tak tylko pytałem. Sorry.
Samochód stał tuż przed przewalonym, zasypanym śniegiem drzewem. Gordon zaczął przeklinać.
Wszystkie obelgi, jakie poznał przez całe życie, nawet te najdziwniejsze, chciał wyrzucić z siebie w jednej
chwili, co ostatecznie skończyło się nagłym zamilknięciem. Dręczył go głód – uczucie, za którym nie
przepadał i które wolał zwykle zdusić w zarodku za pomocą porządnego posiłku, teraz jednak siłą rzeczy
musiał zgodzić się na jego uporczywe towarzystwo, biorąc pod uwagę brak czegokolwiek dającego się
zjeść.
Trach! Deska rozdzielcza znów oberwała zaciśniętą pięścią. Ale teraz już to nie pomagało.
Stanął przed samochodem, próbując wymyślić coś sensownego. Nagle drgnął, zaskoczony dźwiękami
dobiegającymi z głębi lasu. Początkowo sądził, że to jego przemęczony umysł płata mu figle, ale już po
chwili wyraźnie rozpoznał ludzkie głosy. Wycedził przez zęby jeszcze jedno przekleństwo. Cholerni,
nieproszeni goście, pomyślał. Rozejrzał się dookoła, próbując dojrzeć coś w narastającej mgle.
– Hej, ty!
Gordon momentalnie odwrócił się, odruchowo sięgając ręką do pasa. Nic. Pistolet został w samochodzie.
Tymczasem miał przed sobą dwóch mężczyzn, obsypanych śniegiem i owiniętych w grube, szczelne futra.
Pierwszy przybysz był postury Frasiera, ale wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego. Podtrzymywał
swego towarzysza, niższego i chudszego, który na dodatek sprawiał wrażenie chorego lub rannego.
I jeszcze jedno – ten wyższy miał broń.
– Nie obawiaj się nas – powiedział – Szukamy pomocy. Mój przyjaciel jest ranny.
– Chyba nie mogę mu pomóc – mruknął Gordon.
– Ależ możesz. Masz samochód, może apteczkę, wszystko może się przydać.
– To nie taksówka – wycedził przez zęby Gordon.
Wyglądało na to, że tamten traci cierpliwość, ale nie. Opanował się.
– Jesteś ostrożny. OK. W tych czasach nieufność jest normalna. Ale zrozum nas – nasza grupa przepadła
gdzieś, nie wiemy nawet czy ktoś z nich przeżył. Mój przyjaciel, Emmet, jest ranny, majaczy w gorączce.
Błąkamy się tutaj już kilka dni. Nie chcemy wiele, do cholery. A poza tym – twój samochód utknął. Nie
obejdzie się bez naszej pomocy.
– Poradziłbym sobie – zaczął Gordon, ale umilkł, widząc, że tamten otwiera już drzwi jeepa, wciąż celując
do niego z karabinu,
– Zabierz nas. Tylko tyle – mężczyzna mówił wciąż był łagodnie, ale widać było, że gotowy jest użyć
broni.
Gordon zacisnął zęby.
– No, dobra. Może się do czegoś przydacie. Wpakuj swojego kumpla do środka i pomóż mi przesunąć ten
pniak. Aha, jeszcze jedno... Bądź tak dobry i odłóż pukawkę.
Jechali bardzo powoli, przedzierali przez zaśnieżone szosy i serpentyny, prawie nie dające się odróżnić od
pobocza. Okolica była dzika i zapewne bezludna. Gałęzie drzew ocierały się o szyby samochodu z cichym
szuraniem, silnik pracował monotonnie. We wnętrzu pojazdu było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz.
Gordon czuł, jak drętwieją mu dłonie na kierownicy. Aby zapomnieć choćby przez chwilę o niewygodzie,
spróbował nawiązać rozmowę z pasażerami.
– Długo podróżujecie we dwójkę?
– Kilka dni – odpowiedział Nolan. – Podczas polowania odłączyliśmy się od grupy – odpowiedział Thayer.
– Rozumiesz, ja i Emmet zapuściliśmy się w jakąś cholerną dzicz, gdzie zaskoczyła nas burza śnieżna.
A kiedy wszystko ucichło, zostałem sam. Emmeta znalazłem dopiero wczoraj, a reszta naszej grupy może
być gdziekolwiek w promieniu dobrych kilkudziesięciu kilometrów.
– Dużo was było?
– Niespełna trzydzieści osób. Przed burzą.
– A co będzie... jeśli nikogo nie znajdziecie? – spytał Frasier.
– To będzie trzeba poradzić sobie w inny sposób. Wszystko jest możliwe – odparł Nolan.
– Łatwo ci mówić – warknął nagle rozgorączkowany Emmet. – Trafiłeś do nas przez zasrany przypadek
i nie masz w grupie tego, co mam ja – żony, dzieci, przyjaciół. I gówno cię obchodzi, co się z nimi stanie.
A mnie nie! Cholera, oni nie mogą zginąć...
– Nie o to mi chodzi, laluniu – powiedział Thayer. – Po prostu staram się myśleć logicznie. Nie posądzaj
mnie o bycie świnią. Kto, do diabła, uratował ci wczoraj życie? No?
– Może po prostu trzęsłeś portkami z samotności...– wyszeptał Emmet.
– Cicho! – przerwał kłótnię Gordon. – Gdzie jak gdzie, ale w moim pieprzonym samochodzie nie musicie
paplać jak baby! Radzę twojemu przyjacielowi – zwrócił się do Thayera – żeby dobrze się przespał, bo
gorączka miesza mu w łepetynie.
Zapadło przykre milczenie, trwające przez następnych kilkanaście minut, a może nawet znacznie dłużej, bo
jak to zwykle bywa w nieprzyjemnych sytuacjach, czas ciągnął się niemiłosiernie.
Jechali wąską drogą, wzdłuż której rozciągał się nierówny, pagórkowaty teren, pełen wzniesień, kotlin,
jarów i małych, zasypanych śniegiem lasów, z rzadka porastających rozległe łąki. Emmet wpatrywał się
niewidzącym, zmęczonym wzrokiem w monotonny krajobraz za oknem. Wydawało się, że zatracił kontakt
z rzeczywistością, ale nagle drgnął i wydał z siebie cichy, urwany jęk, czy może raczej westchnienie bólu.
– Zatrzymaj się! Natychmiast! – wrzasnął, tarmosząc zdezorientowanego Gordona za rękaw. – Stój, do
cholery! Tam coś jest! – krzyczał nerwowo, podczas gdy Thayer próbował go uspokoić Wreszcie Frasier
zahamował i wyłączył silnik.
– Wychodźcie – ponaglał ich Emmet. – Tam coś było, daję głowę, że widziałem obóz!
– Majaczysz – mruknął Thayer, ale wziął broń i wyszedł na zewnątrz, gdzie natychmiast uderzył go
bezlitosny, mroźny podmuch. Gordon poszedł za jego przykładem, zniechęcony i zrezygnowany.
Tymczasem w Emmeta zdawały się wstępować nowe siły. Mimo osłabienia i pulsującego bólu pod czaszką,
poprowadził ich bez wahania.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin