Clive Cussler - Hawajski wir.rtf

(599 KB) Pobierz

Cussler Clive

 

Hawajski Wir

 

Tłumaczenie: Jarosław Kotarski

 

Wydanie polskie: 1992

Wydanie oryginalne: 1983


Słowo od autora

 

Nie jest to szczególnie ważne, ale ta książka jest pierwszą z serii przygód Dirka Pitta. Gdy zebrałem się na odwagę, by napisać powieść z gatunku sensacyjno-przygodowego, zacząłem szukać bohatera, który byłby inny niż ogólnie przyjęte wzorce obowiązujące w tym gatunku. Kogoś, kto nie byłby agentem wywiadu, policjantem czy prywatnym detektywem, kto równie dobrze czułby się na kolacji z piękną kobietą w renomowanym lokalu, jak i popijając piwo z kumplami w barze. Kogoś twardego, gdy trzeba i otoczonego mgiełką tajemniczości. Kogoś, czyim naturalnym środowiskiem byłoby nie kasyno czy zaułki Nowego Jorku, ale morze. Kogoś, kto lubiłby nieznane i przyjmował ryzykowne wyzwania.

I tak w mojej wyobraźni narodził się Dirk Pitt.

Ponieważ w tej powieści brak skomplikowanej intrygi i ponieważ była to pierwsza napisana przeze mnie książka, nie chciałem jej publikować, jednakże długotrwała presja przyjaciół, rodziny, wydawcy i sympatyków w końcu zwyciężyła i oto debiut Dirka Pitta znalazł się w rękach czytelników.

Mam nadzieję, że powieść zapewni kilka godzin przyjemnej rozrywki, a być może przez część czytelników zostanie potraktowana jako swoista ciekawostka historyczna.

 

Clive Cussler


Prolog

 

Każdy ocean odbiera daninę statków i ludzi, ale żaden nie jest żarłoczniejszy od Pacyfiku. Apetyt tego ogromnego zbiornika wodnego jest znany, podobnie jak i to, że pochłania swe ofiary w niezwykły i nieoczekiwany sposób. Tutaj miał miejsce bunt na „Bounty” i spalenie okrętu na Pitcairn Island, tu zatonął „Essex” - jedyny statek, o którym wiadomo na pewno, że zatopił go wieloryb. Przypadek ten zainspirował Melville’a do napisania Moby Dicka. Tu także pod kadłubem „Hai Maru” eksplodował podwodny wulkan. Jednak pomimo tych wszystkich wybryków największy ocean Ziemi zazwyczaj jest cichy i spokojny. Mimo to, a właściwie zwłaszcza dlatego nie należy go lekceważyć. Osoby ciche i wstydliwe często zmieniają się w bestie; ujawniają cechy charakteru, o które nikt by ich nie podejrzewał.

Takie myśli były jednak zupełnie obce komandorowi Feliksowi Dupree, gdy tuż przed zmrokiem wspinał się na mostek swego atomowego okrętu podwodnego „Starbuck”. Skinął głową oficerowi wachtowemu i oparł się o reling. Z rozkoszą wdychając morską bryzę, pełen zawodowej dumy spoglądał na obły dziób okrętu z łatwością prujący fale.

Większość ludzi czuje przed morzem respekt, a nawet się go boi. Ale nie Dupree. Człowiek ten żywił do morza takie uczucia jak ateista dla religii: owszem, należy akceptować gniew burzy i spokój ciszy, lecz nigdy nie dać się zwieść ich urokowi. Spędził dwadzieścia lat na morzu, z czego czternaście na okrętach podwodnych, ale ciągle pragnął czegoś więcej. Był kapitanem najnowszego, najbardziej doskonałego okrętu podwodnego na świecie, ale i to mu nie wystarczało.

„Starbuck” niedawno opuścił stocznię w San Francisco. Konstrukcja okrętu od kilu do ostatniej śrubki była całkowicie nowatorska - każdy element i każdy system został zaprojektowany przez komputer, dzięki czemu „Starbuck” był prekursorem nowej generacji podwodnych miast zdolnych płynąć dwa tysiące stóp pod powierzchnią z szybkością dwudziestu pięciu węzłów. W tym rejsie przypominał konia wyścigowego czystej krwi na pierwszym pokazie, niespokojnego i gotowego zademonstrować, co potrafi. Widowni jednak nie było. Był to bowiem pierwszy rejs okrętu i Departament Obrony polecił przeprowadzić próby na pustkowiu w całkowitej tajemnicy. Dodatkowo, by uniknąć ciekawskich, okręt podwodny popłynął sam, bez towarzyszącej zwykle w takich przypadkach jednostki nawodnej.

Dupree został wybrany na dowódcę tego dziewiczego rejsu dzięki reputacji osoby trzeźwo myślącej i zwracającej uwagę na szczegóły. W Annapolis uzyskał przydomek „Bank danych”, gdyż wystarczyło podać mu fakty i czekać, aż udzieli logicznych odpowiedzi. W US Navy znano jego talent, ale na stanowiskach admiralskich umiejętności oceniano na równi z osobowością, znajomościami i talentem do zjednywania sobie ludzi, a tych cech Dupree nie miał. W efekcie pomijano go przy awansach.

Rozległ się brzęczyk wewnętrznego telefonu. Wachtowy odebrał, słuchał przez chwilę w milczeniu, skinął głową i odwieszając słuchawkę, zameldował:

- Sonar melduje, że dno w ciągu ostatnich pięciu mil podniosło się o tysiąc pięćset stóp, sir.

- Prawdopodobnie jakiś podwodny łańcuch górski - mruknął Dupree. - Ciągle jeszcze mamy pod sobą milę wody. Nie ma obawy, nie utkniemy na mieliźnie.

- Zawsze lepiej mieć parę stóp w zapasie - uśmiechnął się porucznik.

Dupree odpowiedział uśmiechem i powoli odwrócił się w stronę dziobu, unosząc lornetkę zawieszoną na szyi. Wiedział, że to niepotrzebne, gdyż system radarowy wykryłby przeszkodę o wiele wcześniej niż oko obserwatora, ale był to nawyk wyrobiony przez setki godzin spędzonych na starych okrętach i poświęconych przeszukiwaniu otaczających wód w poszukiwaniu wroga lub przyjaciela. Poza tym patrzenie na fale przez szkła było czymś naprawdę uspokajającym. W końcu z westchnieniem opuścił lornetkę i oznajmił:

- Schodzę na kolację. Proszę przygotować mostek do zanurzenia o dwudziestej pierwszej.

Dupree zszedł trzy poziomy niżej i znalazł się na stanowisku dowodzenia. Nad zasłanym mapami stołem nawigacyjnym zastał pochylonych nawigatora i pierwszego oficera.

- Mamy dziwne odczyty, sir - odezwał się Pierwszy na jego widok.

- Nie ma to jak jakaś tajemnica na zakończenie dnia - mruknął Dupree; był w dziwnie dobrym nastroju. Podszedł do nich i spojrzał na papier rozpostarty na podświetlonym od spodu blacie. Mapę pokrywała siatka krótkich, krzyżujących się linii opatrzonych odręcznymi notatkami i wzorami matematycznymi. - W czym problem? - zapytał.

- Dno podnosi się w sposób naprawdę zaskakujący - zaczął powoli nawigator. - Jeżeli w ciągu dwudziestu pięciu mil to się nie zmieni, wylądujemy na wyspie czy też wyspach, które według mapy po prostu nie istnieją.

- Jaką mamy pozycję?

- Jesteśmy tu, sir. - Ołówek nawigatora wskazał miejsce. - Sześćset siedemdziesiąt mil na północ od Kahuku Point na Oahu, kurs zero-zero-siedem stopni.

Dupree sięgnął po mikrofon zwisający obok tablicy kontrolnej.

- Radar, tu kapitan. Macie coś na ekranie?

- Nie, sir - odparł mechanicznie operator. - Ekran czysty... zaraz... poprawka, sir. Mam słabe echo na horyzoncie, dwadzieścia trzy mile przed dziobem.

- Co to jest? Wyspa?

- Nie, sir. Raczej chmura lub dym. Nie jestem pewien, sir.

- Dobrze, proszę zameldować jak tylko zidentyfikujecie odczyt. - Dupree odwiesił mikrofon i odwrócił się do stołu nawigacyjnego. - I co panowie na to?

- Jeżeli to dym, to musi być i ogień - zastanowił się na głos Pierwszy. - Co może się tu palić? Wyciek ropy?

- Z czego? - spytał zniecierpliwiony kapitan. - Jesteśmy z dala od wszystkich linii żeglugowych. Najbliższa, z San Francisco do Honolulu i dalej na wschód, leży czterysta mil na południe. Nie, płonąca ropa nie ma sensu. Nowy, dotąd nie rejestrowany wulkan, to już lepsze przypuszczenie, ale nadal jedynie przypuszczenie.

Tymczasem nawigator naniósł na mapę namiar radaru i obwiódł go niewielkim kółkiem.

- Chmura nad samą wodą też nie - mruknął. - Warunki atmosferyczne całkowicie wykluczają możliwość powstania czegoś takiego.

- Kapitanie, tu radar - rozległo się z głośnika. - Zidentyfikowaliśmy to, sir. Odczyt taki sam jak ławica mgły w New England. Gruba powłoka o średnicy około trzech mil.

- Jesteście tego pewni?

- Mogę się założyć o następny awans, sir.

Dupree przełączył mikrofon na mostek i poinformował wachtowego:

- Poruczniku, nowy kontakt radarowy przed dziobem. Proszę zameldować, jak tylko pan coś dostrzeże. - Wyłączył mikrofon i spytał Pierwszego: - Jaka jest aktualna głębokość?

- Dwa tysiące osiemset stóp i nadal szybko maleje, sir.

- Szału można dostać - mruknął nawigator, ocierając pot z karku. - Jedyne takie wzniesienie, o którym słyszałem, jest w Rowie Peruwiańsko-Chilijskim. Zaczyna się na dwudziestu tysiącach stóp pod powierzchnią i wznosi się o milę na odcinku każdej mili. Do tej pory jest uznawane za najbardziej strome podwodne zbocze na świecie.

- Mhm - mruknął Pierwszy. - Geolodzy będą mieli niezłe miny, gdy im pokażemy te wykresy.

- Może odnaleźliśmy zaginiony kontynent Mu?

- Daj spokój. Stanom Zjednoczonym potrzeba do szczęścia jeszcze jednego kontynentu, na który trzeba będzie wysyłać pomoc.

- Tysiąc osiemset pięćdziesiąt stóp - zameldował sonarzysta.

- Boże - jęknął nawigator. - Tysiąc stóp w górę na mniej niż pół mili. To niemożliwe!

Dupree przeszedł na lewą stronę pomieszczenia i przysunął twarz do ekranu sonaru, którego cyfrowy odczyt ukazywał dno jako zygzakowatą linię ostro wznoszącą się ku czerwonej kresce oznaczającej powierzchnię morza.

- Czy istnieje możliwość złego wyskalowania? - spytał, kładąc dłoń na ramieniu operatora.

- Nie, sir. - Operator przełączył coś i sąsiedni ekran ożył, ukazując ten sam obraz. - Sprawdziłem to wcześniej. To odczyt z zapasowego sonaru; jest dokładnie taki sam.

Dupree obserwował przez chwilę stale wznoszący się zygzak, po czym wrócił do stolika i przyjrzał się aktualnej pozycji, którą naniósł nawigator.

- Tu mostek - odezwał się głośnik. - Przed nami ławica mgły.

- Rozumiem. - Kapitan wyłączył mikrofon, nadal w zamyśleniu wpatrując się w mapę.

- Mamy wysłać wiadomość do Pearl Harbor, sir? - spytał nawigator. - Może powinni wysłać na rozpoznanie samolot?

Dupree milczał, bębniąc lekko palcami po blacie. Rzadko podejmował błyskawiczne decyzje. Jeżeli nie musiał, to wolał postępować zgodnie z regulaminem.

Znaczna część załogi służyła już pod jego rozkazami i choć nie uwielbiali go ślepo, to jednak cieszył się szacunkiem i podziwem za trafność podejmowanych decyzji. Ufali mu i byli pewni, że nie będzie niepotrzebnie ryzykował i narażał zarówno swego, jak i ich życia. W każdym innym wypadku mieliby rację i on sam pierwszy by to przyznał, ale tym razem mylili się i to całkowicie.

- Sprawdzimy to - powiedział cicho.

Zastępca i nawigator wymienili podejrzliwe spojrzenia. Rozkazy były jasne - przetestować i sprawdzić okręt, a nie gonić za dziwną mgłą. Mimo wątpliwości wzruszyli ramionami i wydali stosowne instrukcje.

Nikt nigdy się nie dowie, dlaczego komandor Dupree nagle postąpił wbrew swej naturze i odstąpił od dosłownego wykonywania rozkazów. Być może tym razem nieznane zbyt silnie go przyciągało, a być może ujrzał się w roli odkrywcy wracającego do portu w chwale po należne mu, a dotąd odmawiane uznanie. Jakiekolwiek powody by nim nie kierowały, zaginęły wraz z okrętem, który zmienił kurs i pomknął przez fale niczym ogar za świeżym tropem.

„Starbuck” miał wpłynąć do Pearl Harbor w poniedziałek następnego tygodnia. Gdy nie pojawił się, a radiowe wezwania pozostały bez odpowiedzi, zorganizowano zakrojone na wielką skalę poszukiwania lotnicze i morskie. Bezskutecznie. Nie odkryto ani okrętu, ani jakichkolwiek szczątków, ani plam ropy. US Navy musiała przyznać się do utraty najnowszego okrętu podwodnego wraz z całą, liczącą sto sześćdziesiąt osób załogą. Oficjalnie ogłoszono, że USS „Starbuck” zaginął na Pacyfiku wraz z całą załogą. Czas, miejsce i przyczyna pozostały nieznane.


Rozdział 1

 

Wśród zatłoczonych hawajskich plaż nadal możliwe jest znalezienie łachy piasku oferującej względną, a czasami nawet całkowitą samotność. Jednym z takich nigdzie nie reklamowanych miejsc jest plaża na Kaena Point, wrzynająca się w Kauai Channel. Można się tu spokojnie i samotnie poopalać i odprężyć. Plaża zachwycała pięknem, ale był to urok zwodniczy. Omywały ją gwałtowne prądy, groźne nawet dla bardzo doświadczonych pływaków. Co roku, niby w jakimś upiornym rozkładzie jazdy, ginął tutaj co najmniej jeden amator kąpieli zwabiony łagodnością fal. Wypływał bez problemów, ale gdy tylko próbował wracać, natykał się na prąd znoszący go błyskawicznie i nieustępliwie na otwarte morze. Paniczne krzyki o pomoc słyszały jedynie szybujące w górze albatrosy.

Tego dnia, na tej właśnie plaży wygrzewał się potężnie zbudowany mężczyzna ubrany w białe kąpielówki, które ładnie kontrastowały z opalenizną. Owłosiona pierś unosiła się miarowo w powolnym oddechu wskazującym na sen. Leżący zasłonił oczy muskularnym ramieniem, przykrywając częściowo czarne, gęste włosy. Widoczna część twarzy miała regularne, przyjemne rysy.

Dirk Pitt, gdyż to jego sześć stóp i trzy cale smażyły się na słońcu, obudził się i uniósł na łokciach, rozglądając się ciemnozielonymi oczyma. Dla większości ludzi plaża była miejscem zabaw, opalania się i obserwacji licznych nagusów. Dla Dirka plaża była jakby żywą istotą, która ciągle zmienia kształt i charakter, poddając się działaniu wody i wiatru. Fale docierające do brzegu, rosnące o tysiące mil od brzegu na targanym sztormem oceanie, dochodząc do płycizny, wznosiły się na mniej więcej osiem stóp i załamywały się z rykiem, po czym spokojnie osiągały brzeg, łagodnie omywając piasek.

Nagle jego uwagę zwrócił nieoczekiwany błysk oddalony o jakieś trzysta jardów od brzegu. Rozbłysk natychmiast zniknął zakryty kolejną falą, ale po chwili znów się pojawił. Kształt z tej odległości był nie do zidentyfikowania, ale kolor nie ulegał wątpliwości: fluorescencyjna, jaskrawa żółć.

Najrozsądniej było po prostu leżeć dalej i czekać, aż w końcu prąd wyniesie ów nieznany obiekt na brzeg. Minęło jednak pół godziny, a to żółte coś nadal kołysało się radośnie na wodzie. Pitt stracił resztki cierpliwości i przyglądając się obiektowi niczym kot oddzielonej bagnem myszy, zepchnął zdrowy rozsądek na drugi plan. Powoli wstał i ruszył w kierunku wody. Gdy sięgnęła mu do kolan, rzucił się szczupakiem, tak obliczając ruch, by załamująca się fala przepłynęła ponad nim. Woda była ciepła jak w wannie - pomiędzy siedemdziesiąt pięć a siedemdziesiąt osiem stopni Fahrenheita. Wynurzył głowę na powierzchnię i popłynął, pozwalając w znacznej mierze nieść się prądowi ku głębszej wodzie. Nie musiał unosić głowy, by na czas dostrzec kolejną falę - wiatr zwiewający z jej szczytu mgiełkę wodnego pyłu docierał do Pitta wystarczająco wcześnie, by zdążył nabrać powietrza i poczekać, aż potężna ściana wody przepłynie nad nim. Potem znów była chwila spokoju, wydech i sytuacja powtarzała się.

Po kilku minutach przestał płynąć. Unosił się w miejscu, wykonując jedynie nieznaczne ruchy. Rozejrzał się. Żółty przedmiot był o dwadzieścia jardów w lewo. Paroma silnymi uderzeniami ramion Pitt skompensował prąd znoszący go w prawo i dotknął palcami śliskiej, obłej powierzchni. Łup miał kształt cylindra długiego na dwie stopy, szerokiego na osiem cali i całkowicie otoczonego żółtą, wodoodporną osłoną z plastiku. Na końcach cylinder oznaczono czarnym napisem: US NAVY. Był lekki - ważył mniej niż sześć funtów i unosił się spokojnie na powierzchni. Pitt objął go i przez chwilę pozwolił rękom odpocząć. Dało mu to okazję do dokładnego zorientowania się w sytuacji.

Plaża była pusta na parę mil w obu kierunkach. Niemożliwe więc było, by ktokolwiek mógł docenić jego głupotę i wezwać pomoc, informując władze. Spadzistym klifom rozciągającym się poza granicami plaży nawet nie poświęcił uwagi: szansa na to, by ktoś zabawiał się wspinaczką w środku tygodnia równała się zeru. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, czysto zresztą retoryczne: po co zrobił coś aż tak głupiego? Stwierdził, że po raz kolejny podjął wyzwanie, nie licząc się zbytnio z konsekwencjami, a gdy je już podjął, to nie potrafił zrezygnować. W konsekwencji znajdował się w mocy morza, które nie zamierzało dać mu szansy ucieczki.

Przez chwilę rozważał szansę płynięcia wprost do brzegu, ale tylko przez chwilę. Mark Spitz mógłby tego dokonać, ale Mark ćwiczył pół życia, zanim zdobył olimpijskie złoto i nie wypalał przy tym paczki papierosów dziennie ani nie kończył dnia kilkoma podwójnymi Cutty Sark z lodem. Jedyne co dawało nadzieję, to przechytrzenie starej matki natury w jej własnej grze. Otaczające go fale były znacznie niższe, a prąd znacznie słabszy. Uśmiechnął się lekko - prądy i przeciwprądy były jego starymi znajomymi, podobnie jak każdego, kto parę lat zajmował się surfingiem. Znał ich zasady i sztuczki. Pływak mógł zostać zniesiony na pełne morze mimo rozpaczliwych wysiłków, by temu zapobiec, a tymczasem bawiące się kilkadziesiąt jardów dalej dzieci nawet nie czuły najmniejszego muśnięcia prądu.

Prądy takie jak ten powstawały, gdy fala przypływająca powracała do oceanu przez wąskie kanały w podwodnych piaskach spowodowane najczęściej przez sztormy. W zależności od rozkładu tych kanałów oraz siły fali prąd osiągał rozmaite szybkości. Ten Dirk oceniał na co najmniej cztery mile na godzinę, co dla niezłego pływaka, którym zresztą był, i tak stanowiło niemałą trudność. Obserwując systematyczny spadek szybkości, z którą prąd ciągnął go ze sobą, Pitt doszedł do wniosku, że musiał znaleźć się na jego skraju. Wystarczyło teraz trochę wzmożonego wysiłku, by poruszając się równolegle do brzegu, wyrwać się z jego uścisku, po czym wylądować w innym miejscu niż to, z którego wypłynął.

Bardziej niż prądu obawiał się rekinów. Tak daleko od brzegu, wśród wysokich fal ryby te nie zawsze oznajmiały swą obecność płetwą tnącą powierzchnię, zawsze natomiast polowały. Bez maski do nurkowania nie mógł nawet dostrzec, czy nie grozi mu podwodny atak. Jedyną nadzieję pokładał w tym, że zdoła dotrzeć do obszaru załamywania się fal bez spotkania z żarłocznymi bestiami. Na płytszych i bardziej wzburzonych wodach był w miarę bezpieczny - turbulencje, które tam istnieją, powodują unoszenie się sporej ilości piasku, a to z kolei utrudnia rekinom oddychanie. Jedynie najgłodniejsze z nich zapuszczają się w tak niegościnne okolice.

Teraz nie było sensu oszczędzać sił. Ruszył, potężnymi zagarnięciami młócąc wodę, zupełnie jakby wszystkie rekiny Pacyfiku płynęły tuż za nim. Minął prawie kwadrans, zanim poczuł pierwsze, słabiutkie jeszcze pchnięcie fali w stronę brzegu. Po kilku minutach silna fala uniosła cylinder i jego wystarczająco silnie, by zdołał osiągnąć brzeg. Ledwie dotknął kolanami piasku, szybko pozbierał się i zataczając się niczym pijany, wyszedł z wody, ciągnąc za sobą cylinder. Opadł na piasek dwadzieścia jardów od linii przypływu. Odetchnął, wyciągając się na rozgrzanym piasku.

- Jeszcze nie tym razem - mruknął.

Po długiej chwili Pitt zainteresował się zdobyczą. Gdy zdjął plastikową osłonę, ujrzał aluminiowy pojemnik. Nigdy takiego nie widział. Boki wytłoczone były we wzorek przypominający do złudzenia miniaturowe tory kolejowe, a jeden koniec zamknięty był odkręcanym wiekiem. Drobnozwojowy gwint nacięty na szerokości kilku cali zapewniał zawartości dobrą ochronę przed wilgocią. Wewnątrz zaś znajdował się ciasno zwinięty rulon kilkunastu kartek papieru. Dirk wyjął je i rozprostował, przyglądając się stronicom odręcznego pisma wypełniającego urzędowe druki.

Żadna siła nie była w stanie powstrzymać go przed zapoznaniem się z treścią tego, co wyłowił. W miarę czytania, pomimo dziewięćdziesięciostopniowego upału, zaczęło mu się robić zimno. Rozejrzał się odruchowo, prawie pewien, że ktoś go obserwuje, ale poza paroma mewami drepczącymi po piasku bądź unoszącymi się nad wodą wokół nie było nikogo. Ptaki ignorowały go całkowicie. Próbował przerwać lekturę, ale to co czytał, zbyt przykuwało uwagę i było zbyt zaskakujące, by próby mogły się udać.

Gdy skończył, siedział nieruchomo przez dziesięć minut, wpatrując się pustym wzrokiem w ocean. Pod dokumentami widniał podpis: admirał Leigh Hunter. Dirk wolno wsunął papiery do cylindra, zakręcił pokrywę i dokładnie założył plastikową osłonę. Wokół panowała cisza tak nienaturalna, że aż dzwoniło w uszach - nawet huk załamujących się fal był jakby stłumiony i nienormalny. Wstał, otrzepał się z piasku, wsunął cylinder pod pachę i ruszył wzdłuż brzegu, szukając miejsca, w którym jeszcze nie tak dawno beztrosko się wylegiwał. Znalazł je po krótkiej chwili. Zawinął cylinder w matę i pospieszył ku drodze biegnącej wzdłuż morza. Przy zakręcie stał jego jaskrawoczerwony Ford Cobra AC, czekając niczym wierny pies na powrót pana. Pitt wrzucił bagaż na siedzenie obok kierowcy i wsiadł, sięgając od razu do stacyjki. To co przeżył, wytrąciło go z równowagi do tego stopnia, że przez chwilę nie był zdolny do logicznego myślenia. Sklął się w duchu, co pomogło mu odzyskać równowagę, uruchomił silnik i ruszył ku drodze numer 99. Minął Wailaua, następnie malowniczy i zazwyczaj wyschnięty potok Kaukomahua, a potem Schofield Barracks Military Reservation, skręcając ku Pearl City i całkowicie ignorując przepisy ruchu drogowego i patrole policji.

Po lewej stronie wznosiły się szczyty Koolau, jak zwykle skryte za deszczowymi chmurami. Minął pole ostro kontrastujące swą zielenią z czerwoną, wulkaniczną glebą i nie zwracając uwagi na krótkotrwałą, silną ulewę, dotarł do bramy wjazdowej na teren portu Pearl Harbor. Wyjął ze skrytki na rękawiczki portfel i pokazał wartownikowi, sierżantowi Marines, swą służbową kartę identyfikacyjną. Podoficer dość dokładnie przestudiował dokument, porównał zdjęcie z oryginałem, zwrócił portfel, zasalutował i odszedł nieco na bok. Dirk odruchowo odsalutował. Uzmysłowił sobie, że choć doskonale wie, kim jest admirał Hunter, to pojęcia nie ma, gdzie jest jego sztab. Spytał więc wartownika, który po długiej próbie tłumaczenia wyjął w końcu kartkę i narysował plan. Podając go Pittowi, ponownie zasalutował.

Ford zatrzymał się przed niepozornym, betonowym budynkiem stojącym przy terenie doków. Gdyby nie planik sierżanta, Pitt nie zwróciłby uwagi na nie rzucający się w oczy napis nad wejściem: Sztab 101. Floty Ratowniczej. Wyłączył silnik, wziął zapiaszczoną paczkę i wysiadł. Wchodząc do wnętrza, zaczął żałować, że przeczucie nie kazało mu zabrać na plażę szortów i koszuli. Przeczucia jednak nie było, ubrania też, a nade wszystko brak było czasu. Wzruszył ramionami i podszedł do biurka, przy którym marynarz w letnim mundurze uderzał od niechcenia w klawisze maszyny do pisania. Na tabliczce stojącej na blacie widniało: Marynarz G. Yager.

- Przepraszam - zaczął Pitt. - Chciałbym zobaczyć się z admirałem Hunterem.

Marynarz uniósł głowę i oczy prawie wyszły mu z orbit.

- Jezu, chłopie! Zgłupiałeś? Co ty wyprawiasz, przyłażąc tu w majtkach? Jak stary złapie cię w tym stroju, to już jesteś martwy. Zmiataj stąd albo wylądujesz w pierdlu.

- Wiem, że to nie jest strój wieczorowy, ale rzeczą niesłychanie ważną jest, abym natychmiast zobaczył się z admirałem. - Pitt nadal był niezwykle uprzejmy.

Uprzejmość ta, nie wiedzieć czemu, wyprowadziła marynarza z równowagi. Poderwał się na równe nogi i poczerwieniał.

- Przestań się wydurniać! - warknął. - Albo wracasz na kwaterę i wytrzeźwiejesz, albo dzwonię po patrol.

- No to dzwoń! - Głos Pitta nagle stał się szorstki.

- To nie będzie konieczne, Yager. - Głos, który dobiegł z boku, miał brzmienie spychacza szorującego po betonie.

Dirk odwrócił się i znalazł oko w oko z wysokim, nieco podstarzałym oficerem stojącym sztywno w drzwiach prowadzących do kolejnego pomieszczenia. Oficer ubrany był w przepisową biel i zapięty pod szyję, a sądząc po ilości złota na rękawach, był prawdopodobnie tym, kogo Pitt chciał spotkać. Śnieżnobiała czupryna i wychudła twarz przypominały do złudzenia Johna Carradine’a w Dyliżansie. W całej postaci jedynie oczy były żywe i wpatrywały się w niego z głębokim i serdecznym uczuciem, od którego włos staje dęba.

- Jestem admirał Hunter i daję ci dokładnie pięć minut, chłopcze. Postaraj się być zwięzły - oznajmił oficer.

- Tak jest, sir. - To było wszystko, co Pitt zdołał powiedzieć.

Hunter odwrócił się na pięcie i wszedł do gabinetu. Dirk

podążył za nim. Czuł się trochę nieswojo. Wokół starego, nieskazitelnie wypolerowanego stołu konferencyjnego siedziało trzech oficerów w nienagannych letnich mundurach, przypatrując mu się z mieszaniną zdumienia i oburzenia. Hunter przedstawił ich kolejno, ale nie udało mu się oszukać Pitta pozorowaną uprzejmością. Admirał starał się przestraszyć przybysza powagą stopni obecnych, uważnie go przy okazji obserwując. Wysoki blondyn w stopniu komandora porucznika i twarzy Johna Kennedy’ego nazywał się Paul Boland i był zastępcą Huntera. Krępy, grubawy kapitan mający kłopoty z nadmiernym poceniem się nosił nazwisko Orl Cinana i dowodził niewielką flotyllą jednostek ratowniczych. Niski, przypominający gnoma oficer, który uścisnął mu dłoń, został przedstawiony jako komandor Burdette Denver, adiutant admirała. Był jedynym, którego Pitt polubił od pierwszego wejrzenia.

- Okay, chłopcze. - Słysząc znów to określenie, Dirk chętnie oddałby swe miesięczne pobory za możliwość dołożenia gospodarzowi w zęby. - Przerwałeś ważną konferencję i postawiłeś tak mnie, jak i moich oficerów w niemiłej sytuacji. Wobec tego bądź tak dobry i powiedz nam, kim jesteś i o co chodzi. Będziemy ci za to dozgonnie wdzięczni.

Głos admirała był pełen sarkazmu i złośliwości. Pitt z trudem stłumił wzbierający w nim gniew.

- Pańska ranga, admirale, nie upoważnia pana do arogancji, toteż sugeruję, aby zaczął się pan zachowywać jak oficer i dżentelmen oraz zademonstrował pewną dozę dobrego wychowania, jeżeli naturalnie jest pan do tego zdolny - stwierdził, siadając wygodnie na wolnym krześle.

Drapiąc się lekko w brew, z nadzieją oczekiwał na wybuch, który z pewnością miał nastąpić. Nie musiał długo czekać. Cinana nie wytrzymał pierwszy.

- Ty wszarzu! - wybuchnął z twarzą wykrzywioną wściekłością. - Jak śmiesz obrażać admirała!

- Ten facet ma fioła. - Boland był spokojniejszy.

- Ty durny skurwielu, wiesz, do kogo mówisz? - krzyknął Hunter.

- Ponieważ zostaliście mi przedstawieni - odparł zapytany - to odpowiedź brzmi: z pewnością wiem.

- Patrol! - Pięść Cinany uderzyła w stół. - Na Boga, niech Yager dzwoni po patrol! Do paki z nim!

- Skurwysyn ma jaja, to mu trzeba przyznać. - Hunter zapalił papierosa i rzucił zapałkę do popielniczki, chybiając o dobre sześć cali. - Wiesz, chłopcze, chyba nie zostawiasz mi wyboru.

- Nazwisko Pitt, Dirk Pitt, admirale, nie chłopcze - odpalił Dirk, spoglądając mu prosto w oczy. - Kiedy po raz ostatni nazwano pana chudzielcem?

Tym razem trafił. Hunter chwycił blat stołu tak mocno, aż zbielały mu palce.

- Niech będzie, jak chcesz, Pitt czy jak cię tam zwą. Komandorze Boland, proszę polecić Yagerowi wezwać patrol.

- Nie robiłbym tego, sir. - Denver nagle wstał i stanął za Pittem, uśmiechając się złośliwie. - Człowiek, którego byliście panowie uprzejmi określić per wszarz i skurwiel i którego chcecie zakuć w łańcuchy, to rzeczywiście Dirk Pitt, który przypadkowo jest synem senatora George’a Pitta z Kalifornii, przewodniczącego Komitetu do Spraw Zaopatrzenia Marynarki. A w dodatku jest dyrektorem do spraw projektów specjalnych w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych dowodzonej przez admirała Sandeckera.

Cinana bąknął pod nosem kilka niecenzuralnych słów.

- Jesteś pewien? - Boland pierwszy się opanował.

- Tak, Paul. Całkowicie pewien. - Przeszedł kilka kroków, stanął naprzeciw Pitta i wyjaśnił: - Nigdy się nie spotkaliśmy, ale mój kuzyn z NUMA wystarczająco często o panu mówił. To komandor Rudi Gunn.

- Pracowaliśmy razem kilka razy - uśmiechnął się Pitt. - Teraz rozumiem, skąd pana twarz wydawała mi się znajoma. Jedyna różnica polega na tym, że Rudi nosi szkła w rogowej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin