Samozwaniec Magdalena - Na ustach grzechu.pdf

(245 KB) Pobierz
MAGDALENA SAMOZWANIEC
MAGDALENA SAMOZWANIEC
NA USTACH GRZECHU
Moim niedoścignionym ideałom:
autorce Trędowatej,
autorowi Szalonej Sielanki,
autorce Paniątka i autorce Horyniec
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Słońce zachodziło niespokojnie tego wieczora, śląc ostatnie spojrzenie swych
promieni na stary bór litewski, który tonął cały w odblaskach mgły złocistej, silnej, wciągając
w siebie jej bezmiar tęsknoty wprost dziewiczej.
Cisza była, tylko gdzieniegdzie, jak echo dnia, który gdzieś uleciał (w powietrze
niebytu), odzywały się jeszcze szmery pokrzykujących pastuchów i pędzonego na majdany
bydła. Ptaki jednak milczały, chcąc widocznie uszanować tę ciszę, w której Febus na złotym
rydwanie pośpiesza w zaświaty.
Wtem zapłakał na gościńcu tętent bułana, który przemienił się wkrótce w wał kurzu.
Spoza niego wykwitła niebawem młoda kobieta, uganiająca en carrièe wraz z wierzchowcem
błękitnej krwi arabskiej. Kłusowała dzielnie, odskakując jak piłka od siodła i zdzierając raz po
raz zwycięsko głowę bułanka. Słomiany cylinderek ze strusim piórem osunął jej się w pędzie
aż na kark. Falująca aksamitna amazonka okrążała zad dobrotliwego zwierzęcia, ukazując
dyskretnie rąbek koronkowej halki. Rusałczany woal obłoczył się nad głowami obojga. Włosy
jej w jeździe szumiały. Siedziała wygodnie jak w krześle, giętkie, młode piersi usunąwszy ku
tyłowi. W jednej ręce igrała cuglami, w drugiej trzymała ledwo rozkwitłą różę, którą opędzała
się od zapachu końskiego. - Dzięki Ci, Stwórco, że jestem młodą i piękną kobietą - szepnęła,
po czym wytoczyła okrągłe, bujne biodro naprzód i przygarnęła je jakimś dziewiczym,
wstydliwym ruchem białą ręką ku siodłu. Patrzyła dużymi dziecięcymi oczami, w których
bujał błękit czerwieniejącego nieba, gdzieś w dal nieznaną.
- Witam panią w Dobrojewie! - odezwał się tuż koło niej jakiś cichy, wrzący, męski
głos.
Obróciła twarz półobrotem w stronę, z której głos dochodził, i oczy jej nieufne
natknęły się niespodziewanie na piękną pieszą postać młodego rasowego człowieka w
strzeleckim przebraniu sportowym, którego twarz ostrzyła się szatańskim uśmiechem, a oczy,
czarne jak noc poślubna, patrzyły na nią z jakąś wyzywającą słodyczą mężczyzny, który jest
pewien swej zdobyczy, zaś spod małej sportowej czapeczki wyglądał jego młodociany wąs
koloru lnu.
- Przestraszyłeś mnie pan! - rzekła odważnie, osadziwszy zdumionego bułana na
zadzie i potrząsając złotą grzywą.
- Czy tak? - odparł nieznajomy, puszczając niedbale fynfę dymu z cygaretki. - A
zatem pozwoli piękna amazonka, że jej się przedstawię: Jestem hrabia Kotwicz - którego
sobie pani zapewne przypominasz z dawnych, starych lat dziecinnych. Pani pojechała het!...
na filozofię, ja bujałem po świecie... I oto teraz tak niespodziewanie... O, cieszy mnie to
spotkanie. A panią, panno Steńko?
Stefania zapłoniła się aż po białka, a nawet żółtka swych oczu.
- Nie tak gwałtownie, hrabio! - rzekła hardo - to dziwi, boli i drażni. Ja z panem hrabią
rozmawiać nie mogę, pan masz dziwny sposób patrzenia na kobiety. Ja się pana oczu boję,
zawsze ich się bałam... ale a propos - zaczęła mówić o czym innym z tym taktem wrodzonym
osobom wyższego tonu - czy matka pańska, hrabina Kotwicz, jest w domu, to jest, czy
wróciła już z Karlsbadu, gdzie z takim oddaniem i zaparciem się siebie pielęgnowała swą
biedną chorą nogę?
- Dziękuję w imieniu hrabiny za pamięć o jej w rzeczy samej zreumatyzowanej nodze
- uśmiechnął się Kotwicz blado. - Właśnie od niej wracam, ma się już o wiele lepiej. Ale...
ale... Panno Steńko, maleńka uwaga, tylko proszę się tak na mnie nieładnie nie patrzeć. Czy ja
taki brzydki? Czy ja zbój? - żartował, z fantazją nasuwając czapkę na bakier, a spojrzawszy
na już weselej nadąsany buziak dziewczęcia, ciągnął dalej: - Otóż czy pani wiesz, że
znajdujesz się w tej chwili w obrębie mego państwa, a zatem mogę z panią zrobić, co mi się
podoba... O, nie myślałem, że sławny Nemrod da mi dziś sposób zdobycia zwierzyny tak
rzadkiej i drogocennej!
Piękna twarz Steńki skurczyła się jak do skoku.
- Zdobyczą pana nie jestem i nie będę - syknęła - a jeżeli chcesz pan zdobywać w tak
ubliżający sposób samotna kobietę z porządnego domu, to idź pan lepiej do swoich dziewcząt
wiejskich. Tam będziesz hrabia lepiej przyjęty... Żegnam pana - dowodziła przez zęby, jak
zraniony w serce tygrys. Chciała podciąć bułanka szpicrutą i ruszyć z miejsca szalonym
kurcgalopem, ale hrabia Zenon chwycił konia mocno przy pysku za cugle i wżarłszy się w nią
szponami swych kuszących, czarnych źrenic rzekł ze stłumionym zręcznie skowytem:
- Nie odjedziesz, nie, nie puszczę cię, jedyna, o choćbym miał zginąć trupem i cały
paść martwy pod twe kolana. Ja cię pragnę i pożądam! - krzyczał martwo, po czym puścił
nagle cugle i zdarł ją jakimś nieludzkim wysiłkiem z końskiego siodła. Ale ona wyrwała mu
się obcesem z ramion i ruchem młodocianego kota śmignęła mu przez twarz ze szczególnie
drwiącym chichotem ostrą jak stal szpicrutą.
- Czy tak? - uśmiechnął się drwiąco Zenon, ścierając ręką drżącą z nadmiaru wrażeń
czerwoną pręgę z czoła. - Gdybyś była pani mężczyzną, wyzwałbym cię natychmiast, ale tak
mogę cię tylko jeszcze więcej kochać. O, jakże piękną i godną miłości jesteś pani z tym
straszliwym, a ponętnym tygrysem w twarzy!
Ale ona już nie słyszała, blada jak chusta do nosa, przycięła konia prętem i
poszybowała na przełaj przez pola i jary i tylko z daleka dobiegł ją jeszcze szczęk jakiegoś
piekielnego chichotu.
I znów spokojną przyrodę obiegła pajęcza nić cichoty, urozmaicona tętentem
bułanków polnych. I tylko jako jedyny oddźwięk życia przeleciała przez morze nieba
bieluchna chmurka pędzonego w niebyt obłoku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Miesiąc przeleciał chyżo od czasu, jak Steńka widziała hrabiego Zenona, miesiąc od
owej pamiątkowej chwili w lesie dobrojewskim. Dziwna i niepojęta zmiana stała się w niej od
tej chwili. Ona, wesele całego domu, „Słoneczko”, jak ją dowcipnie przezywał ojciec, stała
się dla rodziny obojętną, nieuchwytną, jak jakaś nieodpowiednia zagadka. Co w niej sprawiło
tę zmianę, nie wiedziała sama. Snuła się jak cień filigranowy dawnego słońca po ciemnych,
starych komnatach dworku doryckiego, jak głos mogilny puszczyka, jak bielmo własnej
prababki.
Nieraz o zachodzie miesiąca stawała w oknie, podając białe ciało zimnym uściskom
nocy, w białym gieźle i złotym diademie włosów na czubku głowy. Czasem, bywało,
uśmiechała się z nagła, klasnęła w dłonie i biegła do matki pokoju, gdzie pod łóżkiem stała
zakuta skrzynia z kosztownościami rodu. Wtedy zza piersi wyciągała maleńki kluczyk i
śmiejąc się cichutko jak dzwonek, stroiła się w nie do srebrnego miesiąca, czyli księżyca.
Tak! kochała! - Czuła to teraz wyraźnie, ale co kochała? Czy to życie swoje młode, a
tak bujne, które oddech jej zapierało, gdy uganiała konno na Rodrygu przez pola i wąwozy?
Czy ten ogród, dyszący pod czarną przeponą nocy? Czy swoje młode opałowe ciało o
aksamitnym glansie? Czy może włosy swe przepaścisto-miedziano-płowe, które w
przegubach i skrętach zawrotnych spływały jej wzdłuż stosu, zakrywając ją niby płaszczem z
ognia - czy też? Czy też?... Nie! ona nie może, cóż znowu, przecież jest kobietą, a nie
dzieckiem, żeby kochać mężczyznę, i to jeszcze hrabiego? - szaleństwo! Nigdy! przenigdy!
Raczej spalić się ze wstydu, a potem rzucić się w lustrzaną taflę jeziora bladoniebieskiego w
lila mgle nocnej - ach, umrzeć, i to raz na zawsze, by nie wstać więcej.
- Albo być uratowaną i wybawioną przez miłość Zenona - szeptał jej zły duch w usta.
- Precz, czarcie! - wołała żegnając się z nim znakiem krzyża. - Precz!
Nikt by w takich chwilach nie poznał tej dawnej Steńki, młodego źrebaka,
uganiającego konno na Rodrygu przez padoły i kurhany leśne. Wyglądała teraz jak westalka,
święta dziewica, pilnująca swego ognia namiętności, aby nie zgasł nadaremnie.
Pewnego wieczora, gdy tak stała, kąpiąc się w księżycu i we własnych myślach, drzwi
skrzypnęły cichutko i do pokoju weszła pani Dorycka obarczona listem.
- Nie śpisz jeszcze, Steńku? A ot! dobra nowina dla mojego kociaka: wyobraź sobie,
dziecko, co za honor nas spotyka. Hrabina Kotwicz ma zaszczyt zaprosić nas do siebie jutro
na ogromne polowanie, które urządza z powodu bliskich zaręczyn swego jedynaka z
baronówną Świdrypajło. Dziwię się nieco - trzepała skwapliwie - bo panna ani taka ładna, ani
Zgłoś jeśli naruszono regulamin