Asimov Isaac - Imperium Galaktyczne 2. Kamyk Na Niebie.doc

(1035 KB) Pobierz
ISAAC ASIMOV

ISAAC ASIMOV

  

  

  

KAMYK NA NIEBIE

  

IMPERIUM GALAKTYCZNE

PRZEŁOŻYLI PAULINA BRAITER—ZIEMKIEWICZ PAWEŁ ZŁEMKIEWICZ

TYTUŁ ORYGINAŁU: PEBBLE IN THE SKY

 

PRZEDMOWA

  

   Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem opowiadania do różnych czasopism, ale Kamyk na niebie był moją pierwszą książką, a ukazał się dokładnie siedemnaście dni po moich trzydziestych urodzinach.

   Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze trudniej uzmysłowić sobie, co mi ono przyniosło. Wówczas ani mi przez myśl nie przeszło, że zostanę najbardziej płodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak się właśnie stało.

   Zawdzięczam to po części związkom, jakie połączyły mnie z Doubleday. Często — i chętnie — powtarzam, że Doubleday zawsze traktował mnie życzliwie i ciepło, co, jak się zdaje, irytuje nieraz osoby, które uważają, że wydawca z natury rzeczy jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osób warknęła kiedyś:

   — Zarabiasz dla nich masę pieniędzy. Dlaczego nie mieliby traktować cię ciepło i życzliwie?

   Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać, że da ona znacznie wyższy dochód, niż wynosiła skromna zaliczka. Mimo to byli dla mnie równie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu więc wcale o interes firmy, ale o jej charakter.

   W rezultacie uwierzyłem — a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś — że pisanie książek to świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie przyjemność. To pobudziło mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie stał się zwiastunem innych powieści, rozgrywających się w tym samym świecie. Był to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ wykazywał pewne pokrewieństwo z drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o Fundacji, łatwiej mi było zebrać je później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły powieści o robotach.

   Nie znaczy to, że Doubleday upierał się przy cyklach powieściowych. Publikowali również moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i opowiadania detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe, traktujące o tak różnych zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie przez te czterdzieści lat Doubleday wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a ja, oczywiście, pracuję nad kolejnymi.

   Myślę, że w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje się całkiem nieźle. W końcu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknęło, co więcej — dziś wiemy, że jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach pięćdziesiątych. Książka pokazuje zło, jakie niesie rasizm po obu stronach, szkody, jakie wyrządza zarówno nienawiść ciemięzcy, jak i kontrnienawiść ofiar — i choć chciałbym, aby w ciągu minionych czterdziestu lat problem ten stał się nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat temu. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie będzie już można tego powiedzieć.

   Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem z wieloma i dziwnym zrządzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie życzliwi. Każdy stał się moim osobistym przyjacielem i przyjaźnie te przetrwały, mimo że nasze drogi zawodowe rozeszły się.

   Przede wszystkim muszę wspomnieć Waltera I. Bradbury’ego, który redagował Kamyk na niebie i który, jak pamiętani, cierpliwie uczył mnie, jak dokonać korekty na szczotkach. (Może wyda się to dziwne ale prowadziłem tak zamknięte życie — tylko ja i moja maszyna do pisania — że nie wiedziałem nic o złożoności świata zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac, potrzebujesz opiekuna. My wzięliśmy tę posadę).

   Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh O’Neill i Kate Medina, w tej właśnie kolejności, przynajmniej jeśli idzie o moje książki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze kiedy opłakiwałem odejście redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był równie serdeczny i życzliwy jak ten, którego utraciłem.

   Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem wtedy, kiedy ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i przerażająco inteligentna. Co więcej — dba o mnie jak rodzona córka, i nic nie może lepiej wyrazić smutku spustoszeń, jakie poczynił czas, niż fakt, że takie oddanie mnie dziś zadowala.

   To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym nakładzie Kamyk na niebie — dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości i wielu jeszcze szczęśliwszych następstw, jakie to wydarzenie przyniosło i ciągle jeszcze przynosi.

  

   Isaac Asimov

   New York City

   luty 1990

 

1.

MIĘDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM

  

   Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago mrucząc do siebie fragmenty Browninga.

   Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: emerytowanego krawca, który nigdy, nawet przelotnie nie zetknął się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku.

   Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i, oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do siebie w głębi milczących komnat swego ducha:

  

   Zestarzej się u mego boku!

   Najlepsze jest wciąż o pół kroku

   Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło…

  

   Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych latach męskich wygodny spokój dojrzałego wieku był bardzo miły. Mając własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać, co też i czynił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie wydane za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie lata jego życia, czym miałby się martwić?

   Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść.

   Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy, uśmiechającą się, mimo że została porzucona — zgubę, której nikt nie szukał. Nie zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem…

  

   W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w śmiercionośną broń.

   A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną ciekawością zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykować życie, by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka.

   Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha.

   Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec, pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko, i nagle instynkt doktora Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania.

   Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie spływa mu kropla potu.

   Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie wypromieniowywały ciepło.

   Wreszcie spytał słabym głosem:

   — Co się stało?

   Doktor Smith wzdrygnął się. Sam dobrze nie wiedział.

   — Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo?

   — Nic się nie działo… — jęknął chemik. — To była próbka nie oczyszczonego uranu. Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać.

   — Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie. Uran, powiadasz?

   — Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? — szybko oblizał wargi. — Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu.

   — I — dodał zamyślony doktor Smith — był poniżej masy krytycznej. Lub przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. — Patrzył na kamienny blat stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej podłodze. — Ale uran topi się w temperaturze około tysiąca ośmiuset stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie, młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać.

   Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion.

   — Co to jest? — spytał chemika. — Czy to zawsze tu było?

   — Co, proszę pana?

   Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot; przez otwór widać było dzienne światło.

   — Nigdy tego wcześniej nie widziałem — chemik potrząsnął głową. — Ale też nigdy czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana.

   Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki, prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli poruszana mieszadłem, wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej elektryczne grzałki, sterowane przez termometr, włączały się i wyłączały z irytującą regularnością.

   — A to tutaj było? — doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom wody go nie sięgał.

   Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia.

   — Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien.

   — Hmm. Sprawdź po drugiej stronie.

   — Niech mnie diabli! Jest!

   — Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę. Teraz stań tutaj — położył palec na dziurze w ścianie. — Co widzisz?! — zawołał.

   — Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił:

   — Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz?

   — Nic.

   — Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na nie, prawda?

   Wahanie.

   — Myślę, że tak.

   Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym głosem oznajmił:

   — Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o tym komukolwiek. Rozumie pan?

   — Tak, proszę pana!

   — Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza.

   — Myśli pan, że było skażenie? — chemik zbladł.

   — Zobaczymy.

   Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy.

   W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę.

   Jedyną konkluzją pozostało stwierdzenie, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie dziwne i groźne tajemnice.

   Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa.

   Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się z jej drogi na tyle. aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu.

   Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji.

   Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich poprosił o poranne gazety i przejrzał je szukając określonej informacji.

   Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na policję krzycząc i opowiadając, jak na jego oczach zniknął człowiek (a może połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku.

   W końcu doktor Smith zmusił się, by zapomnieć o wszystkim.

  

   Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim. Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i poczuł, jak powoli osuwa się na trawę.

   Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył.

   To była prawda! Siedział na trawie, w miejscu gdzie przed chwilą spacerował po betonie.

   Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem, zniknęły bez śladu!

   I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie, wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie.

   To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor, przynajmniej część z nich, a pod rękami czuł suche, łamliwe, martwe liście. Był mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać jesień.

   Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej, połyskującej zieleni.

   Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata…

   O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale przecięta. Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły się równo.

   Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody.

   Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w uczucie grozy.

   W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem tego zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który usłyszał, brzmiało napięcie.

   — Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może…? Nie… — czuł, że narasta w nim histeria. — Musi być jakieś wyjaśnienie.

   — Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? — Uszczypnął się i poczuł ból, ale potrząsnął głową. — Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód.

   Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie długi czas ich trwania to tylko złudzenie.

   Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność.

   Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła.

   — A co z zanikiem pamięci?

   Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach.

   Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później, jesienią, albo rok i trzy miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co robił w tym czasie?

   — Nie! — Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył na swoją koszulę. Włożył ją rano tamtego ranka i nadal była świeża. Zastanowił się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko.

   Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki, z której wyjął je przed dwiema godzinami lub tym, co powinno być dwiema godzinami.

   A co z małą szmacianą lalką?

   Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen, albo naprawdę zwariował.

   Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej cienie wydłużyły się. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł przejmujący chłód.

   Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I, oczywiście, powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie odszukanie drogi.

   Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i ruszył naprzód.

   Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności, chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię.

   Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł zimny strach. Miał nadzieję spotkać samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś i spytać — głośno i skwapliwie powtórzył na głos magiczne słowa:

   — Jedzie pan może w stronę Chicago?

   A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja…

   Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.

   Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno.

   Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać. Schwartz pochylił się, aby go dotknąć — na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń. Ale widział delikatną poświatę.

   Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie. Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle przez głowę.

   Szydercze wspomnienie życia…

   Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc, dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem.

   Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec.

   Czuł głód i trwogę, aż nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę.

   Oczywiście! To był dom!

   Krzyknął głośno, nikt nie odpowiedział, ale to był dom. Iskra realności mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin. Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez chaszcze i strumyk.

   Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to prawie podświadomie.

   Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je znalazł i odkrył brak dzwonka, kopnął w nie i wrzasnął jak upiór.

   Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu, innego niż jego własny. Krzyknął ponownie:

   — Hej, jest ktoś w środku?!

   Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do pracy.

   Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka.

   Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie; nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i ściskając serce.

   Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał.

 

2.

JAK POZBYĆ SIĘ OBCEGO

  

   Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w karty. Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim, ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta:

   — Arbin!

   Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich, cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego:

   — Czego chcesz, Grew?

   Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na Kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność, potrafił i uderzyć.

   Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty, wyrzucające z siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co!

   — Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię?

   — Nie — odparł spokojnie Arbin.

   Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie pierwsze posunięcie dłuższej rozgrywki.

   — No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na to? — Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: — „Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza (patrz mapka). «Ziemia — stwierdził — z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już lekceważonego przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat rozwoju społecznego i historii ludzkości»„. I tak dalej, i tak dalej — zakończył, podkreślając słowa gwałtownym gestem.

   Arbin Maren słuchał jednym uchem.

   — Co on miał na myśli, mówiąc „dziwoląg kulturowy”? — mruknął.

   Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu:

   — Teraz ty wychodzisz, Arbin.

   — I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowała? — ciągnął Grew. — Wiecie, że nawet za milion galaktycznych kredytów nie zamieściliby informacji GAP, gdyby nie mieli po temu bardzo ważnych powodów.

   Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł:

   — Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! — gwałtownie potrząsnął gazetą. — Dlaczego sami nie przeczytacie?

   Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą linię.

   — Ojcze — powiedziała. — Mieliśmy ciężki dzień, więc prosiłabym, abyśmy nie rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze.

   Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać:

   — „Proszę cię, ojcze! Proszę cię, ojcze!” Zdaje mi się, że macie już dosyć swego starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie, że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe — poklepał się po udach; silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale ich nie czuł. — Jest tylko jedna przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że…

   Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy.

   Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła.

   — Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin