Pedersen Bente - Raija ze śnieżnej krainy 36 - Ze łzami w oczach.rtf

(412 KB) Pobierz
Bente Pedersen

Bente Pedersen

ZE ŁZAMI W OCZACH

1

- ...i taki jest koniec opowieści o Człowieku w Ma­sce.

Ida płakała. Nie robiła nic, żeby to ukryć. Nie sta­rała się nawet otrzeć łez.

Pozwolili jej płakać. Był wieczór. Jasny, choć póź­ny wieczór złocistego lata.

Siedzieli w bardzo przytulnej kuchni w zagrodzie Idy i Sedolfa. Ściany obejmowały ludzi, którzy tu mieszka­li. Reijo i Helena zapełniali puste krawędzie stołu.

Dzieci spały.

Nastał rok 1751. Ida i Sedolf powrócili tego ranka z Finlandii. Przywieźli ze sobą wieści, od których w oczach kręciły się łzy.

- Przepraszam... - Ida pociągnęła nosem. Otarła łzy rękawem bluzki, policzki miała czerwone. - Myśla­łam, że już to z siebie wypłakałam. Sądziłam, że przy­wykłam do tej myśli, że się z nią pogodziłam, ale to wciąż we mnie tkwi. Niczym hak wbity w truchło, tak strasznie trudno go wyciągnąć.

Reijo poklepał ją po ramieniu wręcz niezgrabnymi ruchami. Ten człowiek ją wychował i tyle już prze­żył, dni dobrych i złych. Był ojcem Idy, lecz teraz nie potrafił dać jej pociechy. Mógł współodczuwać z nią żal i ból, bo to był również jego żal i jego ból, lecz nie potrafił jej w niczym ulżyć.

- Ailo sam dokonał wyboru - oświadczył Sedolf mocnym głosem.

Nie dotykał Idy. Ręce złożył na stole przed sobą i tylko przytrzymywał ją piwnym spojrzeniem. Nic więcej. Łączył ich ten rodzaj bliskości, który nie za­wsze potrzebuje dotyku. Z takiej bliskości można czerpać tyle samo poczucia bezpieczeństwa, co z trzymania się za ręce.

- Ailo wybrał taką śmierć. Trzeba być mężczyzną, żeby tak zdecydować. Nie możemy go winić, pokusa stała się zbyt duża, gdy przyjechaliśmy. Każdy by się tak zachował. Zapewne ja również. Lecz kiedy już się to stało, Ailo dokonał wyboru, na jaki mało kto by się poważył. - Sedolf pochwycił przelotne brązowo - zielone spojrzenie Idy. - Ja bym za tobą krzyczał, dziec­ko, krzyczał, dopóki gardło by mi nie zaczęło krwa­wić. Błagałbym cię, żebyś została przy mnie, razem ze mną, dla mnie. Przywiązałbym cię do siebie za ręce i za nogi. Nie mogłabyś się ruszyć.

Zapadła cisza.

- To było naprawdę wielkie - stwierdził w końcu Sedolf.

- Wymagało wiele miłości - przyznał Reijo cicho. - Masz rację, Sedolfie, to wielka rzecz i bardzo podob­na do Ailo. - Westchnął. - Pewnie więcej tam już nie pojadę, a tak bardzo bym chciał. Chciałbym z nim po­rozmawiać. To również prawie mój syn.

Pozdrowienia, które przywieźli, były takie nijakie. Takie ubogie. Ida żałowała, że ojciec nie wybrał się razem z nimi, nie porozmawiał, nie zobaczył, nie zo­rientował się.

Starała się opisać wszystko jak najdokładniej, lecz nie potrafiła zrobić tego tak, jak ojciec, jej zdaniem, powinien to zobaczyć. Nie umiała odmalować słowa­mi wszystkich szczegółów.

- Mikkal musi kiedyś poznać prawdę - oświadczył Reijo, przenosząc wzrok z Idy na Sedolfa. Pragnął upewnić się, czy dokonali właściwego wyboru. Gdy­by musiał, zdecydowałby za nich. Gotów był się wtrą­cić, jeśli uznałby, że powinien.

- Kiedyś ją pozna - odparła Ida z naciskiem. - Bę­dzie pamiętał. A kiedy się dowie o tym, na czego zro­zumienie jest teraz jeszcze za mały, to zrozumie. Ma prawo znać prawdę. My, czworo dorosłych ludzi, ży­jemy kłamstwem, wciągamy w nie innych. Ale wszy­scy mogą wybierać, tylko nie Mikkal. Ja go ciągnę za sobą. Ailo wybrał za nas wszystkich, a my to zaak­ceptowaliśmy. Mikkal jest jedyną osobą, która rze­czywiście ma prawo znać prawdę.

Reijo popatrzył na córkę. Miała dwadzieścia jeden lat, wchodziła w dwudziesty drugi rok życia. Urodziła się w noc Bożego Narodzenia na wybrzeżu Finnmar­ku tego roku, gdy jego tam nie było. Wciąż miał z te­go powodu wyrzuty sumienia. Tylko ten jeden jedyny rok spędził na poszukiwaniu czegoś, sensu, celu, cze­goś większego niż on sam, niż samo tylko przeżycie.

Doświadczył pięknych chwil, choć nie pozbawio­nych goryczy czarnej jak noc, lecz i tak niemal bli­skich szczęścia.

A potem ta naga pustka, kiedy nie znalazł Raiji i dzieci. Miesiące, o których nie chciał myśleć, dopó­ki nie wpadł na ich ślad.

A teraz Ida była już dorosła, jego dziecko. Tamten mały tłumoczek, który dwadzieścia lat temu na wschód od twierdzy Vardo trzymał w ramionach, kiedy Raija wpatrywała się w wilgotną ciemność lo­chu dla czarownic.

Teraz Ida już dorosła. Ida Reijosdatter. Była piękna. Miała włosy z miedzi i ognia. Oczy o niezwykłej mie­szance barw jego i Raiji, brąz wymieszany z zielenią tak staranną ręką, że widziało się naraz oba te kolory.

Reijo coraz rzadziej dostrzegał w córce siebie. Widział Raiję, jej podniesioną głowę, dumę, silną wolę. Lecz za­uważał w Idzie również miękkość, zdolność wczuwania się w życie innych, zdolność ich rozumienia.

Raija nie była tego pozbawiona, nie pozwalała so­bie jednak na okazywanie łagodności. Inaczej niż Ida. Raija nie chciała być taka miękka.

Raija była przede wszystkim Raiją..

Reijo ujął Helenę za rękę, pochwycił dłoń Idy. Ida złapała za rękę Sedolfa, a on drugą podał Helenie. Utworzyli wokół kuchennego stołu żywy łańcuch, ścisnęli swoje dłonie i mocno się trzymali.

- Mój ty świecie, ależ z nas rodzina! - westchnęła Ida.

Reijo pokiwał głową, odpowiedział jej uśmiechem, zamyślił się. Wrócił pamięcią do samego początku. Wszystko zaczęło się dokładnie przed dwudziestoma sześcioma laty, od dwóch siedemnastoletnich przyja­ciół i pięknej dziewczyny, w której obaj się kochali. Od gwałtownie dojrzałej piętnastolatki o oczach jak węgle i włosach czarnych jak sadza. Nieopanowanej, dzikiej i samowolnej. Od chodzącej burzy z północy.

Od Raiji.

Byli na to ślepi, obaj, i on, i Kalle. Walczyli o nią. Wydawało im się, że oni także mogą mieć coś do po­wiedzenia.

Młodzi tyle snują myśli, wierzą, że są w stanie decy­dować. Ale miękkie gałązki uginają się na wietrze. Sta­re gałęzie mają w sobie mniej soków, prędzej się łamią.

Norweska opiekunka Raiji zatroszczyła się o od­powiednią partię dla swej wychowanicy. Wybrała Kallego, Norwega.

Reijo natomiast był synem Anttiego z cypla, Fina przybyłego z daleka, złą partią, chociaż Raija sama pochodziła z ubogiej fińskiej rodziny.

Karl Kristianson Elvejord chciał przychylić Raiji nieba, ale w rzeczywistości dawał jej dużo mniej. Nie dlatego, że nie chciał, nie dlatego, że nie próbował, ani też nie dlatego, że ona nie chciała od niego przyjąć.

Kochali ją obaj, Kalle i Reijo. Kochali ją z całym ża­rem swej młodości. I ona ich kochała. Na swój sposób.

Ze strony Raiji na nic więcej nie można było liczyć.

Tamten wypełnił jej serce w stopniu, o jakim ani Kal­le, ani Reijo nigdy nie mogli nawet marzyć. Tamten czło­wiek, którego w ogóle nie brali pod uwagę, a który po­jawił się w jej życiu równie nagle jak wiosenne słońce.

Mikkal syn Pehra.

Ten, którego zrazu nazywała bratem. Ten, który z początku rzeczywiście był kimś w rodzaju jej przy­rodniego brata. Syn Lapończyków, którzy przywieź­li ją z równin Tornedalen na górzyste wybrzeże pół­nocnej Norwegii.

Najpierw był tylko bratem.

Potem kimś więcej.

Później wszystkim.

Właściwie wszystko zaczęło się od nich, od Mikka­la i Raiji. Ona miała wtedy osiem lat, on czternaście. Mikkal był wówczas jedynym obcym człowiekiem, którego tamto samotne dziecko ośmieliło się obda­rzyć zaufaniem.

Osiem lat później urodziła jego córkę, Maję. Kalle dał jej także jedno dziecko, Knuta. Rei jo był ojcem Idy. Raija wzięła również pod skrzydła Elise, osiero­coną córkę rybaka. A na wschodzie świata żył jesz­cze chłopczyk, który miał oczy Raiji i jej rysy, Mi­chaił, syn Jewgienija.

Raija wielu kochała na swój sposób. Wielu. Ale tak naprawdę kochała Mikkala. Tylko Mikkala.

Teraz nastały inne czasy. Reijo patrzył na swoją Idę i widział dorosłą kobietę. Czasy się zmieniły. Dzieci rozpostarły skrzydła i wyfrunęły z gniazda. Miały swoje własne życie, same dokonywały wyboru.

Odeszli również tamci, Kalle, Mikkal, Raija. Nie było ich już. Został tylko on.

Tylko on pamiętał tamten początek. Pamiętał, jak sam był młodym chłopcem. Pamiętał Kallego, Mikka­la i Raiję.

Teraz nadszedł inny czas.

Był rok 1751 i życie musiało toczyć się naprzód.

- Oni przynajmniej dobrze się miewają? - spytał. - Mai wszystko układa się pomyślnie?

Reijo sam tam był i widział to na własne oczy, ale ciągle musiał pytać, stale się upewniać. Chociaż wszy­scy już dorośli, lecz on nie przestawał się o nich nie­pokoić. O Maję, córkę Mikkala i Raiji, która stała się jego ukochanym dzieckiem, źrenicą jego oka, za któ­rą czuł się odpowiedzialny na dobre i na złe. O Knu­ta, syna Kallego i Raiji, którego w równym stopniu uważał za swego rodzonego syna. O Ailo, syna Mikkala i Siggi, również niemal rodzone dziecko, z którym wprawdzie nie łączyły go więzy krwi, lecz te płynące z serca.

- Żyje im się dobrze - odparł Sedolf. - Dla wieśniaków na północy Finlandii nastały ciężkie czasy, ale oni nie kle­pią biedy. Przynależność do szlachty ma swoje zalety.

Reijo uśmiechnął się. Rozejrzał się po kuchni, popa­trzył na drewniane bale, na ślady siekiery na ścianach. Lu­dzie z okolic nad fiordem Lyngen, którzy nie oglądali sa­lonów Mai na Hailuoto, uważali taki dom za bogactwo.

- Chciałbym, żeby Raija przynajmniej o tym wie­działa - westchnął. - Tak bym chciał, żeby wiedziała, że dobrze sobie radzicie, wszyscy. Żałuję, że przynaj­mniej tego nie dożyła...

- Wtedy ty również żyłbyś w kłamstwie, tato - powiedziała Ida. - Nie uważasz, że dość już kłamstw jak na jedną rodzinę?

- Może kłamiemy przekonująco? - stwierdził Re­ijo, wzruszając ramionami.

- A może i w innych rodzinach jest równie wiele tajemnic - wtrąciła się Helena. Przemawiało przez nią gorzkie doświadczenie.

- Może i tak - zawtórował jej Sedolf. Pochodził z prostej rodziny, z rodu, w którym przeplatała się krew żyjących na wybrzeżu Lapończy­ków i norweskich osadników. Lyngen było całym ich światem. Stanowili jednak splątaną przędzę, kryjącą w sobie równie wiele niedopowiedzeń, co szlachecki ród Heleny z Tornedalen.

- Jak to by się wszystko potoczyło - zamyśliła się Ida - gdyby jej rodzice w Tornedalen mieli dość mą­ki tamtej zimy?

- Mogłyby nadejść inne lata nieurodzaju - odparł Reijo. - Nie przybylibyśmy tutaj tak liczną gromadą, gdyby tam, w rodzinnych stronach, nie przycisnęła nas bieda. Rodzina Raiji nie była jedyną, którą drę­czył głód. Nie tylko jej rodzice oddawali dzieci. Nie­którzy wciąż są do tego zmuszeni.

Reijo uścisnął dłoń Heleny. Być może była zbyt młoda, żeby pojąć, co chciał powiedzieć, lecz nie mógł milczeć ze względu na Idę.

- Cieszę się, że tu przybyła. Inaczej bym jej nie spo­tkał. Miłość do niej często sprawiała ból, lecz nie chciałbym jej nie zaznać. - Napotkał spojrzenie cór­ki. - Gdybyś sama mogła decydować, wolałabyś ni­gdy nie poznać Ailo, nigdy go nie kochać?

Ida milczała przez chwilę, a potem pokręciła głową.

- Ona była tym samym dla mnie - powiedział Re­ijo. - Może nawet czymś więcej. Jestem wdzięczny za tamte nieudane zbiory, za mrozy na północy Finlan­dii w tysiąc siedemset siedemnastym. Może to za­brzmieć okrutnie, lecz to one przywiodły ją w moje życie. A Raija tyle dla mnie znaczyła.

Dużo później Ida wciąż jeszcze nie spała. Policzek miała wtulony w nagie ramię Sedolfa, rozkoszowała się jego ciepłem. Jego objęcia były domem, który na zawsze pragnęła nazwać swoim.

- Potrafiłbyś zrobić to dla mnie? - spytała cicho. - To, co tata zrobił dla niej, dla mamy? Wychowałbyś czworo dzieci, z których tylko jedno byłoby twoje? Inni ludzie oddaliby resztę gdzieś do obcych, rozdzie­liliby to stadko. Mógłbyś to dla mnie zrobić? Kochasz mnie równie mocno, jak on kochał ją?

- Nie wiem, czy bym potrafił - odparł Sedolf szczerze. - Zatrzymałbym Mikkala i Raiję. Miałem wraże­nie, że to moje dzieci. Zawsze tak czułem. Zawsze uważałem je w równym stopniu za swoje, jak za dzie­ci Ailo. Nawet jeszcze zanim ty i ja... Urwał.

- A gdybyś miał ich więcej? Zapadło milczenie.

- Nie wiem - odparł wreszcie Sedolf. - Być może w równym stopniu, co jego uczucia dla niej, liczyło się tu, jakim naprawdę człowiekiem jest Reijo. A mo­że kochał ją właśnie dlatego, że był sobą? Że był wła­śnie tym człowiekiem, jakim jest?

Ida roześmiała się.

- Strasznie głęboko sięgasz tej nocy, kochany! Sedolf przygarnął ją do siebie. Pocałował w czoło i w policzki.

- Pierwsza od wieków noc we własnym łóżku, mo­je dziecko. To prawie jak noc poślubna, moja słodyczy!

Jego pocałunki były jak pierwsze płatki śniegu zimą, duże i mokre. Topiły się na jej skórze, chłodziły ją.

- I niech pani nie ma żadnych wątpliwości co do moich uczuć, pani Bakken - ostrzegł ją pomiędzy śmiechem a powagą. - Nie zadawaj mi takich niemą­drych pytań, moja mała. Pod wieloma względami je­stem bardzo śmiały. A jeśli o to chodzi, Ido Reijosdatter, to ubijemy interes bez zbędnego targowania. Idziemy noga w nogę, jak mówią Ruscy. Wymienimy się po równo, kobieto, na mniej się nie zgodzę! A do­póki nie pozbędziesz się swoich wątpliwości, nie za­mierzam dawać ci nic więcej.

Ida roześmiała się.

Sedolf przyciągnął ją bliżej, Ida poddała mu się z jeszcze większą miękkością. Była teraz łagodna jak kot, lecz w jej spojrzeniu mieściło się więcej niż w oczach mrucz­ka. Ida miała w sobie coś z dzikiego zwierzęcia. Choć wciąż ogryzała paznokcie, nie traciła pazurków.

Wbiła mu zęby w bark, żartobliwie ugryzła. Sma­kowała jego czystość. Razem wypocili się w saunie, pozbyli się brudu, który oblepił ich podczas podró­ży. Teraz Sedolf nie pachniał już potem, nie wyczu­wało się też w nim nawet cienia perfum. Przestał pachnieć podróżą, pozbył się zapachu Hailuoto.

Pachniał domem.

Pachniał Lyngen.

Pachniał Sedolfem.

Ida wciągała ten zapach z rozkoszą. Z głośną rozko­szą. Z uśmiechem uniesienia na twarzy. Z tym dwu­znacznym błyskiem w oku, który Sedolf tak dobrze znał i wiedział, co oznacza. Który dawał mu pewną nadzieję.

- Hrabia Bakken ładnie pachnie? - spytał, chichocząc.

- W każdym razie hrabina uważa ten zapach za cu­downy - odparła Ida ze śmiechem w głosie.

Pocałowała go w ramię. Obsypała pocałunkami szyję. Całowała i lekko kąsała na przemian, ale jej ząbki tylko leciutko skubały jego skórę, nie zostawia­ły na niej śladów.

Pocałowała płatek ucha, ugryzła, z rozbawieniem pieściła go czubkiem języka, pocałunkami zaznaczy­ła linię szczęki. Sedolf miał miękkie, gładkie policz­ki, świeżo ogolone.

Ida pocałowała go w kąciki ust, przytrzymała jego ręce. Tak rozłożyła swój ciężar, by zrozumiał, że jesz­cze nie czas na niego.

- Jesteś mój - oświadczyła, przekrzywiając głowę.

W jej oczach błyskało więcej zieleni niż brązu, lśni­ły zielone błyskawice, zielony ogień, namiętność, kry­jąca w sobie również wiele wesołości.

- Jesteś całkiem mój, Sedolfie...

- Hrabio Bakken - poprawił ją z powagą. Ida mu nie odpowiedziała, a on to zaakceptował.

Oddawał się jej, był jej, w pełni i całkiem. Tylko jej.

Pozwolił, by obsypała go deszczem pocałunków. Po­zwolił, by grała na wszystkich jego strunach leciutkimi dotknięciami koniuszków palców i bardziej wymagają­cymi pieszczotami, lecz wciąż lekkimi jak muśnięcie skrzydeł motyla, dotykiem włosów. Ida zrzuciła nocną koszulę i pieściła go teraz całym ciałem. Oswobodziła go z ubrań.

Leciutko dmuchała na niego. Niemalże dotykała go oddechem, była tak blisko, że powietrze między nimi zmieniło się w pieszczotę.

- Dosyć! - Sedolf otworzył oczy i uniósł się na ma­teracu.

Niczym morska fala wciągnął ją pod siebie, wyko­rzystując inne niż ona sposoby do rozbudzenia jej po­żądania. Stał się bardziej gwałtowny, cięższy, był bliżej.

Niewiele miał w sobie skrzydeł motyla. Jego poca­łunki zostawiały ślady na jej skórze. Ściskał ją tak, że niemal odczuwała ból. Sprawiało jej to jednak przy­jemność.

Był gwałtowny i podniecony. Spieszył się. Pragnął wszystkiego od razu. Również w miłości stawał się niespokojny, natychmiast chciał zaspokoić głód.

Ta chwila jednak nie należała do niego. Ida wzięła ją w swoje ręce. Wzięła w ręce Sedolf a. Poprowadziła go, rozgrzana, mroc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin