!Robert Ervin Howard - Conan. Godzina smoka.txt

(395 KB) Pobierz
ROBERT E. HOWARD
   
   
   
CONAN GODZINA SMOKA
   
TYTU� ORYGINA�U THE HOUR OF THE DRAGON
PRZE�O�Y� STANIS�AW CZAJA
   
Tytu� orygina�u The Hour of the Dragon Berkley Books, New York 1977
   Pierwodruk: Weird Tales, grudzie� 1935, stycze�kwiecie� 1936, i wyd.: Gnome Press, New York 1950, pt. Conan the Conqueror

GODZINA SMOKA
   
                        Chwieje si� Lew, upada w mrok,
                        chwytaj� go demony.
                        Szkar�atne skrzyd�a pr�y Smok
                        przez czarny wiatr niesiony�
                        Rycerze wiecznym legli snem,
                        bo srogi b�j ich strudzi�,
                        A w g��bi g�r przekl�tych, hen,
                        szata�ski r�j si� budzi.
                        Godzina Smoka! Trupi ch��d.
                        Strach krwawym �ypie okiem�
                        Godzina Smoka! Struchla� lud �
                        kt� oprze si� przed Smokiem?!

1. U�PIONY, ZBUD� SI�!
   
   Zmarszczy�y si� aksamitne kotary i �l�c po �cianach fal� rozedrganych cieni zamigota�y p�omienie d�ugich �wiec. A przecie� najs�abszy powiew wiatru nie przemkn�� przez komnat�. Wok� hebanowego sto�u, na kt�rym po�yskuj�c jak rze�biony jaspis spoczywa� zielony sarkofag, sta�o czterech m�czyzn. W uniesionej prawicy ka�dego z nich dziwnym zielonkawym blaskiem p�on�a czarna �wieca osobliwego kszta�tu. Noc okrywa�a �wiat, a zb��kany wiatr zawodzi� w mrocznych ga��ziach drzew.
   Pe�na skupienia cisza i chybotliwe cienie pospo�u w�ada�y komnat�, podczas gdy cztery pary l�ni�cych napi�ciem oczu wpatrywa�y si� w d�ug� zielon� skrzyni�, na kt�rej, rzek�by�, tajemne hieroglify obdarzone �yciem przez niepewne �wiat�o wi�y si� jak w�e. M�� u st�p sarkofagu pochyli� si� nad nim i porusza� sw� �wiec�, jak gdyby kre�l�c w powietrzu mistyczny symbol. P�niej, osadziwszy �wiec� w czarno�z�otej miseczce, mamrocz�c jak�� niepoj�t� dla kompan�w formu��, wsun�� szerok� bia�� d�o� mi�dzy fa�dy swej obszytej gronostajami szaty. Gdy j� na powr�t wyci�gn��, dzier�y� w gar�ci kul� �ywego ognia.
   Trzech pozosta�ych g��boko zaczerpn�o powietrza; �niady, pot�ny m�czyzna stoj�cy w g�owach sarkofagu wyszepta�:
   � Serce Arymana!
   Mistrz ceremonii szybkim gestem nakaza� cisz�. Gdzie� w dali j�� �a�o�nie zawodzi� pies, a po drugiej stronie zaryglowanych pancernych drzwi rozleg�y si� ukradkowe st�pni�cia. Nikt jednak nie odrywa� wzroku od sarkofagu, nad kt�rym m�� w gronostajach porusza� teraz p�omiennym klejnotem, mrucz�c zakl�cia, kt�re by�y prastare w dniu zatoni�cia Atlantydy. �ar bij�cy z kamienia o�lepia�, nie mieli tedy pewno�ci, co widz�, lecz wnet rze�biona pokrywa sarkofagu wybrzuszy�a si� i p�k�a z trzaskiem, jak gdyby naparto na ni� od �rodka z pot�n� si��, i pochyliwszy si� ciekawie w prz�d dojrzeli mumi� � skulon�, pomarszczon� i wyschni�t� sylwet�, kt�rej br�zowe cz�onki wyziera�y spo�r�d przegni�ych banda�y na kszta�t zmursza�ych konar�w.
   � O�ywi� to co�? � wymamrota� z sardonicznym u�mieszkiem drobny ciemnosk�ry m�czyzna stoj�cy po prawej stronie. � Rozpadnie si� za lada dotkni�ciem. G�upcy jeste�my�
   � Szszsz! � sykn�� rozkazuj�co wysoki, kt�ry dzier�y� kamie�. Pot wyst�pi� na jego szerokie bia�e czo�o, a oczy rozszerzy�y si�. Pochyli� si� do przodu i nie dotykaj�c mumii z�o�y� na jej piersi gorej�cy klejnot. Potem odst�pi� do ty�u i patrzy� z szale�czym napi�ciem, jego usta za� wypowiada�y bezg�o�ne zakl�cie.
   I by�o tak, jakby kula �ywego ognia p�on�a migotliwie na martwym pomarszczonym �onie. Przez zaci�ni�te z�by obserwator�w z trudem przedostawa� si� sycz�cy oddech. Albowiem przed ich oczyma dokonywa�a si� przera�aj�ca przemiana. Zasuszona posta� w sarkofagu j�a rosn��, poszerza� si�, wyd�u�a�. Banda�e p�k�y i rozsypa�y si� w br�zowy proch. Skurczone ko�czyny nabrzmia�y, wyprostowa�y si�. Ich mroczna barwa pocz�a ja�nie�.
   � Na Mitr�! � wyszepta� wysoki z�otow�osy m�czyzna z lewej strony. � Nie by� Stygijczykiem. To przynajmniej jest prawd�.
   I zn�w dr��cy palec nakaza� cisz�. Pies w dali ju� nie wy�. Skamla� teraz, jakby dr�czony koszmarnym snem, lecz i ten odg�os wkr�tce zamar�, a w ciszy nagle zapad�ej z�otow�osy m�� wyra�nie us�ysza� skrzypienie ci�kich drzwi, jak gdyby kto� z wielk� moc� napiera� na nie od zewn�trz. Z d�oni� na mieczu j�� si� tedy odwraca�, ale cz�owiek w gronostajach sykn�� ostrzegawczo:
   � Zosta�! Nie przerywaj �a�cucha! I nie id� do drzwi, je�li ci �ycie mi�e!
   Jasnow�osy wzruszy� ramionami, odwr�ci� si� i nagle stan�� jak wryty. W jaspisowym sarkofagu spoczywa� �ywy cz�owiek: wysoki, krzepki, nagi, o bia�ej sk�rze, czarnow�osy i czarnobrody. Le�a� bez ruchu z szeroko rozwartymi oczyma, r�wnie nie�wiadomymi i pozbawionymi wyrazu jak oczy nowo narodzonego dzieci�cia. Na jego piersi wci�� jarzy� si� i migota� ogromny klejnot.
   M�czyzna w futrze zatoczy� si� niby ogarni�ty s�abo�ci� po chwilach nieludzkiego napi�cia.
   � Isztar! � sapn��. � To Xaltotun!� i on �yje. Valeriusie! Tarascusie! Amalricu! Czy widzicie? Czy widzicie? W�tpili�cie we mnie� ale ja nie zawiod�em! Byli�my dzisiejszej nocy o krok od rozwartych wr�t piekie� i tu� obok nas zgromadzi�y si� bestie ciemno�ci � tak, pod��y�y za nim do samych wr�t � ale przywr�cili�my do �ycia wielkiego maga.
   � I, nie w�tpi�, skazali�my nasze dusze na m�ki wieczyste � wymamrota� niski, �niady Tarascus.
   Jasnow�osy, Valerius, roze�mia� si� szeroko.
   � Jakie� m�ki mog� by� gorsze od samego �ycia? Wszyscy jednakowo przekl�ci jeste�my od dnia narodzin. A poza tym, kto by za tron nie sprzeda� swej �a�osnej duszyczki?
   � Nie masz inteligencji w jego wzroku, Orastesie � ozwa� si� ogromny Amalric.
   � D�ugo by� martwy � odpar� Orastes. � Jest jak cz�ek nagle wyrwany ze snu, kt�ry w jego duszy posia� Pustk�. �le m�wi�: by� martwy, nie u�piony. Na powr�t przywiedli�my jego dusz� skro� otch�anne wiry nocy i zapomnienia. Ja do� przem�wi�.
   Pochyli� si� nad sarkofagiem i wbiwszy wzrok w ciemne oczy spoczywaj�cego w nim cz�owieka, ozwa� si� powoli:
   � Xaltotunie, zbud� si�.
   Wargi zmartwychwsta�ca poruszy�y si� mechanicznie.
   � Xaltotunie � wyrzek� g�uchym szeptem.
   � Ty� jest Xaltotun � o�wiadczy� Orastes tonem hipnotyzera, kt�ry wmawia co� w u�pionego. � Ty� jest Xaltotun z Pythonu w Acheronie.
   W ciemnych oczach zamigota� w�t�y promyk.
   � By�em Xaltotunem � da� si� s�ysze� szept. � Jestem martwy.
   � Ty� Xaltotun! � wykrzykn�� Orastes. � Nie jeste� martwy, �yjesz!
   � Jestem Xaltotunem, ale martwy spoczywam w stygijskim Khemi, gdzie skona�em.
   � Kap�ani, kt�rzy zadali ci jadu, za pomoc� mrocznej swej sztuki zmumifikowali twe cia�o i wszelkie organa zachowali w stanie nienaruszonym � oznajmi� Orastes. � Ale teraz zn�w �yjesz! To Serce Arymana przywr�ci�o ci �ycie, �ci�gn�wszy tw� dusz� spoza czasu i przestrzeni.
   � Serce Arymana! � Ogie� przypomnienia zap�on�� ja�niej. � Barbarzy�cy mi je ukradli!
   � Pami�ta � mrukn�� Orastes. � Wyjmijcie go z sarkofagu.
   Pos�uchali z wahaniem, jakby nieradzi dotkn�� cz�owieka, kt�rego wskrzesili, i wcale nie wr�ci�a im pewno��, gdy poczuli pod palcami j�drne muskularne cia�o t�tni�ce krwi� i �yciem. Przenie�li go wszelako na st�, Orastes za� oblek� Xaltotuna w osobliw� ciemn� szat� z aksamitu zdobn� rozsianym wzorem z gwiazd i p�ksi�yc�w, a potem narzuci� mu na skronie zaw�j ze z�otog�owiu, kt�ry skry� opadaj�ce na ramiona czarne k�dziory.
   Pozwala� czyni� ze sob� wszystko i nic nie m�wi�, nawet w�wczas, gdy usadzili go w podobnym do tronu krze�le o wysokim hebanowym oparciu, szerokich srebrnych por�czach i nogach wyrobionych w kszta�t z�otych pazur�w.
   Siedzia� nieruchomo i z wolna inteligencja poczyna�a rozpala� si� w jego ciemnych oczach, kt�re nabiera�y g��bi, stawa�y si� zagadkowe i �wietliste. I by�o tak, jakby ukryte z dawien dawna �wiat�a magiczne wyp�ywa�y niespiesznie na powierzchni� z otch�annych g��bin nocy.
   Orastes ukradkiem zerkn�� na kompan�w, kt�rzy ogarni�ci niezdrow� fascynacj� gapili si� na swego niezwyk�ego go�cia. Stalowe ich nerwy wytrzyma�y pr�b�, co ludzi mi�kszych by�aby przywiod�a do szale�stwa. Wiedzia�, �e nie ze s�abeuszami zawi�za� spisek, lecz m�ami, kt�rych odwaga by�a r�wnie g�o�na, co burzycielskie ambicje i zdolno�� czynienia z�a. Potem obr�ci� uwag� na posta� w krze�le o hebanowym oparciu. A ta na koniec przem�wi�a.
   � Pami�tam � rozleg� si� silny d�wi�czny g�os w j�zyku nemedyjskim o dziwnym archaicznym akcencie. � Jam jest Xaltotun, kt�ry by� arcykap�anem Seta w achero�skim Pythonie. Serce Arymana � �ni�em, �em je odnalaz� � gdzie� ono jest?
   Orastes w�o�y� mu je w d�o� i wstrzyma� oddech, wpatrzony w g��bi� straszliwego klejnotu p�on�cego teraz w gar�ci Xaltotuna.
   � Skradziono mi je dawno temu � rzek� �w. � Jest ono krwawym sercem mroku, zdolnym nie�� ratunek lub przekle�stwo. Z wielkiej dali przyby�o � i z g��bin czasu. P�ki je mia�em w swych d�oniach, nikt nie m�g� mi sprosta�. Ale skradziono je i pad� Acheron, ja za�, jako wygnaniec, umkn��em do mrocznej Stygii. Wiele pami�tam, ale i wiele zapomnia�em. By�em w dalekiej krainie za mglistymi otch�aniami, zatokami i mrocznymi oceanami. Jaki mamy rok?
   � Zmierzch roku Lwa � odpar� Orastes � trzy tysi�ce lat od upadku Acheronu.
   � Trzy tysi�ce lat! � mrukn�� Xaltotun. � Tak wiele? Kim jeste�cie?
   � Ja jestem Orastes, niegdy� kap�an Mitry. Ten cz�ek to Amalric, baron Tor w Nemedii, �w drugi to Tarascus, m�odszy brat kr�la tej krainy. Ten za� wysoki to Valerius, prawy dziedzic tronu Aquilonii.
   � Czemu�cie dali mi �ycie? � zapyta� Xaltotun. � Czego ode mnie ��dacie?
   By� ju� w pe�ni o�ywiony i przytomny, a przenikliwe jego oczy dawa�y �wiadectwo, i� nic nie przy�miewa pracy umys�u. Z zachowania jego znikn�o wahanie i niepewno��. Przeszed� wprost do rzeczy, jak kto�, kto wie, �e nic nie daje si� za darmo. Orastes odp�aci� mu r�wn� szczero�ci�.
   � Rozwarli�my dzisiejszej nocy wrota piekie�, by wyswobodzi� tw...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin