Ditfurth Hoimar von - Duch nie spadł z nieba.doc

(1970 KB) Pobierz
www

www.kippin.prv.pl
PRZEDRUK

HOlMAR VON DITFURTH
DUCH NIE SPADŁ Z NIEBA
(Der Geist fiel nicht vom Himmel. Die Evolution unseres Bewustseins / wyd. orygin.: 1976)


 

Inne książki autora wydane w Polsce:

 

Dzieci wszechświata
Na początku był wodór
Nie tylko z tego świata jesteśmy
Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę
Dziedzictwo czlowieka z neandertalu

 


SPIS TREŚCI:

Wstęp

Szczebel pierwszy: FUNDAMENT BIOLOGICZNY

1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe
2. Biologiczne pradecyzje
3. "Paleontologia duszy"
4. Bezświadomie i bezpiecznie
5. Zapowiedź tego, co miało nadejść

Szczebel drugi: PROGRAMY DLA ŚWIATA ZEWNĘTRZNEGO

6. Kariera pewnego błędu
7. Wyścig zmysłów
8. Od odbiornika światła do narządu widzenia
9. Oczy, które nie widzą
10. Odziedziczone doświadczenia
11. Hierarchia od dołu do góry
12. Świat mieści się w mózgu
13. Świat z perspektywy międzymózgowia
14. Wymarsz
15. Mózg nabiera plastyczności

Szczebel trzeci: U PROGU ROZUMU

16. Mapa funkcji psychicznych
17. Problem "niemych okolic"
18. Anachroniczna kooperacja
19. Wielkie złudzenie
20. Z musu czynić cnotę
21. Rzeczywisty świat człowieka

Ilustracje (wkładka)
Przypisy

 


Spis Treści / Dalej

WSTĘP

Jednym z najdonioślejszych odkryć nauki współczesnej jest rozpoznanie, że wrażenie trwałości, jakie daje przeżywany przez nas świat, to tylko pozór. Jest ono wyłącznie złudzeniem, wywołanym stosunkowo krótkim okresem życia człowieczego obserwatora. Wszystko, co istnieje we wszechświecie, stanowi tymczasowy wynik pewnego rozwoju, przebiegającego od niewyobrażalnie odległych czasów, chociaż my dopiero niedawno nauczyliśmy się śledzić te dzieje, cofając się od doby obecnej aż do dalekiego momentu, który uznać możemy za początek świata.

To, co działo się jeszcze przed owym momentem – pozostaje w ukryciu. Na pytanie, dlaczego istniał jakiś początek – odpowiedzi nie ma. Mgła tajemnicy otaczająca ten początek i jego przyczyny przesłania również genezę struktury pramaterii, a więc budowy atomu wodoru. Ale wszystko, co z tego początku wynikło, może w zasadzie stać się przedmiotem badań nauk przyrodniczych.

Ważnym krokiem na drodze do poznania jest odkrycie, że rozwój jest procesem ciągłym i ogarniającym wszystko, co istnieje. Nie jest więc tak – jak zrazu sądzono – że osobno przebiega kosmiczny rozwój rzeczy martwych, gazów, układów słonecznych, mgławic spiralnych, osobno zaś i niezależnie od wydarzeń kosmicznych na powierzchni naszej – i obcych – planet toczy się ewolucja biologiczna. Z szybko rosnącej, chciałoby się powiedzieć nieprzebranej liczby rezultatów poszczególnych badań w najróżniejszych dziedzinach dyscyplin przyrodniczych wyłonił się w ostatnich latach obraz zupełnie odmienny.

Zaczynamy obecnie rozumieć, że następowanie po sobie całych generacji gwiazd stałych dało początek toczącym się przez miliardy lat dziejom powstawania 90 różnych pierwiastków, z których składa się wszystko, co nas otacza. Astrofizycy i chemicy wykryli, że właściwości owych pierwiastków w drodze procesu kosmicznego zrodzonych z wodoru – owej materii prapoczątku – musiały nieodzownie pociągnąć za sobą zjawisko ich łączenia się w cząsteczki o coraz bardziej złożonej strukturze. Zresztą współczesne obserwacje astronomiczne dowiodły, że dzieje się to nadal w wolnym wszechświecie. Na powierzchni planet – których siły grawitacyjne powodowały przecież skupienie cząsteczek na bardzo ciasnej przestrzeni – proces ten przebiegał zapewne znacznie szybciej.

W ostatnim czasie biochemicy i ewolucjoniści wielokrotnie odpierali zarzuty (znane zresztą od dziesięcioleci), że nie jest prawdopodobne, iżby na zasadzie tej samej wewnętrznej prawidłowości łączenie cząsteczek musiało się dokonywać aż do momentu osiągnięcia takiego poziomu złożoności, który zainicjował początek biologicznej fazy rozwoju. W związku z tym niedostatecznie bądź jednostronnie wykształceni oponenci rozpowszechniają po dziś dzień różne statystyczne "kontrargumenty". Ale kto gotów jest zapoznać się z konkretnymi wynikami doświadczeń i obserwacji, łatwo się przekona, że pod wpływem praw natury materia musiała wytworzyć nie tylko układy słoneczne i drogi mleczne, lecz również żywe struktury. Przyjmując istniejące prawa natury i materię taką, jaka jest, oraz zakładając dostatecznie długi czas, dojść można tylko do wniosku, że powstanie życia było nie tylko prawdopodobne, lecz wręcz nieuniknione.

W książce tej przedstawiamy pogląd, że dotyczy to również naszego ducha. Jestem głęboko przekonany, że materiał naukowy, jakim obecnie dysponujemy, pomimo wszelkich luk w naszej wiedzy wystarcza do udowodnienia, iż materia w toku tej samej ewolucji musiała nieuchronnie wytworzyć także zjawiska psychiczne – odczucia i uczucia, procesy postrzegania, a wreszcie świadomość.

Z chwilą gdy się zaakceptuje faktyczność ewolucji chemicznej i następującej po niej ewolucji biologicznej, a także faktyczność postępu tej ewolucji w kierunku coraz bardziej złożonych struktur i zdolności, pojawienie się zjawisk psychicznych w toku biologicznego rozwoju można tylko uznać za konieczność.

Dobrze rozumiem, że taka teza musi zrazu wzbudzić więcej uprzedzeń i nieporozumień, aniżeli da się wyjaśnić w tym krótkim wstępie. Pragnąłbym więc zwięźle poruszyć dwie tylko sprawy. Pierwsza dotyczy zarzutu "materializmu". Kto taki zarzut wysuwa przeciwko reprezentowanemu tutaj stanowisku – to znaczy przeciwko włączeniu wymiaru psychicznego do przyrodniczego procesu ewolucji – ten staje się wyznawcą owej ideologii, którą Ernest Bloch wykpiwał jako "materializm toporny".

Trudno zaprzeczyć, że ten prymitywny wariant przyrodniczego myślenia odegrał kiedyś, przejściowo, pewną rolę. Był to jednak impas, który przezwyciężono już od trzech generacji. Nie powinno się więc wypominać wiedzy przyrodniczej tego grzechu dzieciństwa, któremu zresztą nawet w najgorszym okresie uległa tylko część jej przedstawicieli. Ale na myśli mam nie tę prymitywną ideologię.

Nie bez powodu stwierdziłem przed chwilą, że zaakceptowanie faktu chemicznej i biologicznej ewolucji stanowi podstawę do zrozumienia prezentowanego tutaj stanowiska. Nie wolno bowiem zapomnieć, że przez całe wieki w sposób wręcz groteskowy nie docenialiśmy materii, a przyczynę tego stanu można bardzo łatwo znaleźć w dziejach myśli ludzkiej. Przez długi czas to lekceważące nastawienie niepotrzebnie hamowało wgląd w naturę tego świata.

Kto upiera się przy błędnym rozumieniu materii, dla kogo pojęcie to obciążone jest tylko ideologicznym skojarzeniem, ten naturalnie bardzo prędko natrafi na trudności przy rozpatrywaniu nowoczesnych rezultatów wiedzy przyrodniczej, a już na pewno nastąpi to, kiedy będzie rozważał nad przejściem od ewolucji chemicznej do biologicznej. Jednakże ten, kto prześledzi cały rozwój wstecz aż do jego początków, musi uznać, że bardzo niesprawiedliwie traktowaliśmy materię. Odkryje on w budowie atomu wodoru – owej materii prapoczątku, z której powstało wszystko, co dzisiaj istnieje – wyraźne wskazanie na przyczynę świata znajdującą się poza naszą rzeczywistością.1

Czyżby mianem "biologizmu" należało określić pogląd, że w procesie ewolucji musiał nastąpić taki moment, w którym rezultatem dalszego rozwoju biologicznego było powstanie zjawisk psychicznych? Owszem, ale tylko wówczas, gdyby jego wyznawca jednocześnie zaprzeczał, jakoby było to jednoznaczne z otwarciem się całkowicie nowego wymiaru rzeczywistości. Kto rozumuje biologistycznie, to znaczy, kto sądzi, że sprawy duszy wyjaśnić można w kategoriach biologicznych – na przykład wyłącznie jako szczególnie skomplikowaną formę procesów fizjologicznych – ten nie zrozumiał, czym jest ewolucja.

Istotą tej uniwersalnej ewolucji, która jest przecież identyczna z historią świata, jest to, że w sposób filogenetycznie nieuchronny to, co nowe, nakłada się warstwami na to, co stare. Właśnie warstwami, jedna na drugiej. Nic z nieba nie spada. Nic, czego by przedtem nie było, nie pojawia się nagle i niespodziewanie. W toku nieustającego procesu tworzenia nowe powstaje ze starego: pierwiastki łączą się w cząsteczki o nowych, nie znanych dotąd właściwościach, rodzących szansę, jakich nie można było przewidzieć. Jedną z tych możliwości było połączenie się określonych cząsteczek w struktury zawierające w sobie reguły, na podstawie których one same powstały. Doprowadziło to do zdolności całkiem nowego rodzaju: do zdolności samopodwajania, a tym samym – w naszym współczesnym rozumieniu – do płynnego i rozciągniętego w czasie przejścia od materii martwej do ożywionej.

Powstaje więc stale coś nowego. Gdyby nie to, świat do tej pory byłby jeszcze pusty. Ale nowe w każdym przypadku, bez żadnego wyjątku, rodzi się na podłożu tego, co jest. Wypływa ze starego, na każdym szczeblu tworzy się z przemiany dawnego. Każdy poszczególny krok sam w sobie stanowi jak gdyby pewne zakończenie. Każdy poszczególny szczebel rozwoju zdaje się zamknięty w sobie, pozornie doskonały. Przy całej wspaniałości zjawiska ewolucji może najbardziej fascynującym jej przejawem jest to, że nigdy nie mogło dojść do stanu bezruchu, ponieważ każdy osiągnięty szczebel oznaczał dla niej nowe możliwości wyjściowe.

A więc nasz duch – a jest to teza tej książki – musiał także zrodzić się z tego rozwoju. Jakież mogłoby być inne źródło jego pochodzenia? Treścią niniejszej książki będzie oparta na dostępnym współcześnie materiale naukowym próba odtworzenia przebiegu rozwoju w momencie decydującym dla tej przemiany. Nie będzie to oczywiście opis kompletny, lecz tylko szkic najważniejszych ciągów rozwojowych. Ale możliwy do odtworzenia obraz jest dostatecznie wyraźny, aby ten, kto patrzy bez uprzedzeń, mógł nabrać zadowalającego przekonania, że powstanie naszej świadomości odbyło się w sposób naturalny.

I jeszcze jeden ważny punkt: w pierwszej chwili wydaje się, że dla osiągnięcia wyznaczonego tu celu trzeba po prostu przyjrzeć się budowie ludzkiego mózgu, a przede wszystkim jego filogenetycznemu rozwojowi, słowem, że to wystarczy, aby dowiedzieć się, w jaki sposób ewolucja mogła wznieść się z poziomu biologicznego na poziom psychiczny. Otóż my będziemy stale sięgać do tego ważnego źródła informacji, ale zachowamy przy tym dużą ostrożność, opierając się tylko luźno na danych anatomicznych i fizjologicznych. Gdy bowiem ktoś usiłuje wyprowadzać ewolucję wymiaru psychicznego z anatomii naszego centralnego układu nerwowego, naraża się nieustannie na niebezpieczeństwo mylenia przyczyny ze skutkiem. Nie wolno nam zapominać, że korzenie świadomości są zapewne starsze od wszystkich mózgów.

Ten etap rozwoju, o którym mowa w tej książce, można zrozumieć tylko wówczas, gdy się pamięta, że mózg jest narzędziem myślenia, a nie jego przyczyną. Nie jest tak, że mózg nasz "wynalazł" myślenie, raczej jest przeciwnie. Podobnie to nie nogi wynalazły chodzenie i nie oczy wytworzyły światło. Powstanie nóg w toku ewolucji było skutkiem potrzeby szybkiego poruszania się na suchym lądzie. Wykształcenie się oczu było reakcją na możliwość posłużenia się światłem słonecznym do orientacji.

Zupełnie tak samo poszczególne części naszego mózgu, krok za krokiem i ze stopnia na stopień, stanowiły odpowiedź ewolucji na możliwości pojawiające się w każdym z osiągniętych stadiów rozwoju. Różniące się między sobą pod względem funkcjonalnym – a także wieku – podstawowe części naszego mózgu wprawdzie do dnia dzisiejszego jeszcze odzwierciedlają trzy najważniejsze kroki, dzięki którym ewolucja wzniosła się z poziomu biologicznego na psychiczny, ale są one rezultatem tego rozwoju, a w żadnym razie nie jego przyczyną.

Na wszelki wypadek jeszcze ostatnia uwaga: także na tej filogenetycznej i genetycznej drodze, po której zamierzamy zbliżać się do zjawisk psychicznych, niemożliwe jest oczywiście znalezienie odpowiedzi na pytanie, czym jest duch, świadomość czy też uczucie. Wymiar psychiczny jest najwyższym szczeblem osiągniętym do tej pory przez ewolucję, w każdym razie tutaj, na Ziemi. Ale w odróżnieniu od wszystkich dawniejszych poziomów rozwojowych jest to jedyny szczebel, którego nie możemy rozpatrywać jak gdyby "od zewnątrz". Brak nam, jak by to nazwał teoretyk ewolucjonizmu, sąsiadującego z nim, wyższego "poziomu meta", z którego jedynie obserwator mógłby ogarnąć, czym jest to, co psychiczne.

Jedna rzecz odsłoni nam się niezwykle wyraźnie: gdy do dziedziny psychicznej podejdziemy w ścisłym znaczeniu tego słowa "od spodu", gdy więc przemierzymy w myśli tę samą drogę, wzdłuż której w ciągu ostatnich miliardów lat z biologicznych możliwości i potrzeb rozwinęły się na Ziemi krok za krokiem funkcje psychiczne, to natychmiast rozpoznamy historyczną naturę naszej własnej świadomości. Podobnie jak wszystko, co na tym świecie istnieje, świadomość ta ze wszystkimi swymi osobliwościami jest wytworem realnej historii, sumą następujących po sobie ściśle określonych i konkretnych wydarzeń, które ją zrodziły. Nasze myślenie i przeżywanie, nasze lęki i nadzieje po dziś dzień noszą piętno owej historii.

 


Wstecz / Spis Treści / Dalej

1. Jednokomórkowce jako sondy mózgowe

Zmysł tropicielski drobnoustrojów

W początkach naszego stulecia pewien psychiatra z Wurzburga, który zresztą pozostał całkowicie nieznany poza kręgiem fachowców, odkrył przy użyciu wagi szczególną funkcję najstarszej części mózgu. Martin Reichardt, bo to o nim mowa, podówczas dyrektor Kliniki Chorób Nerwowych w Wurzburgu, do swoich badań wykorzystał ponadto specjalne zdolności drobnego mikroorganizmu, nazwanego przez naukowców krętkiem bladym (Treponema pallidum). Krętek blady jest zarazkiem wywołującym kiłę.

W tym miejscu muszę uczynić krótką dygresję z dziedziny biologii ogólnej, aby wyjaśnić, w jaki sposób te drobnoustroje mogły stać się przydatne w pracy wurzburskiego uczonego. Jak dzisiaj każdemu wiadomo, choroby zakaźne są skutkiem zasiedlenia wielokomórkowej żywej istoty przez organizmy jednokomórkowe. W tym przypadku należy słowo "zasiedlenie" rozumieć całkowicie dosłownie. Przenikanie drobnych zarazków w żadnym razie nie ma na celu uszkodzenia organizmu gospodarza, nawet gdy w grę wchodzą przecinkowce cholery czy też inni sprawcy jakiejś groźnej choroby.1 Bakterie, podobnie jak wszystkie żywe istoty, działają tylko zgodnie z nieubłaganymi prawami ewolucji. Pod jej wpływem rozszczepiały się one z biegiem czasu na coraz to nowe gatunki i rasy, które na Ziemi potrafiły zasiedlać wciąż nowe przestrzenie życiowe, zupełnie tak samo, jak się to działo w wielkim podkrółestwie wielokomórkowców.

W ciągu tego rozwoju prędzej czy później musiało nastąpić odkrycie organizmu ciepłokrwistego jako dostępnej przestrzeni życiowej. Reprezentowane przezeń skupisko materii organicznej oraz zespolona w nim wielorakość najrozmaitszych rodzajów tkanek nadających się na pożywkę i teren do życia – wszystko to spowodowało, że organizm ciepłokrwisty stanowił nieomal: idealne środowisko biologiczne dla mikroskopijnego jednokomórkowca.

W związku z tym od chwili przyjścia na świat wszyscy jesteśmy "zamieszkani" przez nieprzebraną liczbę najróżniejszych gatunków mikroorganizmów. Niewidoczne i nieodczuwalne, siedzą ha naszej skórze, włosach, błonach śluzowych i w jelitach. Prawie wszystkie są nieszkodliwe, a niektóre z nich stały się od dawna już wręcz dla nas niezbędne. Tak więc do normalnej flory – bakterie w biologii zaliczają się wszak do roślin! – naszych jelit należą również drobnoustroje wytwarzające potrzebną do życia witaminę 812, której nasz organizm sam nie potrafi zsyntetyzować.

W tym przypadku doszło więc do prawdziwej symbiozy, do współżycia korzystnego dla obu partnerów, niezależnie od zachodzących między nimi skrajnych różnic. Nie moglibyśmy istnieć bez witaminy 812, a mikroskopijne jednokomórkowce, które w naszym jelicie wytwarzają tę niezbędną substancję, zależą z kolei od naszego stanu zdrowia – dobry jest warunkiem trwałości ich środowiska. Jednakże nie w każdym przypadku rozwój doprowadził do równie idealnej sytuacji takiego dwustronnego współdziałania bądź co najmniej do wzajemnej tolerancji.

W pojawiających się raz po raz przypadkach wyjątkowych – a dotyczy to rzeczywiście tylko znikomego procentu wszystkich bakterii – wtargnięcie drobnoustrojów pociąga za sobą mniej lub bardziej gwałtowne reakcje ze strony ustroju gospodarza. Oznacza to, że wzajemne przystosowanie uczestniczących partnerów ciągle jest tak niedoskonałe, iż produkty przemiany materii drobnoustrojów działają jak trucizna na komórki zajętych przez nie tkanek albo że bakterie przenikają aż do krwiobiegu organizmu żywicielskiego i tam niepohamowanie się rozmnażają. Doprowadza to do odpowiednich reakcji obronnych ze strony gospodarza, które intruzom mają możliwie jak najbardziej utrudnić życie. Widoczne na zewnątrz i dające się stwierdzić oznaki tej walki składają się na znane lekarzom objawy choroby zakaźnej. Szczególnie przydatna w diagnozie jest przy tym wyrosła z doświadczenia wiedza, że istnieją objawy nie tylko ogólne, lecz także swoiste, charakterystyczne dla zakażenia jakimś gatunkiem zarazków.

Określone gatunki bakterii powodują uszkodzenia określonych narządów: ich objawy to np. ból gardła lub kaszel, wysypka, żółtaczka (jako skutek zaatakowania wątroby), biegunka bądź bóle nerek. Dopiero połączenie objawów ogólnych, takich jak gorączka, bóle głowy, wzrost liczby leukocytów we krwi itp., z tego rodzaju lokalnymi objawami chorobowymi tworzy kliniczny obraz klasycznej choroby zakaźnej. W większości przypadków doświadczonemu lekarzowi wystarcza to do wyprowadzenia słusznego wniosku co do rodzaju zarazków, które spowodowały chorobę, bez użycia mikroskopu, a często także bez badania krwi.

Pozostawmy na boku kliniczną przydatność tej okoliczności, nas bowiem tutaj w związku z odkryciem dokonanym przez Martina Reichardta interesuje tylko biologiczny aspekt zjawiska. Fakt, że określone zarazki z taką niezawodnością atakują zawsze i stale określone narządy czy rodzaje tkanek, wskazuje na to, że z punktu widzenia bakterii atakowany narząd posiada charakter "środowiska", a także na ogólny charakter procesu zakażenia jako rezultatu pewnego ewolucyjnego przystosowania. Podobnie jak żywe istoty świata zewnętrznego, bakterie dostosowane do wnętrza naszego ciała jako do swego środowiska pod stałym naciskiem konkurencji ze strony swych współplemieńców wyspecjalizowały się w ściśle określonych "niszach ekologicznych" naszego ciała.

W praktyce "walki o byt" konkurencja między gatunkami jest prawie zawsze współzawodniczeniem o pokarm. Zatem gatunek znajdujący się pod naciskiem konkurencji będzie miał tendencję do wzrastającej specjalizacji w doborze pożywienia i do przestawienia się na nie wykorzystane do tej pory źródło pokarmu, z którego może czerpać bez wielkich przeszkód ze strony podobnie predysponowanych konkurentów.

Klasycznym przykładem gatunku, który tak postąpił, są łuszczaki z wyspy Galapagos. Dla młodego Darwina prowadzone nad nimi obserwacje stały się kluczowym wręcz doświadczeniem. Ptaki te w ciągu pokoleń w możliwie największym stopniu zróżnicowały kształty swoich dziobów. Na owych wyspach, na których nie występują żadne inne ptaki jako konkurenci, istnieją więc dzisiaj łuszczaki o nazwie zięby Darwina, z cienkimi, spiczastymi dziobami, świadczącymi o tym, że są owadożerne, obok zaś żyją inne, o dziobach grubych, podobnych do wróblich – te zięby są przeważnie ziarnożerne.

Do jakiego stopnia nie wykorzystane możliwości sprzyjają takiej dziedzicznej specjalizacji, wykazuje szczytowy nieomal przykład pewnej odmiany zięb na Galapagos; zięby te – by użyć określenia Konrada Lorenza – obrały sobie "zawód dzięcioła", pożywiają się bowiem nie interesującymi nikogo innego owadami, które żyją głęboko pod korą drzew bądź w szczelinach gałęzi. Pomimo silnego nacisku konkurencji ze strony innych, blisko spokrewnionych zięb mutacje najwidoczniej nie pojawiły się u nich w porę, by wykształcić formę dzioba przydatną do poszukiwania takiego rodzaju pokarmu. W zamian za to mutacja i selekcja wyhodowały u tej jedynej w swoim rodzaju odmiany zięby pewne instynktowne działanie, które umożliwia jej przedstawicielom osiągnięcie tego samego celu innymi środkami: "dzięciołowe zięby" na wyspach Galapagos swymi niedoskonałymi dziobami ułamują kolce kaktusów i ze znakomitym skutkiem dłubią nimi w szczelinach i otworach w poszukiwaniu zdobyczy.

To, co obowiązuje w odniesieniu do zięb Darwina, dotyczy w zasadzie wszystkich innych istot żywych,, a zatem również-jednokomórkowców. Temu właśnie Reichardt zawdzięczał swoje ważne odkrycie. Mikroorganizmy chorobotwórcze także od dawna już zaczęły dostosowywać się w swoim środowisku, a więc w ludzkim ciele, do coraz bardziej wyspecjalizowanych nisz, do zupełnie określonych tkanek czy też rodzajów komórek, w których mogły rozmnażać się możliwie bez przeszkód ze strony współplemieńców. Taki proces ewolucyjny, w którego toku rozwinęła się coraz większa liczba gatunków drobnoustrojów wyspecjalizowanych w dokładnie określonym rodzaju tkanek, stanowi więc właściwą przyczynę istnienia klinicznie rozpoznawalnych chorób zakaźnych.

Otóż na ową specjalizację zarazków – oto powód mojej ewolucjonistycznej dygresji – można również spojrzeć pod zupełnie odmiennym kątem. Można ją interpretować jako szczególną zdolność do wykrywania z absolutną celnością ściśle określonego typu tkanki spośród wielotysięcznej różnorodności komórek organizmu żywicielskiego.

Jak nadzwyczajnie rozwinięta jest ta zdolność drobnoustrojów chorobotwórczych, można ocenić, gdy się uwzględni, że przecież wszystkie komórki, z których składa się organizm gospodarza, są w zasadzie do siebie podobne w typie, niezależnie od ich wielostronnego zróżnicowania na elementy budulcowe określonych narządów. Wszystkie składają się z jądra i protoplazmy, wszystkie zawierają te same organelle (rybosomy, mitochondria i inne), za pomocą których wytwarzają białka, oddychają i spełniają wiele innych, także wspólnych im funkcji.

Jedyne występujące między nimi różnice dotyczą funkcji, które komórki te przejęły w obrębie całości. To, czy wydzielają one pewne enzymy, czy też hormony, czy wykształciły włókna, które potrafią się kurczyć, czy też wypustki przewodzące impulsy elektryczne – wszystko zależy od tego, czy stanowią część wątroby, czy też gruczołu, czy są budulcem mięśni, czy częścią układu nerwowego. A z tymi różnicami w ich funkcji związane są drobne różnice ich przemiany materii. Rozdział cząsteczek przetwarzanych przez nie czy też wydzielanych jako produkt końcowy ich przemiany materii jest w każdym przypadku nieco odmienny.

Te minimalne różnice chemiczne, które niejednokrotnie odnoszą się zapewne do nielicznych tylko cząsteczek, najwidoczniej służą mikroorganizmom do orientacji i umożliwiają im dokładne odnalezienie tego szczególnego rodzaju komórki, do której dostosowały się jako do swego środowiska. Ponieważ mówimy o różnicach chemicznych, możemy pozwolić sobie na stwierdzenie, że widocznie rozmaite tkanki naszego ciała rozmaicie "pachną" i że mikroorganizmy potrafią spośród tysięcy zapachów naszych tkanek odnaleźć i rozpoznać ten, który wydzielany jest przez taki rodzaj tkanki, jaki jest im potrzebny do przeżycia.

Zdolność orientacji związana z tak niezawodnym zmysłem tropicielskim jeszcze dzisiaj przewyższa wszystko, czego potrafi dokonać współczesna chemia z całym swoim technicznym wyrafinowaniem. Proszę sobie wyobrazić, jaka rewolucja zaszłaby w możliwościach leczenia, gdybyśmy potrafili wyprodukować substancje, które wykazywałyby powinowactwo chemiczne tylko z jednym określonym rodzajem tkanki, które więc, połykane czy wstrzykiwane, byłyby przyjmowane tylko przez ten jeden rodzaj tkanki i tam gromadzone. Substancje takie mogłyby być użyte jako "nośnik" dla określonych środków leczniczych.

Substancje o działaniu leczniczym nie rozprzestrzeniałyby się wówczas po całym ustroju na chybił trafił, nie ukierunkowane, niczym poczta butelkowa. Problem tolerancji leków nie odgrywałby już prawie żadnej roli. Skuteczne terapeutycznie dawki zredukowałyby się przecież do wartości ułamkowych. Dzisiaj musimy z reguły zalewać cały organizm stosunkowo dużymi dawkami danego leku, aby mieć pewność, że do jedynego miejsca, w którym działanie jego jest potrzebne, dotrze on w wystarczającej ilości.

Od dawna przeprowadza się próby znalezienia tego rodzaju "substancji-nośników". Niektóre leki zresztą, ingerując w szczególne szlaki przemiany materii, mają tendencję do gromadzenia się w trakcie rozkładu w określonych narządach. Ale wszystkim tym próbom daleko jeszcze do wysokiego i celowego stopnia specjalizacji wykazywanego przez pewne drobnoustroje chorobotwórcze.

Na co umiera chory na porażenie postępujące?

Otóż wurzburski psychiatra Reichardt w początkach naszego stulecia posłużył się właśnie tą trafnością w docieraniu do celu, którą wykazują mikroorganizmy przy odnajdywaniu poszczególnych tkanek, a która dla nauki jest wciąż jeszcze nieosiągalna. Na pewno nie działał on ani świadomie, ani planowo, gdyż w jego czasach prawie nic z dziedziny omawianych tu przez nas teoretycznych rozwiązań nie było znane. Reichardt był po prostu doskonałym obserwatorem klinicznym, a ponadto szczególnie cierpliwym badaczem. Cechy te, połączone z intuicją, pozwoliły mu we właściwy sposób postawić problem i dokonać niezwykle ważnego odkrycia przy zastosowaniu aż śmiesznie prostych środków.

Reichardt zadał sobie zwyczajne pytanie: na eo właściwie umiera chory na porażenie postępujące? W tym czasie było już wiadomo, że porażenie postępujące jest odległym następstwem zakażenia kiłą. U mniej więcej 3 do 5% wszystkich pacjentów, którzy ulegli infekcji kiłowej, w jakieś 10, 20 bądź 30 lat później rozwija się owa choroba mózgu, w czasach Reichardta jeszcze nieuleczalna. Zarazek, spiralnie skręcony krętek blady, był znany od 1905 r., a w 1911 r. udało się wreszcie wykryć ową drobną bakterię w mózgu pacjentów zmarłych wskutek tej choroby.

Ale dlaczego ta straszna choroba tak nieuchronnie prowadziła do śmierci? Na zaatakowanie mózgu zrazu wskazywał wzrastający zanik pamięci. Następnie pojawiał się u pacjentów dziwnie wesoły i beztroski nastrój. W dalszych miesiącach obserwowano postępujący spadek inteligencji, po prostu "głupienie", a przy tym nastrój stawał się coraz bardziej bezkrytyczny i euforyczny. Wszystko to razem doprowadzało prędzej czy później do groteskowego przeceniania swoich możliwości i w wielu przypadkach do typowych dla klasycznego porażenia postępującego urojeń wielkości.

Pacjenci podejmowali bezsensowne decyzje i awanturnicze plany. Oświadczali, że pragną objąć rządy i wytępić wszystkie choroby. Niektórzy byli przekonani, że dzięki swym nadzwyczajnym talentom zdobędą w krótkim czasie ogromne bogactwa. Inni ogłaszali, że zostaną mistrzami świata w sporcie albo że zajmą miejsce papieża, aby połączyć wszystkie religie świata. W tym momencie stan ich był już tak poważny, że owe niesamowite pomysły z pewnością nie mogły wzbudzać śmiechu u żadnego z leczących ich psychiatrów. Owi ludzie fantazjujący na temat przyszłych bogactw czy sportowych rekordów byli fizycznie i psychicznie tylko ruiną, nie potrafili napisać ani jednego skoordynowanego zdania i załatwiali swoje potrzeby naturalne do łóżka.

Wreszcie w ciągu roku dochodziło do tego, że pacjenci już tylko bełkotali i nie poznawali swego otoczenia. Leżeli apatycznie w łóżkach, a jedynymi ich czynnościami było jedzenie, spanie i trawienie. Potem umierali. Niekiedy na kilka tygodni przed końcem występowały pewne charakterystyczne objawy, np. pomimo dobrego apetytu pacjenci zaczynali nagle gwałtownie chudnąć, tak że wyglądali jak szkielet. Inni nagle w ostatnich tygodniach silnie tyli. W niektórych przypadkach bez żadnego widocznego powodu pojawiała się wysoka gorączka. Ale wszyscy bez wyjątku umierali.

Właściwie dlaczego? Proces przebiegał w mózgu, zgodnie z czym objawy miały charakter psychiczny. Zaczynało się od osłabienia pamięci, potem następowały chorobliwe zmiany nastroju, otępienie, urojenia wielkości, wreszcie zaburzenia mowy. Zjawiska te były całkowicie zrozumiałe jako skutek zniszczenia tkanek mózgowych. Ale w jaki właściwie sposób postępujące głupienie mogło stawać się śmiertelne? Prawie we wszystkich przypadkach serce i krążenie aż do ostatniej chwili były całkowicie nie naruszone. To samo dotyczyło wątroby i wszystkich innych narządów wewnętrznych pacjentów, które Reichardt przebadał bądź dał do przebadania odpowiednim specjalistom. Pomimo to koniec był nieunikniony.

Jasne było więc, że przyczyna śmierci musi także tkwić w mózgu. Podówczas, przed pierwszą wojną światową, była to nadzwyczaj śmiała hipoteza. Mózg był siedliskiem świadomości i wszystkich innych zjawisk psychicznych. Niektóre z nich nawet już zlokalizowano w określonych miejscach kory mózgowej, jak na przykład pewne podstawowe elementy mowy. Ale jakżeż zakłócenie funkcji psychicznych mogło doprowadzić do śmierci?

Z chwilą gdy Reichardt już zwrócił uwagę na ten problem, podszedł do niego metodą możliwie najprostszą i z żelazną konsekwencją. Zaczął przeprowadzać u pacjentów z porażeniem postępującym systematyczne pomiary wagi ciała i sporządzał odpowiednie wykresy. Codziennie, aż do śmierci chorych ewidencjonował ilość przyjmowanego przez nich pożywienia. Z tą samą pedanterią zapisywał pobieraną ilość płynów i dzienną objętość wydalanego moczu.

Mając już takie dane w ręku, po zgonie pacjentów przystępował do nowych zabiegów wyznaczania ciężaru. Sekcjonował mózgi zmarłych, a mianowicie możliwie jak najprecyzyjniej oddzielał półkule mózgowe od niżej położonych odcinków pnia mózgu (zob. il. l po s. 96). Podobnie całymi latami, od chwili zapoczątkowania badań, postępował z mózgami wszystkich innych pacjentów, których sekcje przeprowadzano w jego klinice. Z czasem stał się specjalistą w dziedzinie typowych odmian przeciętnego ciężaru mózgu. Przede wszystkim zaś wyrobił sobie niezawodny pogląd na normalnie występujące proporcje między ciężarem półkul mózgowych a ciężarem różnych części pnia mózgu.2

Prowadzona przez wiele lat mozolna praca doprowadziła do ważnego stwierdzenia: śmierć pacjentów najwidoczniej była skutkiem zajęcia przez proces chorobowy określonych odcinków dolnej części pnia mózgu. I teraz niezwykle przydatne dla Reichardta okazały się charakterystyczne dla różnych szczepów krętka bladego upodobania do poszczególnych tkanek. Różnice zachodzące pomiędzy tymi ich upodobaniami są tak subtelne, że niektóre rasy zarazka rozróżniają nawet poszczególne części dolnego odcinka pnia mózgu; a tym samym wyznaczają granice, jakich po dziś dzień pod mikroskopem przeprowadzić nie można, nawet przy użyciu specjalnych technik barwienia czy innych nowoczesnych środków pomocniczych.

W końcu krętek blady, podobnie jak wszystkie inne zarazki, także dokonuje wyboru według kategorii chemicznych. Zatem granice w tkance mózgowej przestrzegane przez określoną rasę zarazków są granicami pomiędzy obszarami mózgu o zróżnicowanej aktywności biochemicznej. Wyrażając to samo inaczej, są to dla normalnego oka niewidoczne granice między obszarami mózgu o odmiennej funkcji. Podobnie jak wywoływacz uwidocznia na naświetlonym papierze fotograficznym niezauważalne przedtem granice pomiędzy* partiami jasnymi i ciemnymi, tak samo obszary uszkodzeń tkanki mózgowej przez rozmaite rasy krętków wyznaczają obszary mózgu o wspólnej funkcji. Krętki, które przeniknęły do mózgu pacjenta, wykonywały swoją niszczycielską robotę na podobieństwo mikroskopijnych sond mózgowych, które z precyzją niemożliwą do osiągnięcia w żaden inny sposób, ujawniały rejony swoiste dla określonych funkcji. To, jaką funkcję za życia pacjenta pełniły owe zniszczone obszary odkryte przy mikroskopowym badaniu zaatakowanego mózgu, można było określić retrospektywnie na podstawie historii choroby.

Jednym słowem, Reichardt wpadł na znakomity, a przy tym w gruncie rzeczy niesłychanie prosty pomysł "skartografowania" tkanki nerwowej pnia mózgu przez wykorzystanie mikroorganizmów. Wynikiem tej pracy było stwierdzenie jak na owe czasy wręcz rewolucyjne.

Na podstawie historii choró...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin