Andre Norton - Jern Murdock 1 - Kamień nicości.doc

(844 KB) Pobierz
Andre Norton

Andre Norton

Kamień nicości

Tytuł oryginału: The Zero Stone

Przekład: Konrad Brzozowski

Data wydania polskiego: 2000

Data wydania oryginalnego: 1968

 


Rozdział pierwszy

 

W cuchnącej odrażająco alei panował tak gęsty mrok, że można było niemal pochwycić cienie i odgarnąć je na boki niczym zasłony w oknie. Ten świat nie znał księżyca, a na niebie migotały jedynie ogniki gwiazd. Mieszkańcy Koonga ustawiali lampy tylko na większych ulicach miasta — siedliska wszelkiego plugastwa.

W powietrzu unosił się fetor równie intensywny, co otaczające całe miasto ciemności. Śliski chodnik pokrywała warstwa mułu i błota, i dlatego, choć strach podpowiadał mi szybką ucieczkę poruszałem się powoli, ostrożnie badając drogę przed sobą. Przebywałem w tym mieście zaledwie od dziesięciu dni. Nie zdążyłem więc jeszcze zapoznać się z jego topografią i słabo orientowałem się w terenie. Gdzieś przede mną, jeśli naprawdę sprzyjało mi szczęście, powinny znajdować się drzwi ozdobione wizerunkiem głowy jednej z bogiń czczonych na tej planecie. W nocy oczy bogini wabiły zapraszającym światłem, bo za drzwiami ustawiano lampy, które paliły się przez całą noc. Każdy, kogo ścigano za jakiekolwiek przestępstwo przez choćby pół miasta, po przekroczeniu tych drzwi znajdował pewne schronienie i mógł umknąć swoim prześladowcom.

Szedłem, opierając się lewą ręką o wilgotną ścianę i czułem, jak zimny szlam okleja mi palce. W prawej trzymałem laser, który dawał mi cień szansy, że się obronię, gdyby mnie teraz osaczono. Oddychałem ciężko. Ucieczka i koszmar, jaki zmusił mnie do niej, przytłoczyły mnie i wyczerpały — tym bardziej, że ani ja, ani Vondar nie zasłużyliśmy sobie na to.

Vondar — świadomie odsuwałem od siebie wszystkie myśli z nim związane. Nie miał szans już wtedy, gdy Zielone Szaty weszły chyłkiem do tawerny, ustawiły swój kołowrotek i puściły go w ruch. Złowroga igła wirująca na jego czubku miała wskazać kolejną ofiarę, demona, którego przychylność należało sobie zjednać. Wszyscy zbledli ze strachu.

Siedzieliśmy bez ruchu, przykuci do ziemi osłupieniem, w jakie wprawiały nas obrzędy odprawiane w tym przeklętym świecie. Każdy, kto podczas wirowania igły zrobiłby choć najmniejszy ruch, zginąłby natychmiast, zgodnie z obowiązującym prawem, z ręki najbliżej znajdującej się osoby. Okrutna loteria, od której nie ma ucieczki. Nie czuliśmy jednak strachu, nigdy bowiem się nie zdarzyło, żeby igła obróciła się przeciwko przybyszowi z innego świata. Zielone Szaty wolały nie zadzierać ze strażnikami ani z potęgą z innej planety. Wiedziały dobrze, że bóg posiada największą moc tam, gdzie w niego wierzą, i łatwo może ugiąć się pod ciosem żelaznej ręki niewiernych, zwłaszcza jeśli ów cios spadnie z nieba.

Vondar odważył się nawet pochylić trochę do przodu. Z właściwą sobie ciekawością studiował twarze zebranych. Był zadowolony, jak zwykle po udanym dniu: zdołał ustalić dostęp do źródła kryształów i ubić intratny interes, a potem zjadł obiad dobry na tyle, na ile pozwalały kulinarne umiejętności tych barbarzyńców.

Poza tym udało mu się wykryć oszustwo Hamzara, który próbował sprzedać nam sześciokaratowy kamień ze skazą! Vondar zmierzył kamień i udowodnił, że uszkodzenie jest nieodwracalne, a kryształ, na którym Hamzar, mając do czynienia z mniej doświadczonym kupcem, mógłby zbić majątek, nie jest więcej wart niż nabój do lasera.

Laser — ścisnąłem go mocniej w dłoni. Oddałbym teraz cały worek drogich kamieni za jeden dodatkowy nabój. Życie człowieka, przynajmniej dla niego samego, zawsze warte jest więcej niż osławione skarby Jaccardy.

Vondar przyglądał się więc spokojnie tubylcom zebranym w tawernie, oni zaś pilnie śledzili ruch igły, która mogła przynieść śmierć każdemu z nich. Chwilę później igła zwolniła obroty i zatrzymała się. Nie wskazywała nikogo z zebranych; wymierzona była w wąski prześwit między mną a Vondarem. Vondar uśmiechnął się tylko i rzekł:

— Wygląda na to, że ich demon nie może się dzisiaj zdecydować, Murdoc.

Powiedział to w języku międzygalaktycznym, ale ktoś musiał go zrozumieć. Nawet wtedy jednak nie okazał strachu, i nie sięgnął po broń, choć wiedziałem, że zawsze był czujny. Każdy handlarz drogimi kamieniami musi mieć oczy dookoła głowy, laser gotowy do strzału i zmysł, który ostrzega go przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.

Może demon rzeczywiście był niezdecydowany, ale nie jego wyznawcy. Zaatakowali nas. Wyciągnęli ukryte w długich rękawach rzemienie, którymi zazwyczaj krępowali więźniów rzucanych później na pożarcie swemu panu. Pierwszego z Zielonych Szat udało mi się trafić. Strzeliłem przez stół, w którym mój laser wypalił dziurę. Vondar też próbował się bronić, ale zareagował o ułamek sekundy za późno. Jak mawiają Wolni Kupcy, jego szczęście się ulotniło. Mężczyzna po prawej rzucił się na niego, zepchnął pod ścianę i unieruchomił mu rękę tak, że Vondar nie mógł wyciągnąć broni. Wszyscy dookoła pokrzykiwali na nas gniewnie. Zielone Szaty wycofały się. Nie było sensu się narażać, skoro mógł nas obezwładnić rozwścieczony tłum.

Zobaczyłem kolejnego napastnika, który zbliżał się właśnie do Vondara. Bałem się strzelić, bo nie wiedziałem, czy nie trafię przez przypadek mojego nauczyciela. W chwilę potem usłyszałem krzyk Vondara zdławiony przez krew wypływającą mu z ust. Napastnicy rozdzielili nas. Przeciskałem się wzdłuż ściany i próbowałem namierzyć któregoś z Zielonych Szat. Nagle — nie znalazłem za sobą oparcia, ściana się skończyła, a ja zatoczyłem się do tyłu i wypadłem przez boczne drzwi na ulicę.

Zacząłem biec na oślep. Po chwili jednak przystanąłem, skryty za jakimiś drzwiami. Za sobą słyszałem odgłosy pościgu. Nie miałem dokąd uciekać, bo na drodze do portu kosmicznego znajdowali się goniący mnie ludzie. Na krótką chwilę przycupnąłem na progu. Nic poza stoczeniem ostatniej, desperackiej walki nie przychodziło mi do głowy.

I wtedy... zupełnie nie wiem skąd, zaświtała mi w głowie ta myśl. Przypomniałem sobie o świątyni, do której trzy lub cztery dni temu zabrał nas Hamzar. Wróciła do mnie jego opowieść o tym miejscu, choć teraz nie bardzo wiedziałem, w którym kierunku iść.

Spróbowałem okiełznać własny strach i uzmysłowić sobie, gdzie się obecnie znajduję. Odpowiednie wyszkolenie wielokrotnie ratowało ludzi z tarapatów i podobnie było teraz w moim przypadku. W czasie żmudnego treningu wyćwiczono mi pamięć. Doświadczenie zdobyte przy moim ojcu i nauczycielu, Hywelu Jernie, zaprocentowało.

Stopniowo przypomniałem sobie, którędy uciekałem, i postanowiłem zawrócić. Wiedziałem, iż ścigający mnie ludzie są przekonani, że mają w ręku wszystkie atuty i że jeśli tylko zdołają utrzymać mnie z dala od portu, stanę się łatwą zdobyczą w labiryncie ulic wrogiego miasta.

Wyszedłem z cienia i ruszyłem w kierunku północno-zachodnim, czyli dokładnie w przeciwną stronę, niż spodziewali się tego moi prześladowcy. Dotarłem do tej smrodliwej alei, brnąc przez przyprawiający o mdłości szlam.

Na pierwszy punkt orientacyjny wybrałem wieżę portową. Świeciła jasno na tle czarnego, bezksiężycowego nieba. Starałem się mieć ją cały czas po prawej stronie. Drugim punktem była strażnica Koonga, która co chwila ukazywała się i znikała między budynkami. Była niezwykle wysoka, a zbudowano ją, by ostrzegać mieszkańców miasta przed niespodziewanymi atakami dzikich morskich najeźdźców, którzy w ciężkich czasach Wielkiej Zimy przybywali tu z północy.

Aleja kończyła się murem. Z laserem w zębach wspiąłem się na jego szczyt. Tam przykucnąłem i rozejrzałem się dookoła, by w końcu stwierdzić, że teraz pójdę po murze, który biegł poza budynkami i choć wąski, pozwalał poruszać się ponad poziomem ulicy. Światła górnych pięter wskazywały mi drogę.

Gdy co jakiś czas przystawałem, dobiegały mnie odgłosy pościgu. Napastnicy opuścili już główne ulice miasta i rozbiegli się po mniejszych alejkach. Poruszali się jednak bardzo ostrożnie, ponieważ perspektywa napotkania ściganego, który może czaić się gdzieś w ciemnościach z laserem gotowym do strzału, nie była zbyt zachęcająca. Czas i tak pracował na ich korzyść. Jeśli bowiem nie udałoby mi się dotrzeć do sanktuarium przed świtem, zdradziłby mnie mój strój i zostałbym szybko schwytany. Miałem na sobie zmodyfikowaną wersję załogowego ubioru, dopasowanego do sezonowych lotów kosmicznych i dostosowanego do warunków spotykanych w wielu różnych światach, choć w innym kolorze niż stroje załogi statku kosmicznego.

Vondar ubrany był w tunikę w jednostajnie oliwkowozielonym kolorze. Odznaka na jego piersi mówiła, że jest ekspertem od drogich kamieni. Ja miałem podobną, jednak moją przecinały dwa paski, które potwierdzały mój uczniowski status. Ubrania, jakie nosiliśmy pod tuniką, były jednoczęściowe, jak u członka załogi w czasie służby, a nasze buty, przystosowane do poruszania się po statku kosmicznym, miały namagnesowane podeszwy. Dlatego łatwo było mnie rozpoznać w świecie, w którym wszyscy nosili długie, zdobione frędzlami szaty i kręcące się, ufarbowane czupryny. Niewiele mogłem teraz zrobić, by upodobnić się do mieszkańców Koonga, choć wypadało z pewnością pozbyć się tuniki ze zdradzającymi mnie dystynkcjami. Zrobiłem więc to. Balansując ostrożnie na szczycie muru, ponownie przytrzymałem laser w zębach, poluzowałem sprzączkę, zdjąłem tunikę i zwinąłem ją. Zataczając się niebezpiecznie, wyrzuciłem zawiniątko w cierniste krzewy, do ogrodu poniżej. Następnie podpełzłem po szczycie muru wzdłuż kolejnych czterech budynków, aż dotarłem do miejsca, gdzie mój szlak kończył się ścianą jakiegoś domu. Stąd mogłem wybrać między drogą w ogrodzie po jednej a kolejną alejką po drugiej stronie. Wybrałbym raczej alejkę, gdyby nie dźwięk, który usłyszałem w ciemnościach. Przywarłem do ściany domu. Coś poruszyło się w mroku i na pewno nie była to grupa pościgowa.

Usłyszałem człapanie stopy lub stóp na zabłoconym chodniku i zdawało mi się, że słyszę nawet czyjś świszczący oddech. Ostrożność, z jaką zachowywał się ów ktoś czający się w ciemnościach alei, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie ma on nic wspólnego z goniącymi mnie ludźmi.

Zbadałem rękami ścianę domu i poczułem pod palcami wypukłości i wgłębienia. Zdałem sobie sprawę, że dotykam geometrycznych wzorów, którymi ozdabiano co znamienitsze budowle. Gdy zacząłem badać część ściany nade mną, zorientowałem się, że być może jej ozdobny fragment ciągnie się po sam dach, co otwierało przede mną jeszcze jedną drogę ucieczki.

Po raz kolejny ukląkłem, zdjąłem buty i przytwierdziłem je do paska. Zanim zacząłem wspinaczkę, przystanąłem na chwilę, by ponownie wsłuchać się w dźwięki dobiegające z alei. Oddalały się.

Znów przydały się umiejętności nabyte podczas szkolenia. Piąłem się w górę, wykorzystując każdą szczelinę w murze. W końcu dotarłem do zdobionego parapetu, na którym wyryto głowy demonów mających odstraszyć wrogie siły natury.

Znalazłem się na dachu. Po drugiej stronie budynku opadał on w dół w stronę wewnętrznego dziedzińca, gdzie trzy piętra niżej, ujrzałem niewielki zbiornik, do którego wiosną musiała z dachu spływać woda przyniesiona przez burze. By ułatwić deszczówce drogę, dach był idealnie gładki. Dlatego też poruszałem się po parapecie, przytrzymując się wystających elementów dekoracji. Poruszałem się szybko i sprawnie. Coś mi mówiło, że cel mojej wędrówki jest już bardzo blisko.

Z tej wysokości widziałem również port kosmiczny. Stały w nim dwa statki. Pierwszy — pasażersko-handlowy, na którym miejsca dla nas tego ranka załatwił Vondar, znajdował się tak daleko, że nie było szansy, aby tam dotrzeć. Tym bardziej, że napastnicy wiedzieli o naszych zamiarach i z pewnością pilnie strzegli dostępu do statku. Drugi prom, stojący nieco z boku, należał do Wolnych Kupców. Z nimi jednak nikt nie wchodził w żadne układy i ja również nie miałem na to ochoty. Zresztą, nawet jeśli uda mi się teraz dotrzeć do sanktuarium, co dalej? Nie było sensu martwić się o to w tej chwili. Przyjrzałem się więc uważniej drodze, która wiodła do wrót świątyni. Wiedziałem, że będę musiał zejść niżej, na oświetloną ulicę. Ściana budynku była bogato zdobiona i zejście po niej wydawało się rzeczą łatwą, oczywiście pod warunkiem, że nikt mnie nie zauważy. Niestety, w przeciwieństwie do mniejszych alejek, w których kryłem się do tej pory, ulica była oświetlona tak jasno, że przypominała poczekalnię portu kosmicznego na jednej ze znanych mi planet.

Rzadko kto jednak przebywał poza domem o tej godzinie, a w pobliżu nie słyszałem też odgłosów pościgu. Widocznie szukano mnie bliżej portu. Zresztą zaszedłem już zbyt daleko, żeby się teraz wycofać. Po raz ostatni zerknąłem na pustą ulicę i ruszyłem w dół.

Szukając oparcia dla rąk i nóg, powoli schodziłem coraz niżej. Na wysokości najwyższego piętra dotarłem do okna, którego parapet posłużył mi za oparcie dla stóp. Stałem tam, niepewnie przytrzymując się rękami, i patrzyłem na ogarnięte ciemnością wnętrze budynku. Nagle z pomieszczenia, do którego zaglądałem, dobiegł głośny krzyk. Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że o mały włos spadłbym na ulicę.

Zanim dotarło do mnie, jak bliski byłem upadku, krzyk rozległ się ponownie, a potem jeszcze raz. Przez głowę przemknęło mi, ile mam czasu, zanim obudzą się wszyscy domownicy i zanim hałas przyciągnie uwagę kogoś z ulicy. Skoczyłem w dół i potoczyłem się po pustej alei. Nie tracąc czasu na założenie butów, pobiegłem najszybciej, jak mogłem. Nie oglądałem się za siebie. Zamieszanie, które wywołałem, mało mnie obchodziło.

Trzymałem się w cieniu, blisko ścian okolicznych domów. Za plecami słyszałem jakieś krzyki. Osoba, którą przestraszyłem, musiała, w najlepszym wypadku, obudzić wszystkich mieszkańców budynku. Znalazłem się na rogu ulicy i okazało się, że pamięć mnie nie zawiodła! Na drzwiach przed sobą zobaczyłem świecące w ciemnościach oczy bogini. Ciężko dysząc, pobiegłem w ich kierunku. W ręku trzymałem laser, a buty, wciąż przypięte do pasa, obijały mi się o biodra. Przerażała mnie myśl, że teraz, tak blisko celu, ktoś nagle mógłby wyrosnąć na mojej drodze. Tak się jednak nie stało i po chwili dotarłem do drzwi, szukając w ciemności otwierającego je pierścienia. Gwałtownym ruchem przyciągnąłem go do siebie. Początkowo, wbrew moim nadziejom, drzwi ani drgnęły, w chwilę później jednak ustąpiły, a ja znalazłem się w korytarzu. Paliły się tu świece, których blask widać było z zewnątrz w oczach bogini.

Zapomniałem zamknąć za sobą drzwi. Myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w środku i zostawić za sobą hałasy ulicy. Potknąłem się i upadłem na kolana, by jednak za moment błyskawicznie odzyskać równowagę i z laserem gotowym do strzału rozejrzeć się dookoła. Drzwi zamknęły się same, odgradzając mnie od pościgu.

Dysząc ciężko, przyjrzałem się drzwiom, po czym usiadłem, by choć przez chwilę odetchnąć. Dopiero teraz, gdy wszystko przycichło, poczułem, jak bardzo wyczerpała mnie ta nagła ucieczka. Poczułem wielką ulgę na myśl, że nie muszę dalej biec.

W końcu odetchnąłem na tyle, żeby założyć, buty i rozejrzeć się dookoła. Niewiele wiedziałem o tym miejscu. Z tego, co powiedział mi Hamzar, wynikało, że nawet najgorszy łotr mógł liczyć tu na pewne schronienie. Dlatego też spodziewałem się znaleźć za tymi drzwiami coś w rodzaju świątyni. Zaskoczyło mnie więc, że znalazłem się teraz w zwykłym korytarzu, który w niczym nie przypomniał świętego miejsca. Nie było tu żadnych drzwi, oprócz wejściowych, przy których dostrzegłem kamienny postument z osadzonymi na nim świecami. To właśnie ich światło widać było na zewnątrz w oczach bogini. Wstałem i gotów na odparcie ataku ze strony tych, którzy zapalili te świece, zbliżyłem się do drzwi. Stanąłem tyłem do światła i zerknąłem w głąb korytarza. Na jego odległym końcu tańczyły cienie, które mogły kryć w sobie wszystko. Nie widząc innej drogi, ruszyłem jednak przed siebie.

W przeciwieństwie do różnych świątyń, jakie udało mi się zwiedzić w Koonga, ściany tej nie były pomalowane. Miały naturalny, żółtawy kolor kamienia, jakim wykładano główne ulice miasta. Z podobnego materiału wykonano również podłogę i, o ile wzrok mnie nie mylił, także sufit.

Kamienie na posadzce były mocno wytarte, jakby ktoś stąpał po nich od wieków. Gdzieniegdzie na ścianach dostrzegłem ciemne plamy o nieregularnych kształtach. Z przykrością pomyślałem, że widocznie większość tych, którzy znaleźli tu schronienie, musiała odnieść jakieś rany podczas ucieczki, a ludzie sprawujący pieczę nad tym miejscem nie widzieli wyraźnego powodu do usunięcia tych ponurych śladów.

Dotarłem do końca korytarza, który teraz gwałtownie skręcał w prawo. Po lewej stronie miałem litą ścianę. Za zakrętem było prawie tak ciemno, jak w wąskich i nieoświetlonych uliczkach miasta. Starałem się dostrzec coś w ciemnościach, żałując, że nie mam przy sobie choćby kaganka. Włączyłem laser na najmniejszą moc. Jego promień, choć osmalał ściany, dawał nieco potrzebnego światła.

Nowy pasaż miał zaledwie kilka metrów długości. Gdy go przemierzyłem, znalazłem się w kwadratowym pomieszczeniu, gdzie w świetle lasera dostrzegłem wygaszoną świecę. Podpaliłem ją i wyłączyłem laser. Pokój przypominał izby, jakie napotkać można w tanich oberżach. Przy jednej ze ścian stała kamienna misa, do której cienką strużką sączyła się woda. Jej nadmiar spływał niewielką rynienką do otworu w ścianie.

Poza tym w pokoju stało łóżko ze słomianym materacem wyściełanym aromatycznymi liśćmi. Niezbyt wygodne, ale zawsze lepsze od twardej posadzki. Dostrzegłem też nieduży stolik i dwa stołki, a wszystko to pozbawione jakichkolwiek ozdób i mocno zużyte. W ścianie po przeciwnej stronie znajdowała się niewielka nisza; ustawiono w niej metalowy dzban oraz wiadro i dzwonek. Pokój nie miał innych drzwi poza wejściem, przez które tu trafiłem. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że tak naprawdę ta oaza była zakamuflowanym więzieniem dla kogoś, kto nie miał dość odwagi, by ponownie stawić czoło ludziom, którzy zapędzili go w to miejsce.

Wyjąłem świecę z lichtarza na ścianie i zacząłem uważnie badać cały pokój — ściany, sufit i podłogę. W końcu, zrezygnowany, odłożyłem ją na swoje miejsce. Moją uwagę przykuł teraz dzwonek. Wziąłem go do ręki. Z pewnością nie umieszczono go tu przypadkowo, a jego dźwięk miał coś sygnalizować. Być może przywoływał kogoś lub coś, co dałoby mi odpowiedź na pytania kłębiące się teraz w mojej głowie. Potrząsnąłem dzwonkiem najsilniej jak potrafiłem, jednak dźwięk, który wydał, był słaby i przytłumiony. Powtórzyłem tę czynność kilkakrotnie. Odpowiedź nadeszła dopiero wtedy, gdy zrezygnowany odłożyłem go z powrotem na półkę.

Tak mnie to zaskoczyło, że zerwałem się na równe nogi, z laserem gotowym do strzału. Usłyszałem głos, który dobywał się gdzieś z pokoju, jakby tuż koło mnie.

— Przyszedłeś do Noskalda, a Głos Jego trwać będzie dopóty, dopóki nie wypali się ostatnia z czterech świec.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że słowa te wypowiedziano nie w przypominającym seplenienie języku Koonga, lecz w mowie międzygalaktycznej. Mówiący musiał być przybyszem z zewnątrz!

— Kim jesteś? Pokaż się! — moje słowa, w przeciwieństwie do słów mego rozmówcy, poniosło echo.

Odpowiedziała mi cisza. Spróbowałem ponownie, obiecując nagrodę w zamian za pomoc w dotarciu do portu. Później zagroziłem konsekwencjami, jakie nastąpią, jeśli ktokolwiek skrzywdzi przybysza z zewnątrz, choć zdawałem sobie sprawę, że mój rozmówca wiedział, jak puste są te groźby. Wciąż nie było żadnej odpowiedzi. Być może głos, który słyszałem, nagrano na taśmę. Nie wiedziałem, kto zarządzał tym miejscem, może kapłani? Albo sprzymierzeńcy Zielonych Szat, których pomoc ograniczała się jedynie do pewnych zasad narzuconych im przez odwieczną tradycję?

W końcu rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Śniłem bardzo wyraźne sny, jednak nie były one fantazjami nieprzytomnego mózgu, lecz wspomnieniami z przeszłości. Przed oczami stanęło mi moje całe, niezbyt długie życie. Tak zwykło się mawiać o umierających. Z najwcześniejszych lat pamiętałem tylko Hywela Jema, który w swoim czasie znany był na wielu planetach i który w miejscach, gdzie nawet członkowie patrolu zachowywali najwyższą ostrożność, cieszył się ogromnym poważaniem.

Mój ojciec miał przeszłość równie mętną, jak mętne są wody Hawaki po letnich sztormach. Wątpię, czy ktokolwiek oprócz niego samego mógłby z grubsza opisać jego dzieje. My na pewno nie. Choć od śmierci ojca minęło wiele lat, wciąż jeszcze odkrywam rzeczy, które stawiają go w coraz to innym świetle. Nawet w czasach mojej młodości, gdy jakiś nieznany impuls ożywiał na moment jego serce, nawet wtedy, gdy opowiadał o przygodach, które musiały być jego udziałem, mówił o nich z perspektywy aktora, osoby stojącej z boku. Te opowieści miały zawsze pouczający charakter, a słuchacze mogli zdobyć na ich podstawie nowe doświadczenia dotyczące handlu lub radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Wszystkie historie przez niego opowiadane traktowały raczej nie o ludziach, którzy byli zawsze przypadkowi, ale o rzadkich i cennych przedmiotach, jakie stały się ich własnością.

W wieku lat pięćdziesięciu piastował urząd głównego taksatora pod nadzorem wiceprezydenta Estampha oraz zarządzał jednym z sektorów kontrolowanych przez Bractwo Złodziei. Nigdy nie starał się ukryć swych powiązań z tymi ostatnimi. Właściwie był raczej dumny z tych znajomości. Dzięki swemu talentowi do oceny wartościowych dóbr, talentowi, który rozwinął poprzez samodoskonalenie, był wyjątkowo cenną osobą dla ludzi zajmujących się nielegalnym handlem. Równocześnie albo brakowało mu ambicji, by wspiąć się wyżej w tej hierarchii, albo też był na to zbyt mądry i nie chciał stać się celem w ambitnych planach innych.

Później jednak w Estampha natknął się na pozbawioną kory roślinę z gatunku Wiertaczy. Ktoś, kto ukrył ją w swej prywatnej kolekcji kwiatów egzotycznych, w sposób dosyć gwałtowny wyzionął ducha. Mój ojciec zdecydowanie wycofał się wtedy z wszelkich układów. Wykupił się z Bractwa Złodziei i wyemigrował do Angkor.

Przez krótki czas, o ile pamiętam, żył spokojnie. Jednak przez cały ten okres poznawał zarówno planetę, jak i kryjące się tam możliwości prowadzenia lukratywnych interesów. Był to skromnie urządzony świat, na jednym z dopiero odkrywanych poziomów. Nie przyciągał jeszcze wtedy uwagi ani możnych i bogatych, ani tych z Bractwa. Być może jednak już wtedy mój ojciec przewidywał to, co miało nastąpić później.

Po jakimś czasie ojciec zainteresował się jedną z miejscowych kobiet. Była córką właściciela lombardu i leżącego tuż przy porcie sklepu, w którym można było kupić prawie wszystko. Niedługo po ślubie ojciec panny młodej zmarł na chorobę, przywiezioną na planetę przez statek, który rozbił się w jej pobliżu. Epidemia gorączki wkrótce przetrzebiła również szeregi tutejszych władz. Jednak Hywel Jern i jego żona ocaleli i nadal prowadzili wspólny interes. Ich pozycja stała się o wiele mocniejsza po, niż przed epidemią.

Pięć lat później Kartel Fortuna włączył galaktykę Vultoriańską do międzygalaktycznego handlu i Angkor nagle zatętniło życiem jako port przeładunkowy. Interesy mojego ojca szły dobrze, choć nie zmienił działalności, przez cały czas prowadząc ten sam sklep. Dzięki szerokim pozaplanetarnym kontaktom, zarówno legalnym, jak i poza prawem, radził sobie świetnie, choć na zewnątrz nigdy tego nie okazywał. Wszyscy podróżnicy, prędzej czy później, wchodzili w posiadanie przedmiotów i wartościowych, i interesujących. Zaufany i niezbyt ciekawski kupiec był niczym skarb na planecie, gdzie stoły do gry i inne uciechy szybko wyciągały z kieszeni ostatnie pieniądze.

Ten cichy dobrobyt trwał przez długie lata i zdawało się, że taki stan rzeczy odpowiadał mojemu ojcu najbardziej.


Rozdział drugi

 

Jeśli nawet Hywel Jem zdecydował się na małżeństwo z rozsądku, to należało je uznać za bardzo stabilne i udane. W domu, oprócz mnie, było jeszcze dwoje dzieci — Faskel i Darina. Ojciec niewielką uwagę poświęcał córce, ale włożył wiele wysiłku w wykształcenie moje i brata, choć Faskel nie wykazywał nadzwyczajnych zdolności w dziedzinie, która dla ojca była najważniejsza.

Wieczorami gromadziliśmy się w pokoju na zapleczu (mieszkaliśmy w pomieszczeniach nad i za sklepem), by wspólnie zjeść kolację. Mój ojciec pokazywał nam wówczas któryś z klejnotów i prosił, abyśmy ocenili jego wartość, wiek i zastosowanie. Klejnoty były największą pasją ojca i dlatego uczyliśmy się o nich tak, jak inne dzieciaki zdobywały ogólną wiedzę z filmów i podręczników. Ku uciesze ojca okazałem się bardzo pojętnym uczniem. Wkrótce też całą swoją uwagę zaczął poświęcać mnie, bo Faskel, albo z braku odpowiednich zdolności, albo przez zwykłą przekorę, nie mógł pojąć pewnych rzeczy i popełniał błędy, które całkowicie studziły dydaktyczne zapędy ojca.

Nigdy nie widziałem, by Hywel Jern stracił panowanie nad sobą, ale jego niezadowolenie było już wystarczającą karą. Nie bałem się jednak krytyki, bo rzeczy, których mnie uczył, naprawdę mnie fascynowały. Już w dzieciństwie wolno mi było oceniać wartość zastawu przynoszonego przez klientów. A gdy którykolwiek z nich pojawiał się w sklepie, ojciec zawsze przedstawiał mnie jako swego najzdolniejszego ucznia.

Tak więc z upływem lat nasz dom podzielił się na dwa fronty. Po jednej stronie stała matka wraz z Faskelem i Dariną, po drugiej ojciec i ja. Z innymi dziećmi również miałem ograniczony kontakt. Ojciec wolał, bym wolny czas spędzał na nauce rzemiosła w sklepie. W ciągu tych lat przez nasze ręce przewinęło się wiele dziwnych i pięknych przedmiotów. Część z nich została sprzedana oficjalnie, inne trzymano w specjalnych skrytkach. Przeznaczone były bowiem do prywatnych transakcji. W tych ostatnich rzadko miałem okazję uczestniczyć.

Były to przedmioty wydobyte z ruin i grobowców obcych, wykonane jeszcze zanim nasza galaktyka pojawiła się we wszechświecie. Widziałem rzeczy zagrabione w krajach, które zginęły w mroku historii tak dawno, że nie istniały już nawet planety, na których niegdyś żyli ich mieszkańcy. Były też nowe klejnoty z fabryk w wewnętrznym systemie, gdzie wszystko produkuje się po to, by zwrócić uwagę któregoś z nieprzyzwoicie bogatych wiceprezydentów.

Mój ojciec najbardziej lubił jednak te starsze klejnoty. Często brał do ręki naszyjnik lub bransoletę, która ze względu na swe rozmiary nie mogła raczej służyć człowiekowi, i długo zastanawiał się nad jej pochodzeniem i poprzednimi właścicielami. Od ludzi, którzy dostarczali mu precjoza, oczekiwał w miarę możliwości dokładnych informacji odnośnie ich pochodzenia. Informacje te skrupulatnie gromadził na taśmach.

Myślę, że sama kolekcja taśm była niezwykle cenna dla poszukiwaczy i miłośników tej dziwnej wiedzy. Zastanawiam się, czy Faskel kiedykolwiek zdał sobie sprawę z jej wartości. Niewykluczone, że do czegoś mu się przydała; był z natury praktyczniejszy od ojca.

Podczas któregoś z naszych wieczornych spotkań ojciec pokazał nam jedną z takich tajemniczych ciekawostek. Tym razem jednak nie dał nam jej do rąk. Zamiast tego położył ją na gładkim, ciemnym blacie stołu i wpatrywał się w nią niczym fakir, który z układu rozsypanych ziaren stara się przepowiedzieć przyszłość gospodyni domowej.

Był to pierścień lub raczej coś, co przypominało go swym kształtem. Jego obwód mógł spokojnie pomieścić dwa ludzkie palce. Metal, z jakiego go wykonano, miał jednolity kolor i był chropowaty, jakby pierścień liczył sobie wiele lat.

Przytwierdzono do niego klejnot wielkości ludzkiego paznokcia, który wymiarami pasował do obręczy. Kamień, podobnie jak cała reszta, był jednostajnie bezbarwny i jakby martwy — nie odbijał się w nim ani jeden promień światła. Im dłużej się w niego wpatrywałem, tym bardziej przypominał mi zaledwie powłokę, martwy cień tego, czym mógł być wcześniej — symbolem życia i piękna. Gdy ujrzałem ten pierścień po raz pierwszy, myśl o dotknięciu go napawała mnie wstrętem, choć zawsze lubiłem badać wnikliwie wszystkie przedmioty, które podsuwał mi ojciec.

— Kolejny skarb z grobowca? Wolałabym, żebyś nie stawiał ich na stole! — głos matki zabrzmiał o wiele ostrzej niż zwykle. Uderzyło mnie natychmiast to, że nawet ona, odporna na wszelkie przesądy i wymysły, równie szybko jak ja skojarzyła ten artefakt ze śmiercią. Ojciec ani na chwilę nie spuścił wzroku z pierścienia. Odezwał się natomiast do Faskela tonem żądającym natychmiastowej odpowiedzi.

— Co o tym myślisz?

Mój brat wyciągnął rękę w stronę klejnotu, po czym szybko ją cofnął.

— Pierścień, zbyt duży, aby go nosić. Może to ofiara złożona w świątyni jakiemuś bóstwu.

Ojciec nie odpowiedział. Zamiast tego zwrócił się do Dariny.

— A ty co powiesz?

— Zimny... jest taki zimny... — cienki głos uwiązł jej w gardle. — Nie podoba mi się — dodała, odsuwając się od stołu.

Na końcu ojciec zwrócił się do mnie.

— A ty?

Niewykluczone, że stworzono ten pierścień z myślą o wizerunku jakiegoś boga w świątyni. Podobne rzeczy widziałem już wcześniej u ojca w sklepie. Niektóre z nich miały w sobie coś nieprzyjemnego, ale ten... ten pierścień był inny. Nie wierzyłem, żeby stworzono go z myślą o posągu jakiegoś boga. Poza tym Darina miała rację, był zimny i kojarzył się ze śmiercią. Im bardziej mu się jednak przyglądałem, tym bardziej mnie fascynował. Chciałem go dotknąć, ale wciąż odczuwałem dziwny lęk. I choć na pozór przypominał jedynie zniszczony przez czas kawałek metalu z martwym kamieniem, to zafascynował mnie bardziej niż wszystkie klejnoty, które dotychczas pokazał mi ojciec.

— Nie wiem — odparłem — ale wydaje mi się, że kryje w sobie jakąś moc!

Powiedziałem to głośniej niż zamierzałem i moje ostatnie słowa donośnym echem rozeszły się po pokoju.

— Skąd pochodzi? — zapytał szybko Faskel, pochylając się i wyciągając rękę w kierunku pierścienia. Jego palce przesunęły się nad klejnotem, ale go nie dotknęły. Pomyślałem, że naśladował teraz zachowanie handlarzy, którzy kładą rękę na towarze tylko wtedy, gdy zamierzają go kupić. Faskel natychmiast cofnął dłoń.

— Z kosmosu — odparł ojciec.

Istnieją we wszechświecie klejnoty, za które prymitywne narody gotowe są zapłacić wysoką cenę. Nie wiadomo jednak, kto tworzy te przedmioty. Ogólnie przyjęta teoria mówi, że powstają w wyniku zderzenia jakiegoś meteorytu o odpowiednim składzie z atmosferą którejkolwiek planety. Wśród kosmicznych kapitanów panowała moda na pierścienie z takiego materiału. Widziałem kilka tego rodzaju starych ozdób, które musieli nosić jeszcze pierwsi kosmiczni podróżnicy. Ten klejnot, jeśli w ogóle nim był, nie przypominał jednak żadnego z nich. Nie był ani ciemnozielony, ani brązowy, ani czarny, lecz krystalicznie bezbarwny, o chropowatej powierzchni, jakby porysowanej przez piach.

— Nie wygląda na kawałek meteorytu... — powiedziałem nieśmiało.

Ojciec potrząsnął głową.

— Kosmos nie uformował go, a jedynie tam go znaleziono — rozparł się wygodnie na krześle i popijając w zamyśleniu herbatę, przyglądał się pierścieniowi. — Dziwna historia...

— Niedługo mamy gości, radnego Sandsa z małżonką — przerwała mu matka tak, jakby znała tę opowieść bardzo dobrze i nie chciała słuchać jej po raz kolejny. — Robi się późno. — Zaczęła zbierać naczynia ze stołu i uniosła ręce, by klaśnięciem przywołać Stafflę, naszą służącą.

— Dziwna historia — powtórzył ojciec, nie zwracając na nią uwagi. Jego pozycja w domu była tak silna, że matka nie przywołała Staffli. Zamiast tego usiadła niespokojnie, wyraźnie niezadowolona.

— Ale prawdziwa, tego jestem pewien — ciągnął ojciec. — Przyniósł to dzisiaj pierwszy oficer z „Astry”. Mieli awarię instalacji elektrycznej i zatrzymali się, by dokonać naprawy. Okazało się, że to nie wszystko. Znaleźli też dziurę, którą zrobił spadający odłamek meteorytu. Musieli więc załatać poszycie.

Opowiadał to inaczej niż zwykle, mówił monotonnym głosem, w sposób bardzo oszczędny relacjonując fakty.

— Kjor naprawiał właśnie poszycie, gdy zobaczył coś, co unosiło się na wodzie. Wyłączył krótkofalówkę i wyciągnął ciało na brzeg. To coś... — ojciec zawahał się, gdyż Kjor powiedział mu, że nigdy wcześniej nie widział takiej rasy — ...nosiło kombinezon. Musiało leżeć tam od dłuższego czasu. Na dłoni okrytej rękawicą miało ten klejnot.

Jern wskazał na pierścień.

Na rękawicy skafandra — dziwna rzecz. Rękawice przystosowane były do prac naprawczych poza statkiem lub do podróży po planetach o toksycznej atmosferze. Po co więc ktoś miałby nosić tego rodzaju ozdobą nie pod, lecz na rękawicy? Chyba musiałem zapytać o to głośno, bo ojciec znów zaczął mówić:

— Właśnie, po co? Z pewnością nie dla ozdoby. Wydaje się, że pierścień miał dla właściciela ogromną wartość. Choćby z tego powodu chciałbym wiedzieć o nim coś więcej.

— Można go zbadać — zaproponował Faskel.

— To szlachetny kamień, ale jaki, nie wiem. W skali Moha dostał dwanaście...

— Diament ma dziesięć...

— A Jawsit wart jest jedenaście — kontynuował ojciec — do dzisiaj to on był wyznacznikiem skali. Nasza wiedza nie wystarcza, by ocenić ten pierścień.

— Instytut... — zaczęła matka, ale ojciec wyciągnął rękę i zabrał pierścień, jakby kryjąc go przed nami. Wsunął go do niewielkiej torby, którą schował w wewnętrznej kieszeni tuniki.

— Ani słowa o tym! — powiedział ostrym tonem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin