Książeczka.docx

(207 KB) Pobierz

Rozdział 1 – Zdesperowane gospodynie domowe siódmego kręgu piekła

Drzwi wejściowe Rezydencji otworzyły się, aby ujawnić panią domu – chociaż nazwanie jej panią było elastyczne.
Owinęła się wokół framugi drzwi, ubrana w cienką zieloną rzecz w rodzaju peniuaru, która mogła prawie uchodzić za odzież. Przeźroczysta satyna i koronka pokazywała jej długie, opalone nogi i silikonową symetrię jej piersi. Przeczesała swoje rozjaśnione i rozprostowane włosy, oblizała usta już błyszczące od grubej warstwy połyskującego błyszczyka i podarowała mu wolny, uwodzicielski uśmiech.
Luis Rodriguez wzdrygnął się. Madre de Dios, tylko nie to.
-Panie Rodriguez – wymruczała gardłowo, mrugając ciężkimi od tuszu rzęsami. -Jak dobrze, że pan doszedł.
Prawie głośno jęknął, ale powstrzymał się, kiedy uświadomił sobie, że wamp przy drzwiach może wziąć to za zachętę. -Pani musi być panią Sullivan.
Zakład, że biedny pan Sullivan nie ma pojęcia co szykujesz.
-Rozumiem, że ma pani problem z demonem.
Pani Sullivan delikatnie zadrżała i wydała nienaturalny, zduszony oddech.
-To brzmi bardzo seksownie, kiedy tak mówisz. Problem z demonem. Nie mogę się doczekać, kiedy go egzorcyzmujesz.
Nie był pewny jak udało jej się spowodować, że egzorcyzmujesz zabrzmiało nieprzyzwoicie –potrójny X nieprzyzwoicie – ale udało jej się. Znowu oblizała swoje zbyt lśniące usta, wyraźnie mając nadzieję, że zacznie myśleć o robieniu laski, ale jedyne o czym mógł myśleć, to, że ten połyskujący błyszczyk prawdopodobnie zawierał jakieś toksyczne chemikalia, które odebrały jej zdrowy rozsądek i nie chciał tego gówna gdziekolwiek w swoim pobliżu.
Potrząsnęła ramionami i jeden pasek jej prawie bielizny zsunął się z ramienia.
Rodriguez nie spuszczał wzroku z jej oczu, z twarzą pod kontrolą, pozbawioną emocji. Profesjonalista. -Uh-huh. To gdzie ten pani demon?
Jeśli powie, że w jej sypialni, odejdzie. Karma może zamęczyć jego tyłek później. Nie będzie uwięziony z kolejną zdesperowaną gospodynią domową w jej buduarze.
-Zawsze ci się tak śpieszy, żeby zabrać się do interesów? – jej głos był nienaturalnie ochrypły, pociągająca wersja głosu z reklamy. On potnie, pokroi, on zerwie twoje ubranie. To narzędzie uwodzące!
Przejechała ręką po biodrze, powodując, że obcisły materiał jej peniuaru podjechał do góry i ujawnił zbyt dużo uda.
Ponieważ nie wyglądało na to, że pozwoli mu wykonać jego pracę dopóki nie uzna tego co mu, oh tak subtelnie oferuje, Rodriguez zahaczył kciukiem o pasek i zmienił pozycję na jaką jego mała siostrzyczka zwykle nazywała pozą meksykańskiego gangstera. Poświęcił chwilę na obserwację pejzażu pani Sullivan, przebiegając oczyma od jej szpilek z czubkiem aż do jej rozjaśnionych i wyprostowanych cebulek włosów.
Kobieta była małym gorącym numerkiem. Nadęta i dziesięć lat od niego starsza, ale certyfikowana „mamuśka, którą chciałbym przelecieć”. Gdyby jej uwodzenie na całej linii nie było tak zaaranżowane jak jej idealne ciało po chirurgii plastycznej – mogłoby mu to nawet schlebiać – pomimo, że nie mogłaby być mniej w jego typie nawet jeśli by próbowała.
Bogata, materialistka i podrobiona. Perfekcyjna trójka. Nie, dziękuje.
Ostatnio Rodriguez widywał masę pazernych młodych żon trofeów. Najwyraźniej społeczność demonów zwęszyła ich desperację i otworzyła sezon odwiedzin dla ślicznotek. Za każdym jednym razem, kiedy pokazywał się, żeby pozbyć się ataków demonów, żony czekały na niego z otwartymi ramionami i nogami.
Na początku uwaga była pochlebiająca. Nie było mowy, żeby kiedykolwiek pieprzył się z czyjąś żoną, ale początkowo ich atrakcja względem niego wydawała się przynajmniej szczera. Czekały aż go poznają zanim decydowały się, że chcą się z nim przespać.
Teraz jego nowi klienci byli nawilżeni i gotowi zanim nawet zadzwonili do Karmy wyznaczyć wizytę. Zaczynało robić się to wręcz obraźliwe.
Najwyraźniej trzaskanie meksykańskiego ogrodnika było niemodne. Nowym gorącym dodatkiem wśród chłopców na posyłki w tym sezonie był meksykański egzorcysta. Szczęściarz.
-Masz demona czy jak? – to było szczerze na pograniczu nieuprzejmości – Karma skopałaby mu tyłek, gdyby usłyszała, że odzywa się w ten sposób do klientów – ale pani Robinson tutaj nie wydawało się zależeć na subtelności.
Nadąsała się, wydymając wypełnioną kolagenem dolną wargę. Rodriguez zmrużył oczy na odbicie połysku błyszczyka.
Musiała uświadomić sobie, że nie zagra w ukrywanie enchilady ze swoim własnym latynoskim kochankiem, ponieważ wydała szczere westchnienie i odsunęła się, żeby wpuścić go do domu.
-Jest u góry – powiedziała normalnym, nie uwodzącym głosem, -w pokoju mojej córki Amber.
Rodriguez zarzucił na ramię paczkę narzędzi do egzorcyzmów. -Prowadź.
Drgała swoimi pośladkami ze stali przed jego twarzą przez całą drogę po schodach i przez szeroki korytarz, aż dotarła do drzwi z naklejoną na nich ogromną naklejką ostrzegającą przed trucizną. Zastanawiał się przez chwilę czy w ten sposób oznakowała atak demona, ale wtedy otworzyła drzwi i uświadomił sobie, że naklejka z trucizną była typowym objawem buntu nastolatka.
Cały dom wydawał się przygotowany na niezapowiedzianą sesję zdjęciową z programu Lepszy Dom i Ogród, poza tym pokojem. Zasłonięte zasłony zakrywały okna i ciężki czarny materiał pokrywał ściany gdzie nie były obklejone plakatami death metalowych zespołów i rysunkami figur z krwią ociekająca z ich kłów.
Dziewczyna około czternastki siedziała na drewnianym krześle na środku pokoju, przywiązana do niego kolekcją drogich skórzanych pasków. Była chuda i blada z mysimi brązowymi włosami zręcznie splątanymi wokół jej twarzy. Wpatrywała się w nich kiedy weszli.
Pani Sullivan przesunęła się, aby stanąć w pobliżu córki. Poklepała oparcie krzesła, ostrożnie, żeby nie nawiązać fizycznego kontaktu z owocem swoich lędźwi.
-Amber myśli, że jest wampirem – powiedziała z grymasem niesmaku.
Amber przygarbiła się na krześle z klasycznym dla nastolatków lekceważeniem tak, że Rodriguez byłby przekonany, że nie było w tym kompletnie nic nadprzyrodzonego – gdyby nie fakt, że ciało Amber wydzielało groźne czerwone uderzenia energii.
-Nie ma czegoś takiego jak wampiry – powiedział Rodriguez, przykucając przed obiektem,
-ale zdecydowanie jest opętana.
Wyprostował się i pani Sullivan przestawiła się ponownie na tryb uwodzenia. Owinęła ręce wokół jego bicepsa i przycisnęła jego rękę do swoich piersi - tuż przed swoją córką. Lub raczej przed opętaną postacią swojej córki.
Czarujące.
-Możesz jej pomóc? – zapytała bez tchu, mrugając rzęsami tak mocno, że ukłuła się w oko.
-Taak. – Rodriguez wyszarpnął rękę z jej szponów. -Może będziesz oglądać...stamtąd.
Wskazał na łóżko na drugim końcu pokoju. -Będziesz z dala od, wiesz, hmm, strefy zagrożenia.
Całkowita bzdura. Mógłby egzorcyzmować małego bezbronnego demona jak tego tutaj, kiedy trzymałaby słodko rękę Amber, ale chciał mieć ją od siebie najdalej jak to możliwe.
Niestety, nie spodziewał się co pani Sullivan pomyśli, kiedy wskazał jej łóżko. Zachichotała i pognała do łóżka. Następnie rozłożyła się na ciemno fioletowej narzucie – na szczęście poza zasięgiem wzroku jej opętanej córki – i zaczęła przebiegać rękoma po własnym ciele. Oraz jęczeć.
Rodriguez zerkał na nią przez chwilę, aby upewnić się, że córka była jedyną opętaną. Lecz żadna aureola zepsutej czerwonej energii nie otaczała pani Sullivan. Po prostu taka była.
Biedna Amber.
Pewne obiekty opętania opisywały swoje wspomnienia czasu, kiedy ich ciała były zamieszkałe przez demony jakby widziały świat przez czerwoną mgłę, kiedy inni informowali, że ich wspomnienia były całkowicie wymazane. Przez wzgląd na Amber, miał nadzieję, że znajdzie się w tej drugiej grupie. Nie ma jak seksualność matki rzucona w twarz, aby ukształtować młodą dziewczynę, która dopiero wchodzi we własną seksualność.
Rodriguez ponownie przykucnął, kładąc paczkę na podłogę i wyciągając niezbędne narzędzia. Woda święcona, krucyfiks...w odprawianiu egzorcyzmów chodziło bardziej o skupienie niż wiarę, ale te dwa często szły ze sobą w parze i Rodriguez odkrył, że ikony katolickiego wychowania powodują, że egzorcyzmy przebiegają bardziej gładko.
Starał się najlepiej jak mógł ignorować gruchanie i jęczenie dochodzące z łóżka i skoncentrować się na posępnej, spoglądającej groźnie nastolatce przed sobą. Powoli rozpoczął monotonne śpiewanie. Znajomy rytm latynoskich słów był prawie fizycznie obecny w pokoju, imadło zacieśniające się wokół demona. Chude ciało na krześle wygięło się w łuk i drgało.
-A niech cię, egzorcysto! – warknął demon, -obiecano mi przynajmniej tydzień na tym pokładzie a byłem tu tylko kilka godzin. Przez cały czas byłem związany i to nawet nie w zabawny sposób. – Mała Amber przeklinała go groteskowo niskim głosem kiedy demon zmagał się z pułapką. Opór był najlepszym dowodem. Demon nie był wystarczająco potężny, aby podjąć walkę.
Ze strony łóżka nadeszło westchnienie podziwu – albo orgazmu, trudno było powiedzieć – i Rodriguez poczuł ukłucie żalu dla Amber, która nie miała nic wspólnego z demonem, który opętał jej ciało. Będzie załatwiony w mniej niż godzinę i wyniesie się z tego domu na dobre. Amber Sullivan była skazana na swoją matkę do końca życia.
Kiedy śpiewanie skoncentrowało jego moc i umożliwiło mu owinięcie jej wokół demona zamieszkującego Amber, Rodriguez zobaczył demona bardziej wyraźnie. Pojawiło się jego imię, uwidocznione jako ognisty czerwony tatuaż wzdłuż czoła Amber, widzialne tylko dla niego. Ordoch.
Przekleństwa demona zmieniły język – przynajmniej sądził, że bełkot wylewający się z ust Amber był językiem demona – i stały się głośniejsze, dziewczęce struny głosowe darły się i warczały dźwiękami, do jakich ludzkie gardło nie zostało stworzone. Demon był raczej z rodzaju psotnych niż wrogich, ale nie sprawiło to, że słowa wydobywające się z jej ust brzmiały mniej nikczemnie.
Demoniczny język brzmiał jakby był wykuty w ogniu piekielnym przez samego księcia ciemności. Ale tak brzmiał też niemiecki. Ordoch skarżył się, że jego wakacje zostały skrócone, ale dla laika był to dramatyczny show. Pani Sullivan była z pewnością pod wrażeniem, jeśli jęki orgazmu dochodzące z lóżka były jakąś oznaką.
Rodriguez pragnął, żeby oboje się zamknęli. Jego poprzednie egzorcyzmy były znacznie bardziej ciche.
Skrzywił się, prawda tego oświadczenia odbijała się rykoszetem w jego głowie. Żaden w poprzednich psotnych demonów, które egzorcyzmował dla gospodyń domowych nie odezwał się. Co znaczyło, że nie mogły odpowiadać na pytania. Ten jednak...
Uśmiechnął się. Nareszcie miał okazję zapytać dlaczego populacja zdesperowanych gospodyń domowych stała się celem.
-Ordoch – powiedział Rodriguez, czyniąc z imienia komendę, wezwanie mocy.
Demon syknął na dźwięk swojego imienia i zamilkł, przykucnął w fotelu na tyle na ile pozwalały mu przytrzymujące go pasy.
-Kto cię tu przywołał?
-Co? – nagły okrzyk, który nadszedł ze strony lóżka bardzo różnił się od poprzednich jęków przed orgazmem Pani Sullivan. -Nie, nie musisz tego wiedzieć! Po prostu się tego pozbądź!.
Podejrzenie zastygło we wnętrznościach Rodrigueza. -Kto, Ordoch?.
-Katrina Sullivan – demon syknął.
-Wcale nie! – Pani Sullivan zeskoczyła z lóżka, z szerokimi oczami wypełnionymi winą.
-Nie możesz tego udowodnić!
Rodriguez uniósł brew. –Demony nie mogą kłamać Pani Sullivan. Coś co warto rozważyć zanim wezwie pani następnego, żeby posiadł pani córkę.
-Nigdy bym tego nie zrobiła! – znowu zaprotestowała, wyraźnie pomijając część o demonach będących bezradnie prawdomównymi.
-Usiądź. – rozkazał. -Możesz spróbować wymyślić dobrą wymówkę, kiedy egzorcyzmuje tego demona z twojej córki. Mam nadzieję, że zanim dozna trwałych szkód.
-Szkód? – Pani Sullivan zaczęła biadolić. -Nie powiedzieli, że to ją zrani. Nigdy nie skrzywdziłabym Amber.
-Taa, jesteś matką roku. Niech pani usiądzie, pani Sullivan. Może mi pani opowiedzieć o nich wszystko i co oni powiedzieli o opętaniu jak tylko tutaj skończę.
Siadła na łóżku, nie wyglądając już jak ochocza nimfa. Wyglądała bardziej jakby miała stracić lunch na całych swoich modnych szpilkach.
Rodriguez sam czuł lekkie mdłości. Co za człowiek wzywa demona, żeby opętał jego własne dziecko? I co za ludzie powiedzieli jej jak to zrobić?
Miał wrażenie, że nie spodoba mu się odpowiedzieć na żadne z pytań.

Rozdział 2 – Witam, kocham cię

Karma spojrzała na ostatnią sekretarkę, którą przysłała agencja pracy tymczasowej i zastanawiała się jak długo ta przetrwa. Cały dzień? Dwa?
Spojrzała w dół na nazwisko na życiorysie. Brittany Hylton-VanDeere. Nazwisko z kreską pasowało. Wyglądała jakby należała raczej na popołudniową herbatę w towarzystwie niż jakby szukała pracy.
Miała na sobie żółtą sukienkę na ramiączkach, cienki turkusowy szalik i paskowe sandały ze stokrotkami. Jeżeli Karma się nie myliła, metki projektantów na tych rzeczach świadczyły, że zestaw ubrań nowej sekretarki kosztował więcej niż miesięczna pensja na tym stanowisku. Brązowe loki były ułożone na czubku jej głowy w zręcznej plątaninie a szerokie, niewinne brązowe oczy wpatrywały się w Karmę. Szerokie, niewinne, puste brązowe oczy.
Brittany Hylton-VanDeere wyglądała jakby nie miała dwóch komórek mózgowych, żeby je o siebie potrzeć.
Naprawdę brać co jest pod ręką. Agencja pracy tymczasowej musi być zdesperowana.
Karma przebiegała wzrokiem CV, kiedy Brittany siedziała cicho jak mała grzeczna dziewczynka. Wykształcona w jednym z najlepszych – i najbardziej drogich – prywatnych liceów w kraju. Licencjat w jednym z elitarnych uniwersytetów, specjalizacja w komunikacji. Magister na kolejnym uniwersytecie. Nauki humanistyczne. Karma nie miała pojęcia co u diabła znaczyła sztuka artystyczna w naukach humanistycznych.
Potem sekcja doświadczenia zawodowego. Opiekun psów. Sprzedawca lodów. Wolontariusz do opieki nad zwierzętami z zoo, na litość boską. Ani jednej pozycji, która mogłaby być wzięta pod uwagę jako biznes lub praca sekretarki.
Życiorys musiał być żartem. Agencja pracy tymczasowej miała trochę zabawy z jednym z ich najbardziej trudnych klientów. Designerski tępak, Brittany Hylton-VanDeere nie mogła być prawdziwa.
-Pani Hylton, czy agencja...
-Hylton-VanDeere – brunetka zaszczebiotała radośnie. -Ale proszę mówić mi Brittany.
-Brittany świetnie. Czy agencja w ogóle opisała ci co będzie wymagane od ciebie tutaj w Karmic Consultants?
-Praca sekretarki. Odbieranie telefonów i ustalanie terminów spotkań! - Brittany wybuchnęła w ten sam sposób w jaki młoda dziewczyna może krzyknąć „Lizaki i cukierki!”
-Będziesz również witać klientów i zapewniać podstawowe administracyjne wsparcie dla mnie, kiedy będzie potrzebne. Czy masz jakieś doświadczenie sekretarskie, które nie jest umieszczone w twoim CV? Jakiekolwiek doświadczenie sekretarskie...
Brittany uśmiechnęła się promiennie i potrząsnęła głową. Karma słuchała uważnie oczekując dźwięku grzechotania jej mózgu o nią.
-Jakkolwiek lubię telefony – zachwycała się . -I radzę sobie z ludźmi.
Cóż, to było lepsze niż gdyby była mizantropem ze śmiertelnym strachem przed telefonami.
Karma przygotowała się na następną część rozmowy – część w której kilku kandydatów nie osiągnęło sukcesu.
-Czy jesteś świadoma czym zajmujemy się tutaj w Karmic Consultants?
Uśmiech Brittany powiększył się – wyczyn, o którym Karma myślała jako niemożliwym.
-Tak! Wiedźmy, medium i egzorcyści. Inni pracownicy w agencji ostrzegali mnie przed wami. Powiedzieli, że jesteście szaleni. Kompletnie zwariowani. Czy to nie jest zabawne? I, że wasi klienci byli jednak bardziej szaleni. Że wierzyli w nawiedzone domy, opętanych ludzi i przeklętych...cóż prawie wszystkim.
Karma opanowała chęć potarcia zębami. -Mamy do czynienia z nawiedzonymi domami i opętaniami. - powiedziała stanowczo. -To są realia biznesu tu w Karmic.
Brittany roześmiała się, słodki świergoczący rozlegający się dźwięk brzmiał niewinnie i ujmująco. Karma miała problem, żeby nie lubić Brittany, pomimo iż miała przeczucie, że mała idiotka ją zwodziła. Było w niej po prostu coś zdrowego – nie można było jej nienawidzić.
-Oczywiście, że są. - zdrowy przygłup zaćwierkał. -Dlatego ta praca jest dla mnie idealna.
Idealna hę? Karma nie była pewna., która z nich była zdezorientowana, ale była skłonna postawić na dziewczynę, która mogłaby równie dobrze mieć neon bezmyślność migający na czole.
-Pani Hylto-.
-Brittany.
-Brittany. - Karma wzięła głęboki oddech, starając się zachować cierpliwość. -Nie mogę mieć sekretarki, która nie chce wziąć tego biznesu na poważnie. Klienci są często bardzo zestresowani, kiedy do nas dzwonią i nie chce, żeby ich pierwszy kontakt z Karmic był z kimś, kto będzie kpić z ich potrzeb z powodu ignorancji lub przesądów.
Te słowa nie mogłyby być bardziej prawdziwe. Rotacja sekretarek na początku była zabawna, ale teraz była ograniczająca i nieprofesjonalna i Karma nie pozwoli, żeby Karmic Consultants była traktowana jako nieprofesjonalna organizacja. Ich usługi mogły być niekonwencjonalne, ale nie będą przedrzeźniane. Zasadność była wątpliwa w najlepszym wypadku, kiedy zapewniasz usługi okultystyczne, ale była zdeterminowana, że Karmic będzie zasadna.
Brittany uroczyście skinęła głową. -Całkowicie rozumiem.
Karma nie była pewna czy Brittany była szczera czy żartowała, ale nie mogła podjąć ryzyka, że jeden z jej cenionych klientów założy, że chodziło o to drugie i obrazi się. Brittany się nie nada. Karma osobiście rozpocznie poszukiwania rzeczywistej, stałej sekretarki. Natychmiast.
Otworzyła usta, zamierzając w pełni podziękować Brittany za jej czas i wysłać ją w drogę, kiedy drzwi do jej gabinetu nagle się otworzyły.
-Mam już dość. - Rodriguez warknął, jego lekki akcent był bardziej widoczny w jego wzburzeniu.
-Nie jestem pieprzonym żigolakiem.
Brittany Hylton-VanDeere wierzyła w Miłość od Pierwszego Wejrzenia w ten sam sposób w jaki ponownie narodzeni wierzyli w swojego Zbawcę – z gorliwością, która wzbudzała podziw i czasami wręcz przerażała.
Jej natychmiastowe uwielbienie nie ograniczało się do ludzi. O nie. Było tak samo prawdopodobne, że mogła w sposób nagły, szaleńczy zakochać się w aucie, parze butów, chudej-w-połowie-kofeinowej-bez-pianki latte albo nowej pracy.
Zwłaszcza nowej pracy.
Kiedy po raz pierwszy przeszła przez drzwi do Karmic Consultants, wiedziała, z pasją, która była tak szczera jak irracjonalna, że to była Ta Jedyna. To tutaj należała.
Carmic Consultants było miejscem, gdzie ludzie wierzyli. Gdzie zewnętrzna codzienność zdarzała się każdego dnia. Oraz gdzie nieco zwichrowany, skazany na porażkę optymista jak ona mógł się idealnie wpasować.
Bez dwóch zdań. Brittany była zakochana.
I wtedy zobaczyła jego.
Mężczyzna, który wparował do biura Karmy był niepodobny do żadnego w Brittany – co prawda ograniczonym – doświadczeniu z mężczyznami.
Z jednego powodu, przeklinał. I nazywał się żigolakiem. Lub raczej nie żigolakiem, co tak naprawdę wydawało się rodzajem protestu, który żigolak czułby potrzebę wygłoszenia. Więc, wyraźnie żigolak. Przeklinający żigolak. I to gorący.
Gorący nie było słowem, które Brittany miała często okazję używać, jeśli chodzi o mężczyzn z grona jej znajomych – mężczyzn, których uznawała jej rodzina. Odpowiedni, tak. Wytworny, absolutnie. Przyzwoity? Do licha tak, z cholernie prostym charakterem.
Ale gorący? Namiętny, czadowy, rozżarzony-do-białości-sex-na-tropikalnej-plaży-przed-Bogiem-i-wszystkimi Gorący?
To była zupełnie inna sprawa.
Miał tatuaże. Plemienne, połóż-mnie-nago-na-ołtarzu-jako-ofiarę-dla-bogów-seksu tatuaże, które przecinały się i zakręcały, aż do jego cudownie umięśnionych ramion, żeby zniknąć pod krótkimi rękawami jego dopasowanego czarnego T-shirtu. Oczy Brittany śledziły te ciężkie, czarne oznaczenia i wyobrażała sobie, że może usłyszeć dźwięk odległych bębnów. Tubylec. Prymitywny. O tak, Pan-Nie-Jestem-Żigolakiem był prymitywny, w porządku.
Włosy tak czarne, że miały niebieskie pasemka we włosach opadały mu na czoło w nieładzie tak niedbale seksownie, że zajęłoby to przeciętnemu śmiertelnikowi dwie godziny i siedemnaście różnych natłuszczonych produktów do włosów, żeby to odtworzyć. Duży Seksowny tutaj prawdopodobnie wytoczył się z łóżka wyglądając tak dobrze.
Był dość wysoki, ale nie groteskowo, co Brittany doceniała, będąc sama nieco po drobnej stronie. Musiałaby odchylić głowę do tyłu do pocałunku, ale nie był tak ogromny, żeby mógł włożyć ją pod ramię jak piłkę do nogi.
Wkroczył do pokoju w stronę biurka Karmy ani razu nie rzucając okiem w stronę Brittany – mogła więc tylko spekulować jaki miał kolor oczu.
Szmaragdowy być może? Lub głęboka, nasycona zieleń?
Zielony był ulubionym kolorem Brittany, i jeśli on będzie jej wymarzonym mężczyzną, mógłby być przynajmniej na tyle taktowny, aby mieć jej ulubiony kolor oczu. Pozwoli mu wybrać odcień.
Karma wstała z krzesła. -Rodriguez, jeśli mógłbyś poczekać przez chwilę na zewnątrz … - pomachała elegancką ręką w stronę Brittany.
Spojrzenie Rodrigueza śledziło ruch gdzie siedziała Brittany. Skrzywił się i odwrócił ponownie w stronę Karmy. Brittany wzdrygnęła się wewnętrznie będąc tak natychmiastowo odrzuconą.
-Przepraszam - burknął. -Nie zdawałem sobie sprawy, że masz tu klienta.
Brittany uniosła się z krzesła. Nie była klientem. I nie będzie tak łatwo zignorowana. Nie miała nawet okazji dobrze przyjrzeć się jego oczom.
-Nie jestem klientem. Jestem sekretarką. - starała się brzmieć konkretnie. Profesjonalnie. Ale nie miała dużo doświadczenia z profesjonalizmem i miała wrażenie, że brzmiała bardziej jak cheerleaderka. Nigdy nie była cheerleaderką, ale ludzie mieli tendencję do wyrażania absolutnego szoku, kiedy im to mówiła. Najwyraźniej cheerleader był bardziej typem niż zajęciem. Miała nadzieję, że sekretarki były tylko zawodem. Jeśli to był typ, może być w tarapatach.
Naprawdę chciała tej pracy. Oni tu wierzyli.
We wszystko, poza nią, najwidoczniej.
Rodriguez nie odwrócił nawet głowy tym razem. Tylko posłał jej spojrzenie kątem oka.
-Fiasko tego tygodnia? - zapytał Karmę ze skrzywieniem ust.
Brittany zesztywniała, zwijając dłonie w pięści. Może być seksowny i prymitywny i w ogóle, ale nie dawało mu to wymówki, żeby być niegrzecznym. Chamstwo nie było wzywane.
-Przepraszam. - Brittany powiedziała szorstko, wyzywając swoją matkę w sposobie dyscyplinowania-podwładnych. -Jestem znakomitą sekretarką.
Albo raczej była pewna, że będzie, jeśli włoży w to swój umysł. Musi dopiero znaleźć pracę której nie będzie mogła opanować. Tę tutaj również opanuje. Pod warunkiem, że bycie sekretarką nie wymagało bycia typem sekretarki.
-Mam zamiar zostać tu o wiele dłużej niż tydzień i nie jestem fiaskiem.
Rodriguez potraktował ją jakby nic nie powiedziała. Skierował całą swoją uwagę w stronę Karmy jakby Brittany nie stała tam będąc błyskotliwie sekretarską.
-Pani Sullivan wezwała demona, żeby opętał jej własną córkę tylko dlatego, że chciała, żebym przyszedł do jej domu i go egzorcyzmował. - warknął.
Subtelne ciepło jego akcentu owinęło się wokół słów, wysyłając małe dreszcze ekscytacji wzdłuż kręgosłupa Brittany, odwracając jej uwagę od samych słów – oraz od faktu, że była przez niego poirytowana. Naprawdę, kto mógłby być poirytowany na mężczyznę, którego sam głos nakazywał słowom posłuszeństwo?
Karma zaśmiała się nisko. -Cóż, to pewien rodzaj stałego zatrudnienia. Jestem daleka od tego, aby kwestionować potrzeby naszych klientów, którzy płacą nam, aby pozbywać się problemów, które sami stwarzają.
-Chciała, żebym przyszedł do jej domu, żeby mogła mnie przelecieć. - Rodriguez warknął. -Mogła równie dobrze otworzyć drzwi z gołym tyłkiem z prezerwatywą w ręce z całą subtelnością jaką miała w tym temacie.
Brittany zrobiła krok w kierunku, gdzie walczyli przy biurku, wtrącając się ponownie do rozmowy.
-Przynajmniej myślała o bezpiecznym seksie. Choroby przenoszone droga płciową są realnym ryzykiem. Nie wspominając o kontroli urodzeń. Naprawdę otworzyła drzwi nago?
Rodriguez posłał jej gniewne spojrzenie – jego oczy zbyt zwężone, żeby dobrze zobaczyła ich kolor – następnie odwrócił się ponownie w stronę Karmy. Odrzucona ponownie.
-Przyjmują zakłady – warknął na swoją szefową. -Ta putana, - splunął słowo jak epitet, więc Brittany uznała, że musi nim być. -przyszła i przyznała, że zakładają się, która z nich pierwsza weźmie mnie do łóżka. Banda cholernych znudzonych gospodyń domowych zza dużą ilością wolnego czasu namalowały cholerny cel na moim tyłku.
Karma skrzywiła się. -To coś jakby komplement. - powiedziała bez przekonania.
-To poniżające.
Cóż, tak. Zgadza się. Ale Brittany zdecydowanie mogła zrozumieć stronę gospodyń domowych. Była skłonna namalować swój własny środek tarczy. Facet był gorący.
Nie, żeby kiedykolwiek miała się o niego zakładać. To wydawało się dość obraźliwe. Chociaż nie mogła tego powiedzieć na pewno. Nikt nigdy nie zakładał się, że zaciągnie ją do łóżka. Co było poniekąd smutne. Co było z nią nie tak, że mężczyźni nie stawiali na nią zakładów jako obiekt seksualny? Nawet chłopcy z bractw! Czy nie byli oni znani z takiego rodzaju zachowania? Czy nie była wystarczająco seksowna?
Rodriguez uderzył rozłożonymi dłońmi w szeroką czarną marmurową płytę, która była biurkiem Karmy, wyrywając Brittany z jej zadumy.
-To się musi skończyć. Nie biorę żadnych więcej zleceń od zdesperowanych gospodyń. Możesz wysłać innego egzorcystę.
Karma skrzywiła się. -Musisz zatem przejąć cały duchowy teren pracy. A ja muszę wykombinować jakiś sposób, żeby przekonać Edwina, że jest w stanie zając się teren mieszkalnym. Jesteś pewien, że nie chcesz po prostu wziąć bonus? Płatne ryzyko?
Dźwięk, który wydobył się z gardła Rodrigueza wyraźnie przypominał ryk. Brittany zadrżała. Był taki zwierzęcy. Gdyby tylko nie ignorował jej tak kompletnie.
-Czy wyglądam jakbym był na sprzedaż? Jeśli zapłacisz mi ekstra, za każdym razem, kiedy jakaś żona mnie obmaca , możesz równie dobrze zacząć reklamować moją przeklętą opłatę za bycie ogierem jako część pakietu egzorcyzmów. Nie będę opłacany za molestowanie.
Karma westchnęła i opadła z powrotem na swoje krzesło. -Wymyślę coś z Edwinem. Prześwietlimy nowych klientów bardziej dokładnie w przyszłości. Nie będziesz musiał tam ponownie wrócić.
-Lepiej nie. - Rodriguez burknął, odsuwając się od biurka i krocząc tyłem w stronę drzwi. -Cholerne gniazdo żmij byłoby lepsze.
Wychodził? Tak szybko? Nawet nie wiedziała jakiego koloru są jego oczy! I jak to się skończyło? Nie mógł opuścić tak dużej części tej historii. Powiodło mu się? Egzorcyzmował demona? Brittany nie mogła znieść chwil napięcia.
-Rodriguez! - Brittany pobiegła za nim. Była trochę zaskoczona, kiedy on istotnie zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na nią. Czarne. Jego oczy wcale nie były zielone. Do cholery z tym wszystkim. -Co się stało z córką?
Mięsień przeskoczył mu w szczęce, kiedy nagle ją zacisnął. -Egzorcyzmowałem przeklętego demona. - powiedział ostro, -Wiem jak wykonywać moją cholerną pracę.
Drzwi zatrzasnęły się za nim twardo powodując, że Brittany podskoczyła.
Karma posłała jej rozdrażnione spojrzenie.
Brittany pomknęła z powrotem na swoje krzesło. -Czy powiedziałam coś złego? - zapytała nerwowo.
Proszę, żebym nie była już zwolniona. Chciała tę pracę. To była Ta Jedyna. Tylko dlatego, że nie była całkiem w rodzaju sekretarki nie znaczyło, że nie będzie najlepszą cholerną sekretarką jaką Karmic Consultants kiedykolwiek widziało.
-Takie rzeczy zdarzają się tu codziennie Brittany.
-Wasi konsultanci dostają propozycje codziennie?
Usta Karmy zwęziły się. -Nie – powiedziała sztywno. -Egzorcyzmy. Tępienie duchów. Czytanie aury i znajdywanie zaginionych rzeczy dzięki nadnaturalnym środkom. To nie jest żart.
Brittany skinęła uroczyście głową, widząc, że powaga była wymagana. -Rozumiem.
-Przykro mi Brittany.
Jej serce na chwilę stanęło. Z nawyku Brittany położyła na nim dłoń, naciskając na nie jakby mogła wyregulować rytm i utrzymać je w spokoju i bezpieczeństwie w swojej piersi. Czy już została zwolniona? Co takiego zrobiła? Trzymała się cicho i nieruchomo, kiedy czekała na następne słowa Karmy. Proszę nie zwalniaj mnie. Proszę proszę proszę.
-Po prostu nie wydaje mi się, że to się u-.
Drzwi do biura znowu nagle się otworzyły, tak mocno, że odbiły się od ściany i prawie uderzyły wchodzącą dwójkę w twarz.
Karma jęknęła. -Jeśli nie dostanę wkrótce sekretarki, żeby umawiała moich klientów, będę musiała zabić te drzwi gwoźdźmi. - wymamrotała zanim wstała i stanęła twarzą w twarz z parą blondynów szybko zbliżających się do jej biurka. -Jo, Lucy. Z czym jest problem?
Wyższa z dwójki, jedna z czarnymi końcówkami jej sterczących blond włosów, ulokowała się przed biurkiem. -Potrzebujemy płatnego zabójcy. Solidnego. Ale uwzględnij to w budżecie.

Rozdział 3 – Kwiaty, mąka i inne słowa

Karma nawet nie mrugnęła – co prawdopodobnie powinno zaniepokoić Brittany, ale jakoś ani trochę nie zmartwiło. -Kogo zabijamy?
Drobna blondynka z kręconymi włosami, która była uderzająco podobna do Shirley Temple podniosła obie ręce jak negocjator zakładników zbliżający się do uzbrojonych i niebezpiecznych.
-Nikogo. Nie zabijamy nikogo.
-Organizatora wesela. - powiedziała wysoka punkówa.
-Ex organizatora wesela. - Shirley Temple powiedziała smutno.
-Ex? - Karma zaakcentowała tę krótką sylabę. Następnie opadła z powrotem na krzesło z jękiem. -Co się z tym stało?
-Nic. Jeszcze. Dlatego potrzebujemy zabójcy.
-Jo. - powiedziała Shirley Temple z irytacją. -Nie rezygnujemy z kontraktu z organizatorem wesela tylko dlatego, że odwołał rezerwację.
-Trzy tygodnie przed twoim weselem Lucy – punkówa - Jo – najwyraźniej protestowała. -Trzy tygodnie! I poręczył. To z miejsca wyrok śmierci.
-Co tym razem było wymówką? - zapytała Karma budzącym postrach głosem.
-Kwiaty. - Lucy opadła na drugie krzesło, twarzą do biurka, kiedy jej kohorta zaczęła spacerować. -Kwiaciarz, którego ustaliłyśmy skontaktował się dziś rano z organizatorem. Najwyraźniej główny dostawca zachorował na jakiś rodzaj grzyba, który zniszczył cały ich magazyn. Każdy jeden kwiat. Wykończył całkowicie. I nie jedna, nie dwie, ale wszystkie trzy szklarnie zgłosił podobne problemy. Nieprawidłowy system zraszaczy zatopił wszystkie kwiaty. Zmieszany z ich zamówionymi pestycydami spowodował, że wszystkie kwiaty zostały spryskane dodatkowo toksycznymi chemikaliami. A trzecia? Szarańcza. Aktualna plaga szarańczy.
-Bardzo biblijne – powiedziała Karma oschle.
-Organizator powiedział, że więcej nie zniesie. Powiedział, że za każdym razem, kiedy tylko pomyślał o moim weselu widział na czerwono. Odszedł. Jestem sama. Bez kwiatów.
Dzwonkowa wersja Abby „I Do, I Do, I Do” zaświergotała w torebce Lucy. Wyciągnęła to i sprawdziła numer osoby dzwoniącej. -Piekarnia Better Buns. - przeczytała na głos, następnie zbladła. -O Boże, tylko nie tort.
Brittany obserwowała jak Lucy otworzyła telefon i wymówiła ostrożnie „halo”. Potem przyglądała się jak zarumieniona panna młoda straciła z twarzy cały kolor. Mogła właściwie zobaczyć krew odpływającą z głowy biednej Lucy. Panna młoda chwiała się lekko na krześle i Brittany była zadowolona, że ta już siedzi albo z pewnością upadłaby na podłogę.
-Zjełczała mąka? - zapytała osłupiała Lucy. -Nie możecie zrobić ciasta bez mąki albo coś? - Słuchała jeszcze trochę, następnie wydała przerażony skowyt. -Ależ nie możecie odwołać naszego zamówienia. Daliśmy wam zaliczkę.
-Masz cholerną rację, nie może odwołać tego zamówienia. - warknęła Jo, zmierzając w stronę, gdzie Lucy przycupnęła nisko na krześle jak ofiara klęski żywiołowej, zaszokowana kiedy patrzyła na szczątki swojego życia. -Daj mi telefon, Luce. Przemówię mu do rozsądku.
Jo próbowała złapać telefon, ale Lucy musiała zdać sobie sprawę jaka to byłaby katastrofa, ponieważ przycisnęła telefon do piersi i skręciła swoje ciała wokół niego ochronnie, przez cały czas nucąc, -Panie Bunting, proszę. - w stronę ustnika.
-Jo, myślę, że nie powinnaś...
Kiedy Karma odezwała się, obie, Lucy i Brittany spojrzały w jej kierunku, całkowicie zapominając o jej obecności w pokoju. Jo obróciła na własną korzyść nieuwagę Lucy wyszarpując telefon z jej uchwytu i zaczynając wylewać zniewagi słowne na linii.
-Słuchaj Bunting, mam w dupie twoje problemy z mąką. Zrobisz ciasto dla Lucy. Zrobisz mojej kuzynce najlepsze cholerne ciasto, które kiedykolwiek do cholery było zrobione albo przyjdę tam i złamię sobie nogę na twoim małym kościstym tyłku. Łapiesz, ty niewyraźny -.
Brittany miała element zaskoczenia po swojej stronie. Jo spodziewała się, że Karma i Lucy spróbują zabrać jej telefon, ale nie przewidziała, że Brittany może być agresorem. Kiedy Jo oddalała się teraz z czerwoną twarzą od duszącej się panny młodej, Brittany skoczyła na nią od tyłu i szybko ją rozbroiła, uciekając z telefonem przyciśniętym do ucha.
-Pan Bunting? - Brittany sapnęła do telefonu kiedy biegła, uchylając się i machając, kładąc meble między siebie a Jo. Zniżyła głos, żeby brzmiał podobnie do głosu Lucy jak tylko mogła – na szczęście ich głosy były już bardzo podobne – wysokie i radosne.
-O kurczę! Przepraszam za moją kuzynkę Jo. Jest teraz taka zestresowana. Prawdopodobnie nie powinnam tego panu mówić, ale właśnie miała najgorszą walkę ze swoim narzeczonym.
Przez telefon, męski piskliwy głos zaszczebiotał. -Tak mi przykro pani Cartwrigh -.
Brittany nie dała mu szansy na dokończenie. Karma miała zamiar ją zwolnić i nie była w stanie powiedzieć choćby słowa, żeby to powstrzymać, ale to było coś, co wiedziała jak naprawić. Wydała wymuszony śmiech i postanowiła przedyskutować jakąkolwiek wymówkę wymyślił. Zjełczała mąka, jej ciocia Fanny.
-Wie pan jacy są mężczyźni. Ich matki coś powiedzą, a oni po prostu się zgadzają, nawet bez myślenia czy ich przyszła panna młoda pójdzie na to. Biedna Jo. Czy wie pan, że jej narzeczony właściwie powiedział tak, kiedy jego matka zasugerowała ślub grupowy ze wszystkimi jego czterema siostrami? Jak bardzo można stać się tandetnym?
-Nie jest tak, że jego rodzinę nie stać na urządzenie czterech osobnych dużych drogich ślubów ze wszystkimi dekoracjami. Mają furę kasy, chociaż to niegrzeczne z mojej strony nawet o tym wspominać. Przyszła teściowa Jo naprawdę myślała, że to uczyniłoby to doświadczenie bardziej specjalnym. Może to pan sobie wyobrazić? Chociaż jestem pewna, że jakoś to wszystko załatwią.
-Szkoda, że tak wyszło z pana mąka. Taka szkoda. Naprawdę chciałam polecić pana piekarnię moim nowym teściom, skoro planują tak dużo ślubów przez następnych kilka miesięcy, ale zgaduje, że musimy trochę pobiegać i spróbować kilka degustacji na ostatnią chwilę. Możemy użyć mojego małego ciasta jako przesłucha...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin