^1 b ііН НО III [I PVoszyŃsl<i i S-U.a 1,4 Ł 1 4 ш^^^тш з -1» зо r-o r-o CJ ......л -* j-> 3E*~ •n 2=*= ro з Ul Ш <_n 3 =13 ЇІ^8 pa O ГО o r-o o CD CO ho *- Г— JVI> 5^ їм OJ ■o o co ,cr: •' en ^J — a £ o -^ Г^-J СЭ С^Э ł. .__,lsj СГЭСО o;ra ел «-з ~S -o I CJ O X Я її.'і ^ П> N W Й <* „Seria z diamentem" poleca: EVELYN ANTHONY Przeklęte kamienie Kompania Świętych MARY HIGGINS CLARK Do zobaczenia Dom nad urwiskiem Cicha noc Z księżycem ci do twarzy Wygrana na loterii SUSANISAACS Kompromitacja Światło w mroku Po tych wszystkich latach Zbliżenia Prawie raj МІМІ LAVENDA LATT Miłość, pieniądze i władza DAPHNE DU MAURIER Nie oglądaj się teraz Rebeka DORIS MORTMAN Prawdziwe kolory ELIZABETH PALMER Nietknięty anioł Zbyt wiele miłości Stara fortuna PAULLINA SIMONS Tully PATRICIA CORNWELL Trupia Farma BARBARA ERSKINE DOM ECH przełożył Mieczysław Dutkiewicz Prószyński i S-ka Warszawa 1997 Tytuł oryginału: House ofEchos Copyright ©1996 by BarbaraErskine Ilustracja na okładce. KevmTweddelI/Artistpartners Redaktor prowadzący serie: Ewelina Osińska Opracowanie meryt0ryczne. Ewa Rojewska-01ejarczuk ' Opracowanie techniC2n Barbara Wójcik %6l Korekta: Jadwiga Przeczek Skład i łamanie: Tomasz Mędliński ISBN 83-7180-047-9 „Seria z diamentem" Wydanie I Wydawca: PRÓSZYŃSKI I S-KA sa 02-651 Warszawa, ul o • Garażowa 7 Druk: Łódzka Drukarnia Dział с » г-лі i r> , . lebwaS.A. Łodz, ul. Rewolucji l9os r nr 45 Akc. 30^ 19— urolog ■^Cimny promień słońca wdziera się do wnętrza przez otwór po sęku w drewnianej okiennicy i muska zakurzoną podłogę, niczym światło laserowe sunie w bok, na lewo, aż wreszcie napotyka kwiat. Pod wpływem światła płatki rozchylają się jeden po drugim, ich delikatną kremową biel mącą już brązowe cienie na obwódkach. Za to promień sunący po podłodze nie mąci ciszy; szepty przeszłości są bezgłośne. Natrętne echa nie znajdują w tym domu wdzięcznego słuchacza, zachowują więc ciszę. Drzewo genealogiczne Joss Grant: Sarah Rushbrook ur. 1861 zm. 1884 Julia Mary ur. 1862 zm. 1862 William Percival zm. 1866 Mary Sarah ur. 1864 zm. 1920 Henry John Lydia Sarah ur. 1900 ur. 1902 zm. 1903 zm. 1925 John Bennet ur. 15 lutego 1863 zaginął w 1903 Samuel Manners lady Sarah ur. 1882 zm. 1926 John Duncan Samuel John Robert Laura ur. 1920 ur. 1921 ur. 1922 ur. 1924 zm. 1921 zm. 1925 zm. 1936 zm. 1989 Samuel John ur. 1946 zm. 1953 George Philip ur. 1954 zm. 1962 Joss ur. 1964 Philip Duncan ur. 1920 zm. 1963 Lukę Grant ur. 1962 Tom ur. 1992 Ned ur. 1994 Katherine ur. 1995 Rozdział 7 C^zyżby naprawdę wolała nie wiedzieć? Joss wcisnęła pedał gazu i zwiększyła prędkość wchodząc w zakręt. A może lęka się prawdy? - Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą? - Zanim ruszyła sprzed domu, Lukę wsunął rękę przez otwarte okno i nakrył nią jej dłoń, spoczywającą na kierownicy. Obok niej na siedzeniu leżały atlas samochodowy ze skorowidzem miejscowości oraz tekturowa teczka, a w niej odpisy aktów urodzenia i adopcji, a także kartka z adresem. Belheddon Hall. Podniosła wzrok na męża i potrząsnęła głową. - Muszę zrobić to sama, Lukę. Ten pierwszy raz muszę to zrobić sama. * * * Z drewnianej furtki, skrytej za cisami i wawrzynami, na-pęczniałej już od wilgoci i śliskiej od porostów, nie korzystano pewnie od dawna. Pchnięta energicznie, uchyliła się tylko trochę i zatrzymała na nie wystrzyżonej trawie. Joss weszła na zarośniętą dróżkę, która - jak się niebawem okazało - wiodła w las. Z rękoma głęboko w kieszeniach, niemal z wyrzutami sumienia, Joss kroczyła ostrożnie i czujnie. Ożywiała się jedynie chwilami, kiedy wiatr nawiewał jej włosy do oczu. Drzewa wokół niej pachniały gnijącymi liśćmi i żołędziami, w powietrzu czuło się ostrą i gorzką woń wczesnej jesieni. фот ech 8 «-Ł^sssffC^S^S nv krzyk bażanta i Jos no bije jej serce Г drzewa- ZU *^g%£* i P-^n^fawŁ beztroski ptak wynurzył się г S4 dsza. Um1^ n n *»> do lasu ^fj^sw dalszym aąg^dić iakikol- szum lisa w gone. ^tawiała ucha, *«* z la widze- w^yst^.^^^scie^dflręc^^ Ł lśniły wiek dźwręk. Przed j wów. ich błysz«ą niemal Taz^Sok ^S^SS^ ^-ent kolędy Ostrokrzew rodzi owoc etovrame tragm . dneJ Parnie podsunąa M » дагок „ draa»A *^1 i Joss na ™ment u*vn marsza.Foą ода Іт «torf» J*J stronie.obse^nH»^. ie г ga»czu P° ''"la oddech i powoli Obro p0. К-** ГЛеЙ ona i lis -ГХїіо!піе; P° ^'e W nieco lePSZJ0^y wiatru, które-Cp ostrokrze-Była to stara, pos»r drielonycb taW»J a W Niemal na Pa"»*£. „esamowty, тЙ>У si и да „adawaly otaom «o* ss «а«теп* ^ ^ я1е przez krotką CI1W J ie; się ukradkiem- nięte ku S* •**І'ЗЙЙЛЦ - ГГЛ Sną dr- ^И6ІЄ wcho y T)om ec/i 9 wami alejkę, ginącą gdzieś dalej i dochodzącą zapewne do bramy głównej. Starannie położona niegdyś warstwa żwiru ginęła teraz pod wysokimi do kolan ostami i oleandrami. Wezbrały w niej nagle emocje, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała: były to poczucie poniesionej straty, przygnębienie, osamotnienie, rozczarowanie, nawet gniew. Gwałtownie odwróciła się plecami do domu i popatrzyła w dal, ocierając sobie oczy wierzchem dłoni. Długo błądziła po zapuszczonym ogrodzie i trawniku, obejrzała też jezioro zarośnięte sitowiem, podwórze przed stajnią i wozownię. Kuląc się przed wichurą usiłowała otworzyć najpierw drzwi frontowe, potem tylne, ale bez przekonania, domyślała się bowiem, że będą zamknięte. Wreszcie weszła na taras z tyłu domu, skąd roztaczał się widok na jezioro. Był to wspaniały dom: dziki, opuszczony, zamknięty w swojej przeszłości. Joss westchnęła, odwróciła się i spojrzała na ślepe, zamknięte okna. Kiedyś był to jej dom, chociaż jedynie przez parę miesięcy. Zapewne jakieś nieszczęście sprawiło, że matka postanowiła ją oddać. To właśnie tkwiło w niej, dręcząc ją od dawna. * * * Robię to wszystko dla Toma, uświadomiła sobie jadąc przez północny Essex, pocięty gęstą siecią cichych dróg. Dla mojego synka. Tak, tylko dla niego. Dopóki nie spojrzała na drobną, pomarszczoną i czerwoną twarzyczkę, tak bardzo podobną do twarzy jego ojca, była zadowolona, że jej pochodzenie osnuwa mrok tajemnicy. Przybrani rodzice dali jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Była przecież dla nich kimś specjalnym: dzieckiem wybranym. W chwilach, kiedy zastanawiała się nad prawdziwymi rodzicami, myśli te ograniczały się do dość mglistych i stereotypowych wyobrażeń; według nich matka była raz księżniczką, kiedy indziej służącą, potem z kolei poetką, artystką, a nawet prostytutką. Możliwości wydawały się nieograniczone i dawały okazję do niewinnej zabawy. Nie ulegało wątpliwości, że któregoś dnia trzeba będzie zacząć poszukiwać prawdy, ale Joss wiedziała w głębi duszy, że zwleka z tym, ponieważ lęka się, iż prawda okaże się 10 T)om ech zbyt prozaiczna. Dopiero gdy spojrzała na twarzyczkę Toma, kiedy zrozumiała, jakie to uczucie trzymać w ramionach własne dziecko, pojęła, że musi odkryć nie tylko, kto jest jej biologiczną matką, ale również, jak i dlaczego owa kobieta zdecydowała się oddać własną córkę obcym ludziom. I nagle, w jednej chwili, tamta dość niesprecyzowa-na ciekawość przerodziła się w dręczącą obsesję. Początkowo sprawa wydawała się łatwa, nawet zbyt prosta. Jej matka, jak wynikało z akt, nazywała się Laura Ca-therine Duncan, z domu Manners, jej ojcem był Philip George Henry Duncan. Zmarł na siedem miesięcy przed jej narodzinami. A ona przyszła na świat w Belheddon Hall, w Essex, 21 czerwca 1964 roku. Jej przybrani rodzice, Alice i Joe, od dawna już przygotowani na tę chwilę, radzili udać się do jednej z agencji, które specjalizują się w odszukiwaniu rodzin dzieci oddanych do adopcji, ale Joss nie chciała nawet o tym słyszeć; tę sprawę chciała załatwić sama. Nawet gdyby się miało okazać, że matka nie mieszka już w Belheddon Hall, zamierzała przekonać się o tym na własne oczy, zwiedzić miejscowość, gdzie przyszła na świat; upewnić się, czy zdoła wyczuć własne korzenie. Na mapie Belheddon figurowało jako mała mieścina na wybrzeżu wschodniej Anglii, pomiędzy Suffolk a Essex, zaskakująco daleko na północy po drugiej stronie rozległego obszaru wodnego, tam gdzie Stour wpada do Morza Północnego, jakieś pięć mil od niewielkiego miasteczka Manningtree. Joss spodziewała się ujrzeć miejsce bardziej romantyczne niż Essex, coś w rodzaju Szkocji, postanowiła jednak nie kierować się żadnymi uprzedzeniami, lecz zaakceptować wszystko, z czymkolwiek się zetknie. Kiedy wyjeżdżała do Belheddon, z wrażenia zaschło jej w gardle. Zatrzymała się przed niedużym sklepem o oknach oklejonych na krawędziach pożółkłym celofanem. Poczta w Belheddon i sklep. Zamknęła oczy, zaciągnęła ręczny hamulec i zgasiła silnik. Zaskoczona spostrzegła, jak mocno drżą jej ręce. Gwałtowne porywy wiatru gnały w stronę auta kupki zeschłych liści, tarmosiły na wszystkie strony tabliczką nad 'Dom ecH 11 wejściem do sklepu. Joss wysiadła z samochodu prostując się z trudem. Miała za sobą długą podróż. Jeśli wyobrażała sobie do tej pory cały Essex jako coś w rodzaju przedmieść północno-wschodniego Londynu, to teraz zrozumiała, iż była w błędzie. Odkąd wyjechała z Kensington, gdzie mieszkała z Lukiem, upłynęły już dwie i pół godziny, a przynajmniej przez ostatnią godzinę krajobraz, jaki mijała, nie miał nic wspólnego z miastem. Ulica wyglądała na opustoszałą; ani przechodniów, ani aut. Na tym odcinku biegła pomiędzy dwoma rzędami ładnych, schludnych domków i dopiero nieco dalej skręcała w stronę ujścia rzeki. Była to mała mieścina - nie więcej niż tuzin domków, wśród nich parę krytych strzechą, a dwa lub trzy podparte słupkami, z kołyszącymi się na wietrze malwami w ogródkach. Joss nie dostrzegła nigdzie kościoła. Odetchnęła...
Puciulek