Tytuł oryginału: „This Craft of Verse” (1967—1968)
Na początku muszę uczciwie uprzedzić, czego możecie po mnie oczekiwać, a raczej — czego oczekiwać nie możecie. Otóż odkryłem przed chwilą pewną nieścisłość w tytule mojego pierwszego wykładu. Jeśli się nie mylę, tytuł brzmi „Zagadka poezji”, kładzie więc nacisk na pierwsze z tych dwóch słów, czyli na słowo „zagadka”. Możecie zatem mniemać, że zagadka jest tu najważniejsza albo, co gorsza, że uległem złudzeniu i uwierzyłem, jakoby udało mi się odkryć jej poprawne rozwiązanie. Tymczasem prawda wygląda tak, że nie mam do zaoferowania żadnych objawień. Przez całe życie czytałem i studiowałem książki, pisałem (choć może zaledwie próbowałem swoich sił w pisarstwie?) oraz czerpałem przyjemność z lektury — i właśnie ową przyjemność uważam za najważniejszą. „Upajając się” poezją, doszedłem do tego ostatecznego wniosku na jej temat. Wprawdzie za każdym razem, kiedy siadam nad czystą kartką papieru, czuję, że muszę na nowo odkryć literaturę dla siebie, przeszłość jednak nie przynosi mi żadnego pożytku. Tak więc, jak powiedziałem, mam wam do zaoferowania jedynie swoje osobiste zadziwienia Choć zbliżam się bowiem do siedemdziesiątki i większą część Życia poświęciłem książkom, mogę przedstawić słuchaczom wyłącznie wątpliwości.
Wielki angielski pisarz i marzyciel, Thomas De Quincey, napisał na jednej z tysięcy stron czternastu tomów swych dzieł, że odkrycie nowego problemu bywa równie istotne, jak rozwiązanie dawnego. Ja jednak nawet tego nie mogę wam zaproponować, proponuję zatem uświęcone upływem lat zadziwienia Czy jednak powinienem się z tego powodu martwić? Czym jest historia filozofii, jeśli nie historią zadziwień Hindusów, Chińczyków, Greków, scholastyków, biskupa Berkeleya, Hume’a, Schopenhauera i innych myślicieli? Pragnę więc tylko podzielić się ze słuchaczami historią owych zadziwień.
Ilekroć pogrążałem się w lekturze książek z zakresu estetyki, ogarniało mnie niemiłe wrażenie, że czytam dzieła astronomów, który nigdy nie patrzyli w gwiazdy. Chodzi mi o to, że estetycy pisali o poezji tak, jak gdyby była zadaniem, które muszą odrobić, nie zaś tym, czym jest w rzeczywistości-rozkoszą i namiętnością. z wielką atencją przeczytałem na przykład Poświęconą zagadnieniu estetyki książkę Benedetta Crocego, który uraczy? mnie definicją głoszącą, że język i poezja to „ekspresja” Jeśli
jednak myślimy o konkretnej ekspresji, powracamy do starego problemu formy i materii; jeśli myślimy natomiast o ekspresji w ogóle, to powyższe określenie nic nam nie daje. Dlatego z szacunkiem przyjmujemy do wiadomości definicję włoskiego uczonego, by przejść do innych kwestii, jak poezja i życie. Życie bowiem (co do tego mam pewność) złożone jest z poezji. Poezja nie jest nam obca — jak zobaczymy, czai się tuż za najbliższym rogiem, gotowa nas zaskoczyć w każdej chwili.
Musimy jednak uważać, by nie popełnić pewnego rozpowszechnionego błędu. Oto sądzimy na przykład, że studiując Homera, „Boską Komedię”, Fraya Luisa de Leonal albo „Makbeta”, studiujemy poezję — książki tymczasem stanowią jedynie sposobność jej zaistnienia.
Wydaje mi się, że to Emerson porównał kiedyś bibliotekę do czarodziejskiej jaskini pełnej umarłych, którzy mogą narodzić się na nowo, ponieważ da się ich wskrzesić, otwierając książki.
Wspominając biskupa Berkeleya (który, jeśli pozwolicie, że przypomnę, wyprorokował wszak wielkość Ameryce), przywołałem w pamięci jego znane twierdzenie, że smak jabłka nie tkwi w owocu — jabłko bowiem nie zna swego smaku — ani też w ustach jedzącego owoc. Smak, zdaniem Berkeleya, powstaje w wyniku kontaktu jabłka z ustami. To samo można powiedzieć o książce bądź zbiorze książek, czyli bibliotece. Czym jest bowiem książka sama w sobie? Przedmiotem fizycznym w świecie przedmiotów fizycznych. Jest zbiorem martwych symboli— aż do chwili, kiedy pojawia się właściwy czytelnik, który ożywia słowa, a raczej kryjącą się za słowami poezję, jako że same słowa to zaledwie symbole. W ten oto sposób słowo zmartwychwstaje.
Przypomina mi się pewien wiersz, który z pewnością znacie wszyscy na pamięć, być może jednak nie zauważyliście nigdy, że jest on dziwny; albowiem w poezji zjawiska doskonałe nie wydają się dziwne, lecz konieczne — dlatego tak rzadko dziękujemy pisarzom za ich wielki trud. W każdym razie myślałem o sonecie, napisanym przeszło sto lat temu przez pewnego młodzieńca w Londynie, bodajże w Hampstead. Młodzieniec ów, zmarły przedwcześnie na gruźlicę John Keats, ułożył wówczas swój słynny, choć może nieco już zwietrzały wiersz „Po pierwszym zajrzeniu do Homera w przekładzie Chapmana”. Dziwne w tym sonecie jest to — a myśl poniższa przyszła mi do głowy zaledwie trzy bądź cztery dni temu, kiedy przygotowywałem niniejsze wystąpienie — że mówi on w istocie o doświadczeniu lub przeżyciu poetyckim. Znacie wszyscy ten utwór doskonale, chciałbym jednak, byście raz jeszcze usłyszeli grzmiącą falę jego końcowych wersów:
Było tak, jakbym nową pośród nieba
Dostrzegł planetę, w blasku jak w rozkwicie.
To przeżył Cortez, gdy spojrzeć się nie bał
Na Pacyfiku bezmiar, inne życie,
A jego ludzie, wiedząc, że tu trzeba
Milczeć, milczeli na Darienu szczycie
W przypadku gdy w polszczyźnie nie istnieje ugruntowany przekład przytaczanego przez Borgesa tekstu, tłumacz — obok swojego przekładu — podaje cytat w oryginalnym brzmieniu, wyjąwszy te utwory, które Borges chciał pozostawić w oryginale.
Mamy tu do czynienia z doświadczeniem poetyckim samym w sobie. Mamy George’a Chapmana, przyjaciela i rywala Szekspira, pisarza martwego, który ożywa nagle, kiedy John Keats czyta „Iliadę” albo „Odyseję” w jego tłumaczeniu. Wydaje mi się, choć nie jestem pewien, ponieważ nie uważam się za szekspirologa, że Szekspir myślał właśnie o Chapmanie, pisząc: „Czy jego wielki wiersz, żagiel wyniosły! Mknący ku tobie po zdobycz wyśnioną,! Zabił w mym mózgu myśli, gdy wyrosły, w grób przemienił rodzące je łono?
Szalenie istotne wydaje mi się tu zwłaszcza jedno słowo, idzie bowiem o „pierwsze” zajrzenie do Homera w przekładzie Chapmana. To małe słówko, „pierwsze”, moim zdaniem może okazać się nam wielce pomocne. Przed chwilą, kiedy recytowałem wam potężne wersy Keatsa o Chapmanie, pomyślałem, że być może pozostaję lojalny jedynie wobec własnej pamięci. Ze może prawdziwe wzruszenia, jakich dostarczają mi wiersze Keatsa, biorą początek w oddali mojego dzieciństwa, spędzonego w Buenos Aires, z chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak ojciec czyta na głos utwory tego poety, i kiedy dotarło do mnie, że poezja i język nie są jedynie środkiem komunikacji, lecz mogą być również źródłem namiętności i rozkoszy. Nie sądzę, abym rozumiał wtedy słowa poezji Keatsa, poczułem jednak, że coś się ze mną dzieje, że coś pobudza nie tylko mój umysł, lecz całe jestestwo i człowieczeństwo.
Wracając zaś do tekstu „Po pierwszym zajrzeniu”..., zastanawiam się, czy John Keats odczuwał podobne wzruszenia, przebrnąwszy przez wszystkie księgi „Iliady” i „Odysei” w przekładzie Chapmana. Sądzę, że tylko pierwsza lektura wiersza jest prawdziwa, potem zaś łudzimy się jedynie, iż doznawane pierwotnie uczucia i wrażenia się powtarzają. Jednak, jak zauważyłem wyżej, uczucia te sprowadzają się czasem do lojalności, figli, które płata nam pamięć, lub pomylenia dzisiejszej namiętności z namiętnością sprzed lat. Dlatego można po
wiedzieć, że zawsze, kiedy czytamy dany wiersz, lektura dostarcza nam nowych przeżyć. I to jest właśnie poezja.
Przeczytałem gdzieś, że znany amerykański malarz, James Whistler, siedział pewnego razu w paryskiej kafejce, w której toczyła się dyskusja o tym, w jaki sposób dziedziczność, środowisko, polityczna sytuacja epoki i tym podobne rzeczy wpływają na artystę i jego sztukę. Whistler powiedział wówczas: „Sztuka się czasem zdarza”, co miało znaczyć, że w sztuce tkwi pierwiastek tajemnicy. Ja chciałbym jednak nadać słowom Whistlera inne znaczenie, powiadam więc: Sztuka zdarza się zawsze, kiedy czytamy dany wiersz. Takie stanowisko wydaje się zniesieniem uświęconego tradycją pojęcia klasyki oraz koncepcji utworów „wiecznie żywych”, w których zawsze można odnaleźć piękno. Mam jednak nadzieję, że mylę się w tym względzie.
Niechaj będzie wolno mi przedstawić w tym miejscu krótki zarys historii książki. O ile pamiętam, Grecy nie upatrywali w książkach wielkiego pożytku. Zresztą, jak wiadomo, najwspanialsi nauczyciele ludzkości nie byli pisarzami, lecz mówcami. Pomyślcie choćby o Pitagorasie, Chrystusie, Sokratesie albo Buddzie. Skoro zaś wspominam Sokratesa, chciałbym powiedzieć także coś o Platonie, i przypominam sobie słowa Bernarda Shaw, że Platon to dramaturg, który wymyślił Sokratesa, tak jak czterej ewangeliści to dramaturgowie, którzy wymyślili Jezusa. Być może Shaw posunął się za daleko, ale jest w tym określeniu miara prawdy. Bo oto w jednym z dialogów platońskich Sokrates wyraża się o książkach w lekceważący sposób: „Cóż to jest książka? Książka, podobnie jak obraz, wydaje się żywym stworzeniem; a jednak kiedy zadamy jej pytanie, nie odpowiada. I widzimy wtedy, że jest martwa”. By zatem uczynić książkę istotą żyjącą, Platon wymyślił, na nasze szczęście, dialog, który uprzedza jakby wątpliwości i pytania czytelnika.
Moglibyśmy jednak zarazem powiedzieć, że Platon tęsknił za Sokratesem, bo po jego śmierci zapytywał sam siebie, co na daną wątpliwość powiedziałby mu Sokrates... W końcu, chcąc usłyszeć znów głos ukochanego mistrza, Platon zaczął pisać swoje dialogi. W niektórych Sokrates oznacza prawdę, w innych zaś autor udramatyzował jego liczne postacie. Istnieją też dialogi, pozbawione właściwie jakiejkolwiek konkluzji, ponieważ Platon wymyślał je w trakcie pisania, a pisząc pierwszą stronę, nie wiedział, co napisze na ostatniej. Pozwalał swojej wyobraźni błądzić, wcielając się myślami w wielu ludzi. Wydaje mi się, że głównym celem Platona była iluzja, że choć Sokrates wypił już cykutę, to jednak wciąż jest przy nim. Sądzę, że tak było, ponieważ miałem w życiu wielu nauczycieli i jestem dumny, że mogłem być ich uczniem — mam nadzieję, że dobrym. Kiedy myślę więc o moim ojcu lub o wielkim hiszpańskim pisarzu pochodzenia żydowskiego, Rafaelu Cansinosie-Assensie, albo o Macedoniu Fernandezie, chciałbym także słyszeć ich glosy. Czasami ćwiczę głos, by naśladować ich głosy, aby móc myśleć tak, jak oni by myśleli. I ludzie ci nie odstępują mnie na krok.
Natomiast jeden z ojców Kościoła twierdził, że jest rzeczą równie niebezpieczną włożyć książkę w ręce głupca, jak miecz w ręce dziecka. A zatem starożytni traktowali książki tak, jak gdyby były zaledwie środkami, mogącymi służyć różnym celom. Seneka w jednym ze swoich licznych listów opowiada się przeciwko wielkim bibliotekom, wiele zaś lat później Schopenhauer zauważy, że ludzie często i niesłusznie sądzą, iż kupienie książki jest równoznaczne z nabyciem jej treści. Czasami, kiedy patrzę na swój ogromny domowy księgozbiór, czuję, że umrę, zanim go przeczytam, a mimo to nie umiem oprzeć się pokusie zakupu nowych książek. Ilekroć wchodzę do księgarni i znajduję książkę, traktującą o którymś z moich ulubionych tematów, jak poezja staroangielska albo staroskandynawska, powtarzam sobie: „jaka szkoda, że nie mogę jej kupić — jeden egzemplarz mam już przecież w domu .
Po starożytnych nadeszła jednak ze Wschodu inna koncepcja książki, oparta na idei Pisma Świętego albo ksiąg napisanych przez Ducha Świętego —stamtąd więc przybyły wszelkie Korany, Biblie i tym podobne rzeczy. Wzorem Spenglera z „Untergang des Abendlandes”, czyli „Upadku cywilizacji Zachodu”, chciałbym za przykład wziąć Koran. Jeżeli się nie mylę, muzułmańscy teologowie twierdzą, że powstał on jeszcze przed stworzeniem świata. Zauważcie tylko: Koran został spisany po arabsku, lecz muzułmanie uważają, że ich święta księga powstała wcześniej niż język. Więcej nawet, czytałem gdzieś, że wyznawcy islamu mają Koran nie za dzieło Boga, lecz raczej za Jego atrybut, podobny sprawiedliwości, miłosierdziu i całej mądrości boskiej.
W ten sposób koncepcja Pisma Świętego dotarła do Europy — a była to koncepcja, która, moim zdaniem, nie jest całkiem nietrafna. Ktoś zapytał kiedyś Bernarda Shaw (do którego pism wracam nieustannie), czy naprawdę wierzy, że Biblia jest dziełem Ducha Świętego. Shaw odpowiedział: „Sądzę, że Duch Święty napisał nie tylko Biblię, ale wszystkie książki”. Niestety, nie jest to komplement dla Ducha Świętego, choć osobiście uważam, że każda książka godna jest lektury. Chyba coś podobnego myślał kiedyś Homer, gdy zwracał się bezpośrednio do Muzy, i chyba podobnie myśleli Hebrajczycy i Milton, mówiąc o Duchu Świętym, którego świątynią jest prawe i czyste serce człowiecze. My, w naszej współczesnej, już nie tak pięknej mitologii, mówimy raczej o „podświadomej jaźni” albo „podświadomości”. Określenia te brzmią nieco wulgarnie, gdy zestawimy je z Muzami albo Duchem Świętym, musimy jednak pogodzić się z mitologią naszych czasów, a przecież ostatecznie nazwy współczesne oznaczają dokładnie to samo, co dawne.
Przejdźmy teraz do pojęcia „klasyki”. Przyznaję, że nie uważam książki za przedmiot nieśmiertelny, który należy brać do ręki z obowiązkową czcią, albowiem książka jest tylko sposobnością zaistnienia piękna. Po prostu musi tak być, jako że język przez cały czas się zmienia. Przepadam za etymologią i chciałbym wam przypomnieć (tylko przypomnieć, jestem bowiem pewien, że znacie się na tym znacznie lepiej ode mnie) kilka osobliwych nieco przypadków etymologicznych.
Oto na przykład mamy w języku angielskim czasownik to tease — bardzo figlarne słowo. Oznacza „drażnić, drwić, żartować z kogoś”, lecz w staroangielskim tesan znaczyło „ranić mieczem”, jak francuskie navrer — „przebijać mieczem”. Weźmy także inne słowo staroangielskie, preat, które, jak wiadomo z pierwszych wersów „Beowulfa”, oznaczało kiedyś „wzburzony tłum”, czyli tyle co przyczynę „zagrożenia”, a więc dzisiejsze threat. Tak moglibyśmy jednak kontynuować bez końca.
Zajmijmy się lepiej konkretnymi wierszami. Czerpię przykłady z literatury angielskiej, ponieważ darzę ją wyjątkową miłością, choć naturalnie moja wiedza na jej temat jest ograniczona. W niektórych wypadkach poezja tworzy się jednak samoistnie. Nie sądzę na przykład, by słowa quietus i bodkin były szczególnie piękne — przeciwnie, powiedziałbym raczej, iż są trywialne. Lecz kiedy przychodzi nam na myśl fraza: „When he himself might bis quietus make With a bare bodkin”, natychmiast przypominamy sobie wielki monolog Hamleta. W ten sposób kontekst tworzy poezję tych słów — słów, których nikt nie ośmieliłby się użyć dzisiaj, ponieważ byłyby zaledwie cytatami.
Istnieją podobne przykłady, być może prostsze. Weźmy tytuł jednej z najsłynniejszych książek świata, „Historia del ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha”. Słowo hidalgo nabrało obecnie swoistej godności, lecz kiedy Cervantes pisał swoją powieść, oznaczało po prostu ziemianina. Jeśli chodzi o nazwisko Quijote, to miało ono brzmieć nieco humorystycznie, jak nazwiska bohaterów Dickensa, takie jak Pickwick, Swiyeller, Chuzzlewit, Twist, Squears, Quilp i tak dalej. W tytule czytamy ponadto: „de la Mancha”, co dzisiaj brzmi szlachetnie w języku kastylijskim, lecz kiedy Cervantes pisał „Don Kichota”, chciał, żeby określenie to brzmiało mniej więcej tak, jak dziś „Don Kichot z Kansas City” — przy czym proszę o wybaczenie wszystkich mieszkańców tego miasta, jeśli choć jeden znajduje się na sali. Zauważcie więc, jak zmieniły się te słowa i jak wyszlachetniały. Zapewne dostrzeżecie też pewną dziwną rzecz — oto ponieważ stary wojak Miguel de Cervantes wyśmiał kiedyś krainę La Mancha, jej nazwa stała się jednym z nieśmiertelnych słów literatury.
Przyjrzyjmy się innemu przykładowi wiersza, który zmienił się w czasie, a będzie to sonet Rossettiego, sonet, który znany jest pod niezbyt pięknym tytułem „Inclusiyeness” (Inkorporacja). Oto początek utworu:
What man has bent o’er his son’s sleep to brood,
How that face shall watch his when cold it lies?
Or thought, as bis own mother kissed bis eyes,
Of what her kiss was, when bis father wooed?
Czy ojciec pochylał się nad snem syna, by dociec,
Jak jego twarz zimną kiedyś syn zobaczy?
A czy pomyślał, że ustom matki wybaczy
Pocałunek zadany, gdy płakał jego ojciec?
Sądzę, że te wersy są dzisiaj jeszcze bardziej wyraziste, niż kiedy powstały blisko osiemdziesiąt lat temu, ponieważ kino nauczyło nas śledzić szybkie sekwencje obrazów. W pierwszym wersie, „What man has bent o’er bis son’s sleep to brood”, widzimy ojca, pochylonego nad twarzą śpiącego syna, natomiast w wersie drugim, niczym w dobrym filmie, obraz ten ulega odwróceniu, widzimy bowiem syna, pochylonego nad twarzą zmarłego ojca. Kto wie, być może niedawne osiągnięcia psychologii uwrażliwiły nas jeszcze bardziej na dwa następne wersy: „A czy pomyślał, że ustom matki wybaczy! Pocałunek zadany, gdy płakał jego ojciec?”. Dostrzegamy oczywiście urodę miękkich angielskich samogłosek w słowach brood i wooed, jak i dodatkowy urok, płynący z osamotnienia czasownika wooed (opłakiwać) — Rossetti nie pisze bowiem „wooed her” (opłakiwał ją), lecz po prostu „płakał” — dlatego słowo to rozbrzmiewa niejako bez końca.
Istnieje jednak także inny rodzaj piękna. Weźmy pewien powszechnie niegdyś znany przymiotnik. Nie władam greką, ale wydaje mi się, że po grecku brzmi on oinopa pontos, co po angielsku oddaje się najczęściej jako wine-dark sea (morze ciemne jak wino). Mniemam, że słowo „ciemne” zostaje podsunięte czytelnikowi, żeby ułatwić mu lekturę. Być może miało to być winy sea (winne morze, morze jak wino) lub coś w tym rodzaju. Jestem bowiem pewien, że kiedy Homer albo Grecy, którzy spisywali jego dzieło, używali tych słów, mieli na myśli po prostu morze, a określający je przymiotnik był zrozumiały i powszedni. Gdybym dziś jednak ja albo ktoś z was, wypróbowawszy wielu wymyślnych przymiotników‚ użył w utworze poetyckim określenia „morze ciemne jak wino”, nie byłoby to zwykłym powtórzeniem greckiego tekstu, lecz raczej powrotem do tradycji. Mówiąc o „morzu ciemnym jak wino”, myślimy o Homerze i trzydziestu wiekach, jakie rias od niego dzielą. A zatem choć słowa pozostaną te same, pisząc dziś „morze ciemne jak wino”, piszemy w rzeczywistości coś zupełnie innego, niż pisał kiedyś Homer.
Język zmienia się więc, i pisarze łacińscy dobrze już o tym wiedzieli. Zmienia się także czytelnik, co znów prowadzi nas do pewnej starogreckiej metafory — metafory albo raczej prawdy, powiadającej, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z elementem strachu. Najpierw myślimy chyba o płynącej rzece:
„Oczywiście, rzeka płynie, ale zmienia się woda”. Potem, z coraz wyraźniej dochodzącym do głosu poczuciem przerażenia, czujemy, że i my się zmieniamy — i że jesteśmy równie zmienni i ulotni, jak rzeka.
Naturalnie nie musimy martwić się specjalnie losem klasyki, albowiem piękno nadal nas otacza. Chciałbym w tym miejscu zacytować kolejny wiersz, tym razem autorstwa Roberta Browninga, poety dzisiaj nieco zapomnianego.
Just when we’re safest, there’s a sunset-touch,
A fancy from a flower-bell, some one’s death,
A chorus-ending from Euripides.
Choć bezpiecznych jak nigdy, zachód słońca nas dotknie,
Zaduma z dzwonka kwiatu, śmierć cudza,
Finał chóru Eurypidesa.
...
iskraognia