Masterton Graham - Droga żelazna.doc

(4364 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERTON

GRAHAM MASTERTON

 

DROGA ŻELAZNA

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: RAILROAD

TŁUMACZYŁA: ANNA JELENIEWSKA

 

Dla mej najserdeczniejszej przyjaciółki…

mej najbardziej miłowanej ukochanej…

tej, z którą zawsze będę łącznie żywić

me nadzieje, me szczęście, me marzenia

i której zawsze będę oddany ciałem i duszą…

 

(Dedykacja w oryginale po polska)

 

PROLOG

 

Collis Edmonds wsiadł do pociągu w Ogden, w stanie Utah, i zanim dotarli do

Winnemucca, w Nevadzie, pojawił się na pomoście obserwacyjnym swego prywatnego

wagonu zaledwie dwa razy; i to tylko po to, aby dopalić do końca i cisnąć na szyny ostatnią

ćwiartkę dogasającego cygara. Jego zachowanie intrygowało Emilię, zagadnęła więc

czarnoskórego konduktora, żeby dowiedzieć się, kto to taki. Wysoki, o szczupłej twarzy i

oczach utkwionych, zdawałoby się niezmiennie, w jakimś bliżej nie określonym punkcie,

stojąc tak samotnie, lekko przygarbiony, przy kutej z żelaza balustradzie, sprawiał wrażenie

zamkniętego w sobie. Ubrany był na czarno, choć właściwie kiedy Emilia ujrzała go za

drugim razem, miał na głowie czerwony fez, zakończony fikuśnym chwastem — modny

wśród panów z lepszych sfer, gdy zaciągali się cygarem, pisząc albo miłosny liścik, albo

sprawozdanie.

— To — wyjaśnił z emfazą konduktor — to jest Szef.

Emilia wróciła do swego pulmanowskiego* wagonu sypialnego i, rozłożywszy się

wygodnie na zielonym, obitym pluszem siedzeniu, wyjęła z podróżnego neseserka notatnik i

ołówek. Za oknem, spoza ciężkich zasłon, porośnięta bylicą równina umykała sprzed oczu z

zastraszającą prędkością pięciu mil na godzinę.

Emilia zapisała w notatniku:

 

Spotkałam dziś człowieka, którego kolejarze nazywają „Szefem”. Podróżuje we

własnym pulmanie, choć jak na takiego bogacza „telepanie się”, jak mówią tutaj, na

Zachodzie, w jednym tylko prywatnym wagonie to i tak chyba wielkie wyrzeczenie.

 

Przerwała na chwilę, zagryzając czubek ołówka. A potem dopisała:

 

Wydaje mi się, że rozumiem, dlaczego człowiek, który jest twórcą tej imponującej

drogi żelaznej, który tak fenomenalnie wpłynął na koleje losu całego narodu, dlaczego

człowiek taki pragnie pozostać na uboczu. Co to musi być za uczucie, ta świadomość,

że się spięło, niczym żelazną klamrą, dwa krańce kontynentu! Ileż nieujarzmionych

myśli musi się kłębić w tej głowie! Jest przystojny, ale na jego twarzy maluje się

udręka i choć widziałam go tylko dwa razy, i to jedynie w przelocie, czuję do niego

jakąś sympatię, a nawet współczucie z powodu takiego historycznego fatum i

osamotnienia. Tak bardzo bym chciała go kiedyś poznać i podzielić się z nim moimi

uczuciami (dyskretnie, ma się rozumieć).

 

Z rezygnacją odłożyła na bok swój podręczny blok. Zdawała sobie sprawę, iż powinna

napisać coś więcej — coś o zamglonych, szkarłatnych szczytach gór okalających Salt Lake

City; coś o ługowatych równinach, które właśnie przemierzali pod gęstym obłokiem z koda

lokomotywy, który to obłok kłębił się i toczył na południe, nieujarzmiony, jak puch z

dmuchawców. Powinna opisać ten luksusowy wagon pierwszej klasy, w którym podróżowała,

i wszystkie jego wygody, jak i orzechowo–cisową boazerię, wyściełane pluszem kanapy oraz

przepyszne amarantowe karnisze. W końcu była tu w charakterze korespondentki kobiecego

pisma „Zapiski Pani Domu”, po to, aby zaspokoić ciekawość swych nowojorskich

czytelniczek, które połknęłyby łapczywie nowinki o tym, jak przyrządza się posiłki przy

prędkości dwudziestu pięciu mil na godzinę i jak smakuje stek z antylopy, kiedy pędzi się po

szynach poprzez te same równiny, gdzie jeszcze niedawno pasła się ta dzika zwierzyna.

Ale pojawienie się Szefa sprawiło, że nagle owe niewinne pogaduszki zdały się Emilii

bezsensowne. Przyszło jej na myśl, że profil jego twarzy zdradzał z przerażającą siłą ogrom

tego przedsięwzięcia, jakim była budowa kolei żelaznej, zwanej teraz Sierra Pacific, i że

dzieło to — poczęte w mrocznych głębiach jego wyobraźni — przerastało jakoś samego

twórcę. Siedziała tak nieruchomo przez dłuższy czas, nasycając wzrok złocistym zachodem

słońca, który nadawał jej oczom odcień przejrzystego bursztynu, a zwoje loków zmieniał w

nieokiełzane, ogniste promienie. I kiedy wreszcie konduktor w stalowym mundurze dotknął

jej ramienia, by przypomnieć, że czas na kolację, zdawało się jej, że powraca do

rzeczywistości z jakiegoś innego, oddalonego o setki mil, o tysiące chwil — o całe wieki —

świata.

Nazajutrz Emilia stanęła na pomoście, rozkoszując się ciepłem letniego powiewu wiatru i

zapachem bylicy. Myśl o tajemniczej postaci Szefa nie dawała jej spokoju, usiłowała więc

podpatrzeć, co się z nim działo, ale ciężkie kotary w oknach jego prywatnego wagonu

pozwalały jej dojrzeć tylko kawałek srebrnego kałamarza i róg gazety. Jednak kiedy pociąg

minął już Reno i zaczął wspinać się z mozołem po zboczach wzniesień Sierra Nevada, Szef

częściej opuszczał wnętrze swojego pulmana. Emilia zrobiła parę notatek na temat stalowych

torów kolejowych, wijących się w serpentyny, na temat niezłomności najemnych chińskich

wyrobników, którzy je układali oraz i o tym na jakiej wysokości ponad poziomem morza

pociąg się właśnie znajdował. Uwaga jej skupiona była jednak na tym, co działo się w

ostatnim wagonie — zanotowała w myślach, że jego samotny pasażer wychodził na zewnątrz

z cygarem w jednej dłoni, a kieliszkiem w drugiej, by godzinami wpatrywać się w zaśnieżone

szczyty gór, które stapiały się z przejrzystym błękitem nieba, tworząc poszarpaną, białą linię

horyzontu.

Dochodziło już południe, kiedy pociąg wyłonił się wreszcie z przytłaczających ciemności

wałów zabezpieczających przed śniegiem, którym zdawało się nie było końca, i wjechał w

krajobraz srebrnozielonych sosen okalających Donner Lake, tuż przy samym wierzchołku

przełęczy, która wiodła wciąż dalej i dalej, aż do Kalifornii. Opatulona w bobrowe futerko

Emilia wyszła na zewnątrz — dzieliło ją teraz od wagonu Szefa zaledwie kilka stóp: chłód

ostrego górskiego powietrza i pokryta smarem tuleja łącząca.

Szef ukrywał się w środku, poza zasuniętymi kotarami, aż do momentu, gdy dysząca

lokomotywa wciągnęła dwunasty wagon pociągu na samiutki szczyt. Wtedy to, całkiem

niespodziewanie, drzwi się otworzyły i pojawił się na pomoście, w cielistym palcie z

ciemnym, futrzanym kołnierzem. Emilię,

uderzyła bladość jego twarzy i wyraz zmęczenia w oczach. Zauważył ją i wykrzywił usta

w grymasie, który mógł być równie dobrze wyrazem niechęci, jak i próbą uśmiechu, co

zamarł zbyt wcześnie w kącikach warg; potem szybko podszedł do balustrady i utkwił wzrok

w wierzchołkach gór.

Pociąg sunął teraz po torze w dół, przez górskie zbocza, długim, wijącym się szlakiem, by

wreszcie zatrzymać się w Calfax na tankowanie. Zrobiło się trochę cieplej, choć powietrze

nadal było raczej rześkie. Wielu pasażerów wyszło z pociągu, by rozprostować nogi, ale

Emilia została w salonce z zamiarem zrobienia dalszych notatek. Właśnie już kończyła,

osuszając bibułką ostatnią kartkę, kiedy drzwi salonu rozwarły się i stanął w nich Szef.

Emilia wyprostowała się i pociągnęła za poły swej zgniłozielonej podróżnej kurteczki.

— Dzień dobry — powiedziała głosem, który zdradzał ciekawość.

W pierwszej chwili przestraszyła się, że może dotknęła go swoim wścibstwem, ale na

szczęście Szef nie wyglądał na urażonego. A może po prostu nie robiło mu to różnicy.

Rozglądał się po wagonie, jakby chciał kogoś znaleźć, lecz zawiodła go pamięć i oczy.

— Collis Edmonds — przedstawił się z wahaniem.

— Tak, wiem — odparła.

— A pani…? — zapytał.

— Miss Emilia Van Brugh, z Nowego Jorku.

Collis Edmonds skinął głową. Dalej zdawał się czegoś szukać.

— Dobrą ma pani podróż, Miss Van Brugh?

— Tak, dziękuję. Podróż koleją tym szlakiem to doprawdy niezwykłe przeżycie.

Prawdziwy cud techniki! Nigdy nie sądziłam, że zrobi na mnie takie wrażenie.

Collis Edmonds skinął głową.

— Tak — rzekł, jakby te komplementy były mu nie w smak. — Niezwykłe przeżycie. Cud

techniki… ukoronowanie ludzkiego… jak to się mówi?… geniuszu.

Zapanowało krępujące, napięte milczenie. Wydawało się, że Collis Edmonds nie miał już

nic więcej do dodania, a jednak nie kwapił się z odejściem. W końcu Emilia rzekła ostrożnie:

— Czy miałby pan coś przeciwko temu, Mr Edmonds, gdybym zadała mu parę pytań?

— Pytań? Oczywiście, bardzo proszę. A co chciałaby pani wiedzieć?

— Chciałabym wiedzieć, dlaczego zbudował pan tę kolej.

Odwrócił się ku niej i spojrzał jej prosto w oczy.

— Chciałaby pani wiedzieć dlaczego?

— Tak.

— Na miłość boską! Moja droga panienko… a jak pani myśli?

— Nie jestem pewna. Zanim pana ujrzałam, zanim zaczęliśmy rozmawiać, zupełnie się nad

tym nie zastanawiałam. Ale teraz nagle ogarnęły mnie wątpliwości.

Wzniósł ręce, jakby w geście obronnym.

— Doprawdy, dziecko, co za pytanie! Zbudowałem tę kolej dla pieniędzy. I dlatego że

była potrzebna temu krajowi. Zbudowałem ją, ponieważ… ponieważ… tak mi się podobało, i

już.

Emilia siedziała w milczeniu, a kalifornijskie słońce, które wpadało do saloniku przez

zakurzone okna, oświetlało jej, twarz i sylwetkę. Chociaż trzymała ołówek tak, jakby za

chwilę miała zamiar coś napisać, kartki notatnika świeciły pustkami.

— Nie zapisze tego pani? — zapytał Collis Edmonds po jakimś czasie. — Nie? No to co

jeszcze chce pani wiedzieć? Jakieś ciekawostki? Statystyki? Pomiędzy rokiem

sześćdziesiątym ósmym a sześćdziesiątym dziewiątym wybudowaliśmy w tych górach wały

przeciwśniegowe o łącznej długości trzydziestu siedmiu mil, zużywając na ten cel pięćset

tysięcy sągów drewna. Piętnaście tuneli wykutych w skałach wchodzi w skład Sierra Pacific;

w niektórych miejscach granit był tak twardy, że posuwaliśmy się z prędkością ośmiu cali na

dobę. Czy o to pani chodzi? Najwyższy punkt wznosi się na wysokości stu pięćdziesięciu

sześciu stóp nad poziomem morza, a w zimie grubość pokrywy śnieżnej dochodzi do

czterdziestu stóp.

Przerwał. Potem zaś dodał, ale dużo ciszej.

— Nic pani nie pisze.

Emilia spuściła wzrok. Collis Edmonds przyglądał się jej przez chwilę, potem podszedł do

jej stolika, przysunął krzesło i usiadł. Dalej wpatrywał się w nią z uwagą, podpierając brodę

dłońmi, a wyraz jego twarzy zdradzał częściowo rozbawienie, częściowo zaciekawienie.

— Naprawdę tak to panią interesuje? — zapytał.

Emilia zerknęła na niego niepewnie.

— Pan pewnie pomyśli, że to bezczelność z mojej strony… — powiedziała. — Aleja

naprawdę jestem przekonana, że miał pan w tym jakiś szczególny cel. Widziałam, jak stał pan

na pomoście swojego wagonu… jak wpatrywał się pan w horyzont.

— Nabiła sobie pani głowę sentymentalnymi historyjkami — powiedział Collis Edmonds.

— To, że pani tak myśli, nie oznacza wcale, że i ja muszę myśleć w ten sam sposób. Ja jestem

budowniczym kolei żelaznej, człowiekiem bardzo przyziemnym; tak bardzo przyziemnym,

proszę pani, że bardziej już nie można.

— Może… może się pomyliłam — odparła Emilia. — Wobec tego proszę gorąco o

wybaczenie.

Collis Edmonds usiadł przy niej ponownie i wyjął z kieszeni grawerowany złoty zegarek.

Popatrzył nań przez chwilę, a potem rzekł:

— Minie jeszcze parę dobrych godzin, zanim dobijemy do Sacramento. Czy uznałaby to

pani za impertynencję z mojej strony, gdybym zaprosił ją do mojego salonu na kolację?

— Byłabym zaszczycona — odparła Emilia.

— W porządku — powiedział Collis Edmonds. — O ile się nie mylę, mój kucharz pitrasi

suflety z łososia. Mam również wybornego szampana. A podczas tej kolacji zrobię wszystko

co w mojej mocy, by odpowiedzieć na pani pytania z całą szczerością na jaką mnie stać, i w

jak najdrobniejszych szczegółach. Chce pani wiedzieć, dlaczego zbudowałem tę kolej, ha?

Powiem pani. Ale muszę z góry zaznaczyć, że to, co pani usłyszy, może wydać się pani

szokujące, gorszące, wręcz oburzające. Nawet się pani nie spodziewa, jak nisko można upaść

w pogoni za sławą.

Emilia zarumieniała się lekko na te słowa, ale szybko wzięła się w garść.

— Wątpię, czy cokolwiek jeszcze zdoła mnie naprawdę zgorszyć lub zaszokować, Mr

Edmonds. W końcu pracuję dla prasy.

Collis uśmiechnął się zawadiacko i podniósł z siedzenia.

— Proszę przyjść tuż przed odjazdem pociągu — powiedział. — Będę czekać na to

spotkanie z wielką niecierpliwością.

Przez następne trzy godziny, podczas gdy pociąg zsuwał się po zboczach Sierra Nevada,

pędząc na wprost zachodzącego słońca, pod ciemniejącą kopułą nieba, Collis Edmonds

opowiadał Emilii Van Brugh swoje dzieje. Szampan iskrzył się w pięknie ciętych,

kryształowych kielichach. Na chwiejnym stole podrygiwało cenne stołowe srebro. Był świeży

łosoś, szparagi, brzoskwinie i wyborny pikantny serek.

Po tej rozmowie Emilia wróciła do swojego wagonu i spakowała rzeczy, gotowa do

wysiadki w Sacramento. Nigdy już więcej nie spotkała Collisa Edmondsa, choć kiedy pociąg

wjechał na końcową stację, zdążyła jeszcze dojrzeć czekając na powóz, który miał ją zabrać

do hotelu — jak pod osłoną nocy odłączano prywatnego pulmana od reszty pociągu.

Szczelnie zasunięte zasłony nie dopuszczały ciekawskich spojrzeń.

Reportaż z tej podróży ukazał się w „Zapiskach Pani Domu” z 13 października 1870 roku.

Nosił tytuł: „Podręczny informator o transkontynentalnych podróżach koleją dla

nowoczesnych pań & Poradnik dla samotnych pań z wizytą w Kalifornii”. Opisywał te

cudeńka techniki, które tak rozsławiły Sierra Pacific; opowiadał o bezwietrznych pustyniach,

majestatycznych górach i groźnych urwiskach; zawierał rady o tym, jakich potraw warto

spróbować, a jakich lepiej unikać oraz co zabrać do ubrania i gdzie się zakwaterować. Była w

nim nawet i wzmianka o tym, że śniegoodporne wały .biegły przez góry wzdłuż torów na

odcinku długości trzydziesta siedmiu mil.

Reportaż nie zdradzał jednak prawie nic z tego, co Collis Edmonds opowiedział Emilii

podczas ich trzygodzinnej kolacji, ponieważ tego typu wstrząsająca, pełna bólu, a zarazem i

tkliwości opowieść obraziłaby tylko poczucie moralności nowojorskich czytelniczek Emilii.

Była to bowiem jedna ż tych tajemnie, które należy pielęgnować starannie jedynie w

najskrytszych, najbardziej przepastnych zakamarkach serca i pamięci.

 

1

 

Kiedy obudził się rano w obskurnym pokoju hotelowym na drugim piętrze hotelu

Monument, było już po dziesiątej. Głowa pękała mu z bólu, a w ustach miał smak — wedle

pamiętnych słów dziadka — jakby spędził noc na ssaniu ropuchy. Leżał tak przez prawie pięć

minut, popatrując przez przymrużone powieki na dekoracyjny, gipsowy gzyms biegnący

wzdłuż ścian przy suficie, i starając się ustalić, jaki to dzień, która to może być godzina i za

jakie grzechy przyszło mu znowu tak pokutować.

Nie było wątpliwości, że dzień był słotny. Słyszał, jak krople dżdżu biją o szyby i tylko

nikły topniejący strumień światła wdzierał się do pokoju poprzez pasiaste, czerwono —

kremowe, sute draperie. Nie było również wątpliwości, że musiało już być późno, gdyż

słyszał za oknami na rynku turkot powozów i dorożek oraz charakterystyczne parskanie

szkapy w uprzęży. Pod osłoną hotelowego portyku głos gazeciarza zawodził niczym tułacza

lira:

— „Trybuna!” „Trybuna!”

Coś jeszcze stało się nagle jasne. Tak jasne, że wręcz bolesne. Ktoś zamruczał, a potem

westchnął obok niego, i gruba, zielona kapa, nie pierwszej już zresztą czystości, zsunęła się z

białego, nakrapianego piegami ramienia na podłogę, odsłaniając na sąsiedniej poduszce

poplątane kosmyki rudych włosów. Po paru dalszych zmaganiach blada dziewczęca twarz z

zaczerwienionymi oczami i rozmazanym makijażem wynurzyła się spod kołdry. Jej

fizjonomia przypominała mu ugrzęzłego na mieliźnie dorsza, którego parę lat wstecz przyszło

mu zabić cegłą.

— Matko Boska na wysokościach! — wykrzyknęła z mocnym, irlandzkim akcentem. —

Czy to już rano?

Nie odpowiedział, tylko przycisnął dłoń do łupiącego czoła. Nie było co się łudzić —

musiała to być znowu jakaś kara boska za opilstwo, za kopcenie cygar jak z komina, za

emocje hazardu i roztrwanianie rodzinnej fortuny, a przede wszystkim, przede wszystkim za

to, że i tym razem, jak zresztą zawsze, nocne igraszki zawiodły go w objęcia dziewczątka o

niezaprzeczalnie swojskim wyglądzie. Nie miał pojęcia, dlaczego tak to się zawsze kończyło.

Choćby nie wiem jak wdzięcznie i zachwycająco wyglądały w blasku gazowej lampy, kiedy

głowę miał ciężką od burbona i słodkiego portwajnu i gdy w radosnym podnieceniu liczył

straty, jakie jego czarujące słabostki poczyniły na ojcowskim bankowym koncie, następnego

ranka okazywało się, że spod pościeli wyłaniała się panienka rozczochrana i tłuściutka, o

rysach nie mniej topornych niż twarze niemieckich usmolonych kamieniarzy.

Była to jego własna wielka, wielka wina, gdy tymczasem Bóg, Ojciec Wszechmogący,

miał świętą, świętą rację. Gdyby tylko ten Pan i Stwórca nie upierał się i nie wypominał mu

tego tak niemiłosiernie, aż do obrzydzenia.

Dziewczyna przypatrywała mu się przez jakiś czas z uwagą. Mogła mieć lat osiemnaście, a

może dziewiętnaście. Pod jej skórą można było jeszcze wyczuć warstwę młodzieńczego

tłuszczyku, w który wpijało się paznokcie w chwilach zmysłowego odurzenia. Odurzenie było

jedynym słowem, które przychodziło mu na myśl w tym kontekście. Upojenie nie wchodziło

w rachubę. Ale ta mała akurat zdawała się nawet całkiem milutka. Pochyliła się nad nim i

złożyła pocałunek na jego zmierzwionej czuprynie, po czym uśmiechnęła się do niego

kapryśnie, niemalże rozbrajająco.

Usiadł na łóżku, przy akompaniamencie jękliwych sprężyn, i rozejrzał się dookoła. Pokój,

w którym się znajdowali, miał wysoki sufit i liche, tandetne umeblowanie. Oprócz

szerokiego, bezstylowego metalowego łoża, które pasowałoby jak ulał w wariatkowie, gdyby

tylko przymocować doń kaftan bezpieczeństwa, znajdował się tam również dębowy fotel,

kamienna umywalka i ponure, werniksowane biurko, nad którym zawieszono owalne lustro.

Spuścił głowę na piersi i westchnął głęboko, z rezygnacją.

— Nie rób takiej nieszczęśliwej miny — powiedziała dziewczyna. — Przecież to dopiero

wtorek.

Skierował na nią wzrok, w którym tlił się prawdziwy żal.

— A dlaczego nie, skoro nie mam się z czego cieszyć? Odrzucił kołdrę i wygramolił się

niezdarnie z łóżka. Zdawało mu się, że wyświechtany dywan kołysze się i żegluje jak łódka.

Dotarł jakoś po omacku do umywalki i uchwycił się za brzeg, po czym wylał na siebie ze

starego dzbanka w białe konwalie cały strumień lodowatej wody.

Dziewczyna ułożyła się ponownie na poduszkach i przyglądała się tym zabiegom. Nawet

w tym przymglonym świetle jego nagie ciało wyglądało raczej na kościste: miał sporą

niedowagę, tak że widać mu było sterczące żebra. Twarz jego była pociągła, z ciemnymi,

kręconymi po bokach ciemnoblond baczkami, a nos Ostry, wydatny; w jego oczach malował

się smutek. Nawet wtedy gdy wygrywał w karty, ściskając w dłoni cały wachlarz zwycięskich

waletów i dam, można było sądzić po jego oczach, że za chwilę rzuci karty na stół i podda się

albo też w dramatycznym geście poderżnie sobie gardło.

— Nie musisz wcale robić takiej nieszczęśliwej miny — powiedziała dziewczyna. —

Możesz przecież wyskoczyć z łóżka i robić, co ci się żywnie podoba.

Odwrócił się w jej stronę, przymykając jedno oko pod ociekającą wodą. Nie mógł znaleźć

ręcznika, więc przyciągnął ku sobie zasłony i wytarł się nimi do sucha. Znów rzuciła mu ten

przekorny uśmiech. Szczupłość jego sylwetki zdawała się jeszcze dodawać całej postaci

wyrazu melancholii.

— Płukanka Bromo Vichy do gardła to jedyne, czego pragnę w tej chwili. Oprócz,

oczywiście, prawa, by obnosić się z nieszczęśliwą miną, skoro to właśnie sprawia mi

największą przyjemność — powiedział ochryple.

Na twarzy dziewczyny dalej błądził lekki uśmiech.

— Znam lepsze przyjemności niż zalewanie smutku płukanką Bromo Vichy.

— Być może — przyznał, wcale nie pojednawczo. — Ale mnie to tymczasem zupełnie

wystarczy do szczęścia.

Okręciła potargane, rude loki wokół palca. Odęła wargi i przez chwilę siedziała tak w

milczeniu, nadąsana, z minką, którą widocznie uważała za wielce ujmującą i kokieteryjną.

— Wczoraj wieczorem trudno się było od ciebie opędzić — powiedziała. — Rzucałeś się

na mnie jak jaki tygrys, albo co.

— Ładna mi para — odrzekł, jakby myśląc o czym innym, rozglądając się za częściami

swej bawełnianej garderoby, które , walały się porozrzucane po pokoju. — Tygrys i

hipopotam.

— Hipo–co?

Przeszedł na czworakach, by zerknąć pod łóżko. Podniósł głowę i wyjaśnił:

— Hipopotam. To takie olbrzymie, grubaśne afrykańskie zwierzę, które lubi tarzać się w

błocie;

Popatrywała na niego z boku. Porzucił poszukiwanie bielizny. Podszedł teraz do fotela,

gdzie wisiał jego czarny wyjściowy surdut i wyjął z niego skórzaną cygarnicę. Otworzył ją,

odgryzł koniuszek cygara, a potem usiadł nago w nogach łóżka, umieściwszy prawą kostkę na

lewym kolanie, i zapalił. Zaciągnął się, wypluł krztynę tytoniu, która przylepiła mu się do

języka, zakaszlał, a potem zwrócił się twarzą w jej kierunku.

— Jesteś okrutny — powiedziała. — Jak tak możesz?

— Okrutny?

— Wiesz dobrze, że to prawda. Powinieneś wiedzieć. Pan Bóg stworzył nas takimi, jakimi

jesteśmy, i nic na to nie możemy poradzić. Nie uczyli cię tego w domu?,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin