Historia mojego życia - Helen Keller.doc

(1425 KB) Pobierz
helena keller

helena keller

historia mojego życia

Aleksandrowi Grahamowi Bellowi, który nauczał głuchych mówić i słuchać ludzkiej mowy od Atlantyku do Gór Skalistych, dedykuję historię mojego życia. Wstęp Helena Keller ukończyła cum laude college Radcliffe w 1904 roku, a niniejsza książka została napisana i wydana w drugim roku jej studiów. Pomocy i zachęty w tej pracy udzielili Helenie jej nauczyciel angielskiego, Charles Townsend Copeland, oraz krytyk literacki, John Albert Macy. Książka zawiera jej wspomnienia z pierwszych lat życia, wybór listów, a także dzieje jej rozwoju i kształcenia, oparte głównie na zapiskach Anny Sullivan, ukochanej nauczycielki, przewodniczki i towarzyszki, dzięki której Helena opuściła wielki świat milczenia i samotności. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat Helena Keller prowadziła czynne, pożyteczne życie. Zrozumiałe jest, że pracowała wśród upośledzonych, którzy tak jak ona pozbawieni byli wzroku i słuchu. W tym celu wygłaszała odczyty, pisywała artykuły i książki: "Środkiem strumienia", "Późniejsze życie" (1929Ď), "Dziennik Heleny Keller" (1938Ď) i inne. Jednocześnie brała czynny udział w pracach wielu organizacji, takich jak Amerykańska Fundacja dla Niewidomych, mających na celu opiekę i kształcenie tak upośledzonych. W związku z tym musiała wiele podróżować. Była w Europie, na Bliskim i Dalekim Wschodzie, w Ameryce Środkowej i Południowej, w Kanadzie, odwiedziła wszystkie stany Ameryki Północnej. Misja jej musiała być owocna, bo czerpiąc z własnego doświadczenia, sama dawała nadto niezmiernie zachęcający przykład. Gdy w roku 1887 przybyła do niej Anna Sullivan, Helena była dzieckiem niespełna siedmioletnim, mimo wielkiej miłości rodziców bardzo niezaradnym. Od tego właśnie poziomu zaczynając - w krótkim czasie osiągnęła wysoki stopień rozwoju swej bogatej indywidualności i z wiarą w siebie stanęła przed otwartymi drzwiami badań, nauki oraz kontaktów z ludźmi. Gdy się o tym czyta, nasuwa się porównanie z filmem przedstawiającym w zwolnionym tempie rozwój rośliny. Geniusz nauczycielki był nie mniej godny uwagi niż geniusz wychowanki. Anna Sullivan przyjechała do dziewczynki z Bostonu, z Instytutu Perkinsa. Instytut ten stał się głośny dzięki pionierskim eksperymentom Samuela Gridleya Howe'a z Laurą Bridgman. Anna, pochodząca z biednej imigranckiej rodziny irlandzkiej, jako dziesięcioletnia dziewczynka znalazła schronienie w osławionym przytułku w Tewksbury, w Massachusetts. Nacierpiała się bardzo w dzieciństwie, tak była zaniedbywana i okrutnie traktowana. Fakt, że to przeżyła, świadczy o jej sile fizycznej i o nieugiętej woli. Charakter miała żelazny. Choroba oczu przyprawiła ją o połowiczną ślepotę, z której nigdy się całkowicie nie wyleczyła. W swojej pracy pedagogicznej wykorzystała zarówno osobiste doświadczenie, jak i metody stosowane w owym czasie w Instytucie Perkinsa. Jednakże przystosowała je do osobowości wychowanki. Pierwsza lekcja była nauką posłuszeństwa. Należało od razu opanować szkodliwe impulsy u krnąbrnej, rozpuszczonej dziewczynki. Nazywano ją w rodzinie "upartym osiołkiem". Dopiero wtedy można było przystąpić do nauki ręcznego alfabetu, wyczuwanego dłonią, i kojarzenia nazw z przedmiotami, które rozpoznawała za pomocą dotyku, gestykulacji i pantomimy. Jednocześnie uczyła się wyrażać litery palcami, a wkrótce potem pisać. Mówić nauczyła się dopiero po trzech latach i to bardzo słabo. Pewnego pamiętnego dnia, już w miesiąc po przybyciu panny Sullivan, zaświtało Helenie, że "każda rzecz ma swoją nazwę". Od tej chwili opanowała ją namiętność do nazw. Ale nauczycielka uczyła ją więcej słów, niż uczennica znała rzeczy, tak że na Helenkę przyszło olśnienie nie mniej doniosłe niż rewelacja z nazwami. Pojęła, że każdej nazwie odpowiada rzecz, chociaż nie każda z tych rzeczy mogła być jej znana. Jej zachłanny umysł zadawał dwa pytania: jak się to nazywa? Co oznacza to słowo? Ktoś powiedział, że zadanie, jakie sobie postawiły nauczycielka i uczennica, wymagało od obydwóch "siły tragarza, powolnej cierpliwości górnika, determinacji prohibicjonisty i subtelności poety". Helena nie urodziła się jednak głuchociemna. Straciła wzrok i słuch w dziewiętnastym miesiącu życia, ale niemożliwością jest orzec, co pozostało w jej pamięci z niemowlęcych przeżyć. Jednakże nie ulega wątpliwości, że po przebytej chorobie bodźce wzrokowe już nie działały, że stała się niewrażliwa na światło i barwy. Kwestia dźwięku nie przedstawia się tak jednoznacznie. Nie mogła otrzymywać bodźców słuchowych uszami, a więc nie mogła rozróżniać tonów. Natomiast fale dźwiękowe działały i działają na jej ciało i wzbudzają wrażenia wibracyjne i rytmiczne. Pewnego razu w przystępie przygnębienia, co jej się rzadko zdarzało, poskarżyła się, że poza domem nie może swobodnie się poruszać. Musi siedzieć i czekać, aż ją ktoś poprowadzi. U osób normalnych adaptacja fizyczna i społeczna zależy głównie od "receptorów odległościowych": wzroku i słuchu. Ona musi się obchodzić bez takich wzrokowych i słuchowych "sygnałów ruchu". Jej jedyne anteny poza zasięgiem rąk, to powonienie i wibracja, te środki są niezbyt dokładne, a zasięg ich stosunkowo niewielki. Nie trzeba zaznaczać, że jest to poważne upośledzenie. Lecz żeby nie wpadać w przesadę, warto się zastanowić, jak nikłą rolę grają wrażenia w normalnym życiu. W praktyce mamy do czynienia nie z czuciowymi sygnałami, ale z rzeczami, które one sygnalizują. Rzeczy mogą być te same, niezależnie od tego, jakie dane nam je sygnalizują: wzrokowe i słuchowe, czy, jak w wypadku Heleny Keller, ruch, dotyk, wibracje i powonienie. Jak wyraził się William James w liście do Heleny: "Wspaniały świat jest tłem w każdym z nas, jest światem naszej wiedzy..." Podobnie i wrażenia stanowią tylko ułamkową część świadomości estetycznej. Jeżeli nie psychologowie, to poeci czegoś nas w tym względzie nauczyli. Ktoś powiedział o bohaterze poematu Wordswortha "Peter Bell", że "pierwiosnek nad wodą był dla niego tylko żółtym pierwiosnkiem i niczym więcej" i że "łagodny błękit nieba nie rozpływa się w jego sercu". Helena Keller nie ma w sobie nic z Bella. Jej bogata uczuciowość i życzliwy stosunek do otoczenia sprawiają, że i z pierwiosnkiem, i z błękitem niebios jest ona bardzo zżyta, że ją wzruszają. Utarło się myśleć o niej pod kątem jej braków. Ale wyeliminujmy z jej przeżyć to, co widzi oko i słyszy ucho, cóż zostanie? Pozostaną natura, historia i społeczeństwo. Wszelkiego rodzaju zjawiska, które znamy z nazw, opisów właściwych im czynności i wzruszeń, jakie wywołują. Przedmioty fizyczne utożsamiamy za pomocą odpowiednich wrażeń - wodę dzięki chłodnej płynności, kwiat dzięki woni. Wachlarz jej dotykowych, krtaniowych, wibracyjnych, ruchowych i węchowych odczuwań jest nieskończenie bogaty. Potrafi czytać palcami nastroje ludzi na twarzach, tak jak widzący czytają je oczami. I jedno, i drugie wydaje się cudem. Ważne jest to, że tracąc wzrok i słuch nie utraciła zarazem inteligencji. Umie myśleć, porównywać, pamiętać, przewidywać, kojarzyć, wyobrażać sobie, spekulować i czuć. Świat jej obejmuje te same wymiary, co światy innych ludzi, i daje jej wstęp do tego samego świata przeżyć i do pełnego uczestnictwa w otaczającym życiu. Obdarzona przez naturę szczególną aktywnością, zapałem i swawolnym, żywiołowym temperamentem oraz ogromną chęcią wypowiadania się i porozumiewania, wyszła życiu naprzeciw, aby je poznać i zgłębić. Prawda, że Helena Keller jest upośledzona, ale któż z nas nie jest tak czy inaczej upośledzony? Ale to, co ją wyróżnia, to nie upośledzenie, lecz fakt, jak dalece zdołała je przezwyciężyć, a nawet odnieść zeń korzyści. Ta kobieta nie budzi bynajmniej litości, lecz sympatię i zrozumienie. Kto ją zna, czy osobiście, czy też z lektury jej wspomnień, ten musi ją podziwiać i uwielbiać. Mogła zachodzić obawa, że ogólne zainteresowanie odbije się ujemnie na charakterze Helenki. Na szczęście Anna Sullivan nie pozwoliła jej wyrosnąć na rozpieszczone dziecko, a w późniejszym okresie sama potrafiła się bronić dzięki wielkiej inteligencji i poczuciu rzeczywistości. Nie miała łatwego życia i nigdy nie uchylała się przed trudnościami. Przeżyła wiele ciężkich chwil. A jest wyjątkowo wrażliwa na cierpienia ludzkie w ogóle - zwłaszcza w tych trudnych czasach. Wynik najlepiej streścić jej własnymi słowami: "Z biegiem lat mój bezmyślny optymizm przeobrażał się w tę głębszą wiarę, która bierze pod rozwagę brzydkie strony życia, jednakże wierzy, że obrócą się na lepsze, i pracuje dla tej lepszej przyszłości nawet w obliczu klęski". Rzadko miałem możność spotykać Helenę Keller, ale doskonale pamiętam każde takie spotkanie. Na ostatnim roku w Radcliffe, a moim drugim jako wykładowcy na Harwardzie studiowała u mnie historię filozofii w zarysie. Najgłębiej wrył mi się w pamięć wyraz jej twarzy - uśmiech lub wymowne spojrzenie, kiedy Anna Sullivan ułatwiała jej zrozumienie jakiegoś mojego powiedzenia i żarciku. Reakcja była opóźniona, ale tym bardziej uderzająca, że samoistna w odróżnieniu od reakcji reszty słuchaczy. Ostatnio widziałem się z nią w listopadzie w Cambridge w domu jej przyjaciół - Matyldy i Roberta Pfeifferów. Gawędziliśmy wesoło, przyjacielsko prawie dwie godziny - od serca, jak się to mówi. I znów, jak dawniej, uderzyła mnie jej żywa, niezwykła wrażliwość. Gdy się z nią przestaje, wie się, że słowa przenikają do "wewnętrznego ucha" i w głąb jej umysłu, co rzadko da się powiedzieć o rozmowach między zwykłymi ludźmi. `rp Ralf Barton Perry `rp Część pierwsza.Ń Historia mojego życia Rozdział pierwszy Nie bez pewnej obawy zabieram się do pisania historii mego życia. Waham się uchylić zasłony otulającej moje dzieciństwo na podobieństwo złocistej mgły. Jest w tym wahaniu coś z przesądu. Trudne to zadanie napisać autobiografię. Gdy próbuję odtworzyć jakoś moje najwcześniejsze wrażenia, stwierdzam, że w perspektywie minionych lat, wiążących przeszłość z teraźniejszością, fakty i fantazja zlewają się ze sobą. Kobieta odmalowuje przeżycia dziecinne tak, jak je sobie wyobraża. Z pierwszych lat życia pozostało mi niewiele silnych wrażeń. "Reszta tonie w mrokach więzienia". Zresztą radości i smutki z okresu mego dzieciństwa w większości wypadków przybladły i przygasły, a wiele wydarzeń wielkiej wagi z pierwszych lat nauki uległo zapomnieniu na skutek późniejszych podniecających i doniosłych doświadczeń. Żeby więc uniknąć nudnej rozwlekłości, postaram się ograniczyć do epizodów, które wydają mi się szczególnie ważne i interesujące. Potraktuję je szkicowo. Urodziłam się 27 czerwca 1880 roku w Tuscumbii, małej mieścinie w północnej Alabamie. Rodzina mego ojca wywodzi się od Caspara Kellera, Szwajcara, który osiedlił się w Marylandzie. Przed chorobą, która pozbawiła mnie wzroku i słuchu, mieszkałam w domku składającym się z dwu izb, dużej - kwadratowej - i małej, gdzie sypiała służąca. Na Południu jest zwyczaj budowania w pobliżu głównego budynku domku w charakterze zapasowego pomieszczenia. Taki domek wystawił mój ojciec po wojnie domowej i gdy się ożenił, wprowadził się doń z matką. Winorośl, pnące róże i kapryfolium pokrywały go całkowicie, tak że od strony ogrodu wyglądał jak altana. Ganeczek nikł w oplotach żółtych róż i południowego kolcowoju. Było to ulubione schronienie kolibrów i pszczół. Dom Kellerów, gdzie mieszkała cała rodzina, dzieliła od naszego różanego zacisza niewielka odległość. Nazywał się "Zielony Bluszcz", gdyż piękny angielski bluszcz obrastał ściany, otaczające go drzewa i płoty. Staroświecki ogród był rajem mego dzieciństwa. Jeszcze przed przybyciem mojej nauczycielki wędrowałam na wyczucie wzdłuż sztywnego bukszpanowego żywopłotu i, kierowana powonieniem, znajdowałam pierwsze fiołki i konwalie. Po wybuchach złości tam znajdowałam ukojenie kryjąc rozpaloną twarz w chłodnych liściach i trawie. Cóż to była za radość zabłąkać się wśród kwiatów i wędrować to tu, to tam, aby w końcu natknąć się niespodziewanie na piękny bluszcz, który poznawałam po liściach i kwiatach. Orientowałam się, że to zrujnowana altana w dalszej części ogrodu. Tutaj również pleniły się leśny powój zwisający z jaśminów i jakieś niezwykłe pachnące kwiaty, zwane motylimi liliami, ponieważ ich delikatne płatki przypominają motyle skrzydła. Ale najcudniejsze ze wszystkiego były róże. Nigdy w oranżeriach na Północy nie zdarzyło mi się spotkać róż tak przemawiających do serca, jak pnące róże mego rodzinnego gniazda na Południu. Zwieszały się długimi festonami z ganku, napełniając powietrze wonią nie skażoną ziemskimi zapachami. O wczesnym ranku, skąpane w rosie, bywały takie mięciutkie, takie czyste w dotknięciu, że nasuwało mi się porównanie do złotogłowiu z rajskiego ogrodu. Początki mego życia były nieskomplikowane i takie jak innych dzieci. Przybyłam, zobaczyłam, zwyciężyłam, jak to zawsze bywa, gdy rodzi się pierwsze dziecko. Jak zwykle toczyły się długie narady nad imieniem dla mnie. Wszyscy kładli nacisk na to, że imię pierwszego dziecka w rodzinie powinno być starannie obmyślone. Ojciec zaproponował Mildred Campbell, dla uczczenia przodka, którego niezwykle poważał, i nie chciał słuchać żadnych dalszych wywodów. Matka położyła koniec dyskusji. Wyraziła życzenie, żeby nazwać mnie tak, jak się nazywała jej matka jako panna, to jest Helena Everett. Ale pod wrażeniem wyprawy ze mną do kościoła ojciec zapomniał po drodze o propozycji matki, co było rzeczą naturalną, gdyż odmówił udziału w naradzie. Gdy pastor zapytał, jak ma mnie ochrzcić, przypomniał sobie, że postanowiono nazwać mnie tak, jak się nazywała babka ze strony matki, i podał jej imię i nazwisko po mężu, to znaczy Helena Adams. Opowiadano mi, że jako niemowlę dawałam liczne dowody żywego samodzielnego usposobienia. Cokolwiek kto robił, upierałam się go naśladować. Mając sześć miesięcy potrafiłam już wyszczebiotać: "Halo!", a raz zwróciłam na siebie ogólną uwagę, gdy bardzo wyraźnie powiedziałam "herbata" (tea). Nawet po chorobie pamiętałam jeszcze jedno słowo, przyswojone w tych wczesnych miesiącach. Było to "woda" (water). Gdy już utraciłam mowę, próbowałam chwytać ten dźwięk i zaniechałam tego "wah-wah" dopiero wówczas, gdy nauczyłam się je palcować. Mówią mi, że zaczęłam chodzić w dniu, gdy skończyłam rok. Matka wyjęła mnie właśnie z kąpieli i trzymała na kolanach, gdy nagle, zaintrygowana cieniami liści migającymi tanecznie w blasku słońca na gładkiej podłodze, zsunęłam się jej z kolan i ruszyłam ku nim prawie biegiem. Tracąc rozpęd upadłam i rozpłakałam się. Szczęśliwe dni nie trwały długo. Przeminęła krótka wiosna, melodyjna pieśnią gili i ptaków przedrzeźniaczy, jedno lato bogate w owoce i róże, jedna złociście purpurowa jesień, pozostawiając swe dary u stóp żywiołowego, swawolnego dziecka. W posępnym miesiącu lutym przyszła choroba, która zamknęła mi oczy i uszy i pogrążyła w mroku nieświadomości niby nowo narodzone dziecię. Było to ostre przekrwienie żołądka i mózgu. Doktor nie rokował mi życia. Ale stało się inaczej. Pewnego dnia o świcie gorączka ustąpiła tak nagle i zagadkowo, jak przyszła. Wielka radość zapanowała w rodzinie, bo nikt, nie wyłączając lekarza, nie przypuszczał, że straciłam na zawsze wzrok i słuch. Wydaje mi się, że pozostało mi w pamięci niejasne wspomnienie tej choroby. Pamiętam zwłaszcza, z jaką czułością matka starała się koić moje cierpienia i rozdrażnienie. Przypominam sobie również, jak ocknęłam się z gorączkowego półsnu i obróciłam ku ścianie rozpalone suche oczy, z dala od ulubionego światła, które z dnia na dzień mętniało i gasło. Doznawałam udręki i oszołomienia. Z wyjątkiem tych ulotnych wspomnień, jeżeli to są w ogóle wspomnienia, wszystko wydaje mi się ogromnie nierealne niby senna mara. Powoli, stopniowo przyzwyczaiłam się do otaczającej ciszy i ciemności i zapomniałam, że kiedyś było inaczej, dopóki nie zjawiła się ona - moja nauczycielka - i nie uwolniła mnie z tych więzów. Ale w ciągu pierwszych dziewiętnastu miesięcy życia pochwyciłam przebłyski rozległych zielonych pól, świetlistego nieba, drzew i kwiatów, i ciemność, która potem nastąpiła, nie zdołała tego wszystkiego całkowicie zatrzeć. Gdyśmy raz widzieli, "dzień należy do nas i to wszystko, co przyniósł". Rozdział II Nie pamiętam, co się działo przez pierwsze miesiące po moim wyzdrowieniu. Wiem tylko, że siadywałam na kolanach matki lub czepiałam się jej sukni, gdy się krzątała po domu. Moje ręce obmacywały wszystkie przedmioty i wyczuwały każdy ruch. Tym sposobem nauczyłam się wielu rzeczy. Niebawem zapragnęłam porozumiewać się z innymi osobami. Zaczęłam od prostych gestów. Potrząśnięcie głową oznaczało - "nie", skinienie - "tak", pociągnięcie ręką - "chodź", odepchnięcie - "idź!". Gdy chciałam chleba, pokazywałam, że kraję kromki i smaruję. Kiedy miałam ochotę na lody, udawałam, że kręcę maszynkę i dygotałam niby z zimna. Matka potrafiła dawać mi do zrozumienia wiele rzeczy. Zawsze wiedziałam, kiedy chciała, żebym jej coś przyniosła, i biegłam na górę lub gdzie indziej, zgodnie z jej wskazówkami. Faktycznie wszystkie dobre, radosne momenty, jakie przeżyłam w ciągu tej długiej nocy, zawdzięczam jej miłości i mądrości. Z tego, co działo się naokoło mnie, rozumiałam bardzo dużo. Jako pięcioletnie dziecko nauczyłam się składać i chować czyste rzeczy przyniesione z pralni i odróżniałam własne od cudzych. Według tego, co kładły na siebie matka i ciotka, orientowałam się, że zamierzają wyjść, i zawsze prosiłam, żeby mnie zabrały. Gdy zjawiali się goście, zwykle posyłano po mnie. Gdy odchodzili, machałam im ręką na pożegnanie. Musiało mi pozostać mętne wspomnienie tego gestu. Raz odwiedzili matkę jacyś panowie. Poczułam zatrzaśnięcie drzwi frontowych i inne odgłosy świadczące o ich przybyciu. Tknięta nagłą myślą, pobiegłam na górę i nie zatrzymywana przez nikogo zaczęłam stroić się po swojemu do gości. Stojąc, za przykładem innych, przed lustrem namaściłam sobie głowę olejkiem i upudrowałam grubo twarz. Następnie upięłam na głowie woalkę w ten sposób, że zakryła mi twarz i opadała na ramiona. Założyłam ogromną tiurniurę, która dyndała z tyłu, dotykając prawie listwy sukienki. Tak wystrojona zeszłam na dół bawić gości. Nie pamiętam, kiedy sobie uświadomiłam po raz pierwszy, że nie jestem taka jak inni. Ale stało się to jeszcze przed przybyciem mojej nauczycielki. Zauważyłam, że ani matka, ani moi przyjaciele nie posługiwali się gestami tak jak ja, gdy sobie czego życzyli, lecz mówili ustami. Czasami, stojąc między dwiema rozmawiającymi osobami, dotykałam ich warg. Nie mogłam nic zrozumieć i to mnie dręczyło. Poruszałam ustami i gestykulowałam zapamiętale - bez skutku. Czasami doprowadzało mnie to do takiej pasji, że wierzgałam i krzyczałam do utraty sił. Musiałam zdawać sobie sprawę ze swoich wybryków, bo wiedziałam, że gdy kopnęłam Ellę, moją piastunkę, to ją to bolało, a kiedy ochłonęłam, doświadczałam czegoś w rodzaju żalu. Ale, o ile pamiętam, nie zdarzyło się ani razu, aby to uczucie powstrzymało mnie od takiego samego wyczynu, gdy mi się nie udała jakaś zachcianka. W tym czasie moimi stałymi towarzyszkami były: mała Murzynka, Marta Washington, córka naszej kucharki, i Bella, stara wyżlica, w swoim czasie sławna z wyczynów myśliwskich. Marta znała moje gesty i rzadko się zdarzało, żeby nie zrozumiała rozkazu. Przyjemnie mi było tyranizować ją. Na ogół podporządkowywała się mojej władczej woli w obawie, że ją uderzę. Byłam silna, ruchliwa, obojętna na konsekwencje. Wiedziałam, czego chciałam, i zawsze stawiałam na swoim, nawet gdy musiałam o to walczyć. Spędzałyśmy moc czasu w kuchni, zagniatając bułeczki, pomagając przy lodach, mieląc kawę, kłócąc się nad miską z ciastem i karmiąc stada kur i indyków na kuchennych schodkach. Niektóre tak były oswojone, że jadły mi z ręki i pozwalały się głaskać. Pewnego razu ogromny indor wyrwał mi z ręki pomidor i uciekł. Może za przykładem imć indora zbiegłyśmy do drewutni z plackiem świeżo polukrowanym przez kucharkę i spałaszowałyśmy go do ostatniej okruszyny. Odchorowałam ten figiel. Ciekawa jestem, czy taka sama kara spotkała indora. Perliczki lubią znosić jajka w zaroślach. Wielka to była dla mnie uciecha szukać jaj w wysokiej trawie. Nie mogłam powiedzieć Marcie, że chcę wyprawić się po jajka, ale składałam ręce i przyciskałam je do ziemi. Oznaczało to kulisty przedmiot w trawie. Zawsze mnie zrozumiała. Gdy nam się udało znaleźć gniazdo, nie pozwalałam jej nieść jaj do domu, dając dobitnie gestami do zrozumienia, że mogłaby upaść i potłuc jajka. Spichrz ze zbożem, stajnie, gdzie stały konie, podwórze, gdzie rano dojono krowy, stanowiły dla mnie i dla Marty niezawodne źródło rozrywek. Dojarki pozwalały mi trzymać ręce na krowach podczas dojenia i nieraz też dostawałam boleśnie ogonem. Przygotowania gwiazdkowe radowały mnie niesłychanie. Oczywiście nie rozumiałam, o co chodzi, ale rozkoszowałam się pysznymi zapachami, napełniającymi dom, i przysmakami, którymi nas obdarzano, bylebyśmy tylko siedziały cicho. Zawadzałyśmy okropnie, ale to nie umniejszało ani trochę naszej uciechy. Pozwalano nam tłuc korzenie, przebierać rodzynki i oblizywać warząchwie. Wywieszałam pończochę za przykładem innych. Jednak nie pamiętam, żeby mnie to szczególnie bawiło. Nie byłam też na tyle ciekawa, żeby wstawać przed świtem i szukać upominków. Marta Washington była tak samo psotna jak ja. Raz, w upalne lipcowe popołudnie dwie dziewczynki siedziały na stopniach werandy, jedna czarna jak heban, z kędzierzawymi włosami powiązanymi sznurowadłami w "kucyki", sterczące na całej głowie niby korkociągi, druga biała z długimi złocistymi lokami. Jedna miała sześć lat, druga była dwa lub trzy lata starsza. Młodsza była niewidoma - to byłam ja - druga to była Marta Washington. Wycinałyśmy lalki z papieru. Niebawem znużyła nas ta zabawa, więc pocięłyśmy nasze sznurowadła i poobcinały znajdujące się w naszym zasięgu liście kapryfolium. Wreszcie zainteresowałam się korkociągami Marty. Początkowo oponowała, ale potem skapitulowała. Przeświadczona, że z kolei ja powinnam, zgodnie z poczuciem sprawiedliwości, dać jej na łup swoje loki, chwyciła nożyczki i ucięła jeden. Byłaby mnie pozbawiła wszystkich włosów, gdyby w samą porę nie nadeszła matka. Bella, nasza wyżlica, druga moja towarzyszka, była, stara i leniwa. Wolała sypiać przed ogniem, niż harcować ze mną. Próbowałam usilnie nauczyć ją mojej mowy znaków, cóż, kiedy okazywała się tępa i nieuważna. Czasami zrywała się, dygotała z podniecenia i zastygała nieruchomo, jak psy wystawiające ptaka. Wtedy nie rozumiałam zachowania się Belli, wiedziałam tylko, że nie stosuje się do mej woli. To mnie irytowało i lekcja kończyła się zawsze zbiciem suki. Bella podnosiła się, przeciągała leniwie, niuchała pogardliwie, przechodziła na drugą stronę kominka, gdzie znów się kładła, a ja, znękana i zawiedziona, biegłam szukać Marty. Z tych wczesnych lat zostało mi na zawsze w pamięci wiele epizodów, mimo upływu czasu jasnych i wyraźnych. One to nadają sens tym intensywniejszy tamtemu głuchemu, bezcelowemu, pozbawionemu światła życiu. Raz wylałam przypadkiem wodę na fartuszek. Rozpostarłam go do wysuszenia przed ogniem na kominku w bawialni. Fartuszek sechł zbyt wolno jak na moje wymagania, więc przysunąwszy się bliżej, rzuciłam go na rozżarzony popiół. Ogień ożył. Znalazłam się w kręgu płomieni, gdyż moja sukienka zajęła się w jednej chwili. Narobiłam straszliwego wrzasku. Viny, moja stara piastunka, przybiegła na ratunek. Zarzuciła na mnie koc, o mało mnie nie udusiła, ale ugasiła pożar. Miałam poparzone dłonie i osmalone włosy, ale poza tym wyszłam z przygody obronną ręką. Jakoś też wtedy zrozumiałam, do czego służy klucz. Więc kiedyś z rana zamknęłam matkę w spiżarni, gdzie przesiedziała trzy godziny, gdyż służba znajdowała się w przybudówce. Matka waliła w drzwi, a ja, siedząc na stopniach ganku, zaśmiewałam się z uciechy, bo czułam te uderzenia. Był to mój najgorszy wybryk i rodzice doszli do wniosku, że najwyższy czas wziąć mnie w kuratelę. Gdy przyjechała moja nauczycielka, Anna Sullivan, zaraz przy pierwszej sposobności zamknęłam ją na klucz w jej pokoju. Matka dała mi do zrozumienia, że mam iść na górę i coś jej wręczyć. Ale spełniwszy polecenie, zatrzasnęłam drzwi, przekręciłam klucz w zamku i schowałam pod szafą w hallu. Nie chciałam powiedzieć, gdzie go schowałam. Ku wielkiej mojej satysfakcji ojciec musiał iść po drabinę i wyciągać pannę Sullivan przez okno. Klucz oddałam po iluś tam miesiącach. Kiedy miałam około pięciu lat, przeprowadziliśmy się z małego, pokrytego winoroślą domku do dużego nowego domu. Rodzina składała się z ojca, matki, dwóch starszych braci przyrodnich, później - małej siostrzyczki, Mildred. Moje najwcześniejsze wspomnienie o ojcu - to jak brnę do niego przez wielkie zaspy papierów. Jest sam i trzyma przed sobą arkusz papieru. Byłam zdumiona, bo nie rozumiałam, co robił. Naśladowałam go, nałożywszy wpierw okulary w nadziei, że pomogą mi wyjaśnić tajemnicę. Ale zagadka rozwiązała mi się dopiero po kilku latach. Dowiedziałam się, że te papiery to gazety i że mój ojciec był redaktorem jednej z nich. Ojciec kochał nas serdecznie, był pobłażliwy i przywiązany do domu. Rzadko nas opuszczał poza sezonem łowieckim, bo - jak mi opowiadano - był zamiłowanym myśliwym i świetnym strzelcem. Zaraz po rodzinie w jego sercu zajmowały miejsce psy i strzelba. Odznaczał się wielką, wręcz przesadną gościnnością i rzadko wracał do domu bez gościa. Szczególnie pysznił się swoim wielkim ogrodem, w którym, jak mówiono, hodował najpiękniejsze w okręgu arbuzy i truskawki. Przynosił mi pierwsze dojrzałe winogrona i najwyborniejsze owoce. Pamiętam jego pieszczotliwe dotknięcia, gdy prowadził mnie od drzewa do drzewa, od winorośli do winorośli, i niezwykłą radość z moich zachwytów. Miał ogromny dar opowiadania. Gdy opanowałam mowę, wpisywał mi nieudolnie w rączkę swoje najlepsze anegdoty i cieszył się nadzwyczajnie, gdy je powtarzałam przy jakiejś okazji. Bawiłam na Północy, ciesząc się ostatnimi pięknymi dniami lata 1896 roku, gdy doszła mnie wieść o śmierci ojca. Chorował krótko, cierpiał bardzo, ale niedługo. Było to moje pierwsze wielkie, bolesne przeżycie, pierwsze zetknięcie się ze śmiercią. Jak mam pisać o matce? Jest mi tak bliska, że wprost aż niedelikatnie mówić o niej. Dość długo uważałam siostrzyczkę za intruza. Wiedziałam, że przestałam być jedyną pieszczoszką matki, i ta myśl przejmowała mnie zazdrością. Maleńka przesiadywała bezustannie na kolanach mamy, gdzie przedtem ja królowałam, pochłaniała cały jej czas i uwagę. Pewnego dnia zaszło coś, co w moim pojęciu do poczucia krzywdy dołączyło zniewagę. W tym okresie miałam lalkę, pieszczoną i poniewieraną, której później nadałam imię Nancy. Była ona - niestety! - bezbronną ofiarą moich ataków gniewu i czułości, co jej bynajmniej nie wychodziło na dobre. Miewałam lalki mówiące i płaczące, które zamykały i otwierały oczka, ale żadnej z nich tak nie kochałam, jak biedną Nancy. Nancy miała kołyskę, w której często potrafiłam kołysać ją godzinę lub dłużej. Okropnie zazdrosna strzegłam zarówno lalki, jak kołyski. Aż tu pewnego razu znalazłam moją siostrzyczkę śpiącą spokojniutko w kołysce Nancy. Tego rodzaju postępowanie dziecka, z którym nie łączyły mnie jeszcze więzy uczuciowe, rozgniewało mnie. Podbiegłam do kołyski i przewróciłam ją. Z pewnością niemowlę byłoby się zabiło, gdyby matka nie zdążyła jej złapać. Tak już jest w życiu, że gdy człowiek jest tak samotny jak ja, niewiele się dowiaduje o serdecznych uczuciach, kiełkujących na glebie pieszczotliwych słów i postępków. Ale potem pokochałyśmy się z Mildred i chętnie wędrowałyśmy ręka w rękę, dokąd nas niosły kaprysy, chociaż ona nie mogła rozumieć mojej palcowej mowy, a ja jej dziecinnego szczebiotu. Rozdział III Tymczasem rosło we mnie pragnienie wypowiadania się. Nieliczne gesty, którymi się posługiwałam, traciły stale na przydatności, toteż za każdym razem, gdy mnie nie rozumiano, wpadałam nieuchronnie w pasję. To było coś takiego, jak gdyby niewidzialne ręce przytrzymywały mnie, a ja szarpałam się jak szalona, żeby się im, wyrwać. Walczyłam, jakkolwiek daremnie, lecz duch oporu był we mnie nieugięty. Takie wybuchy kończyły się z reguły płaczem i wyczerpaniem fizycznym. Gdy przypadkiem niedaleko była matka, chroniłam się w jej ramiona. Rozpacz moja bywała tak wielka, iż zapominałam, co ją wywołało. Po jakimś czasie potrzeba jakiegoś środka porozumienia z innymi stała się tak nagląca, że te wybuchy zdarzały się już codziennie, czasami narastając z godziny na godzinę. Rodzice martwili się niezmiernie. Mieszkaliśmy bardzo daleko od jakiejkolwiek szkoły dla niewidomych czy głuchych i trudno było przypuszczać, żeby ktoś zgodził się przyjechać na takie odludzie jak Tuscumbia i uczyć głuchociemne dziecko. Co więcej, moi krewni i przyjaciele mieli wątpliwości, czy w ogóle nadaję się do uczenia. Jedyny promień nadziei błysnął matce w "Notatkach amerykańskich" Dickensa. Czytała jego opowieść o Laurze Bridgman i pamiętała, że była ona głuchociemna, a mimo to uzyskała wykształcenie. Ale pamiętała także, iż doktor Howe, który odkrył metodę nauczania głuchociemnych, dawno już nie żył. I tu kryła się trudność nie do przezwyciężenia. Przypuszczalnie metody doktora Howe'a poszły do grobu razem z nim, a jeśli nawet przetrwały, jakim sposobem mogła odnieść z nich korzyść dziewczynka w odległej mieścinie w Alabamie? Miałam już pewno sześć lat, gdy ojciec usłyszał o wybitnym okuliście w Baltimore, który leczył przypadki pozornie beznadziejne. Rodzice postanowili zawieźć mnie tam natychmiast, żeby przekonać się definitywnie o stanie moich oczu. Pamiętam dobrze tę podróż. Była bardzo przyjemna. W pociągu zawarłam wiele przyjacielskich znajomości. Jakaś pani ofiarowała mi pudełko muszelek. Ojciec porobił w nich dziurki, żebym mogła je nawlec na sznurek. Przez dłuższy czas byłam zadowolona i szczęśliwa. Również i konduktor był dla mnie bardzo miły. Uczepiona u jego poły, towarzyszyłam mu przy sprawdzaniu i przecinaniu biletów. Kleszcze, którymi pozwolił mi się bawić, były czarowną maszynką. Skulona w kącie ławki zabawiałam się całymi godzinami, wycinając w kawałkach kartonu zabawne otworki. Ciotka zrobiła mi ogromną lalę z ręczników. Była to niesłychanie komiczna, nieforemna stwora - ta zaimprowizowana lala - bez nosa, ust, uszu, oczu, bez niczego. Nawet dziecinna wyobraźnia nie mogła przeistoczyć tego w twarz. Dziwne to, ale brak oczu zastanowił mnie więcej niż inne braki razem wzięte. Wskazywałam to wszystkim z konsekwentną natarczywością, ale jakoś nikt nie potrafił znaleźć rady. Ale w końcu mnie samej zaświtała genialna myśl i problem został rozwiązany. Zsunęłam się z siedzenia i zaczęłam szukać pod ławką, aż natrafiłam na mantylkę ciotki, przybraną dużymi paciorkami. Wyszarpnęłam dwa i pokazałam ciotce, że ma je przyszyć lalce. Ciotka podniosła moją rączkę do swych oczu. Kiwnęłam energicznie głową. Paciorki zostały wszyte, gdzie należało, a ja nie posiadałam się z radości. Ale mi ta zabawka natychmiast zobojętniała. Przez całą drogę nie miałam ani razu ataku złości, bo tak dużo rzeczy narzucało się moim palcom i uwadze. W Baltimore doktor Chisholm przyjął nas uprzejmie. Nie potrafił nic pomóc, orzekł tylko, że można spróbować mnie uczyć. Poradził ojcu, aby udał się do doktora Aleksandra Grahama Bella w Waszyngtonie po informacje w sprawie szkół i nauczycieli dla głuchych lub niewidomych dzieci. Zgodnie z tą radą pośpieszyliśmy natychmiast do Waszyngtonu pomówić z doktorem Bellem. Ojciec był przygnębiony i pełen złych przeczuć. Ja, całkowicie nieświadoma jego udręki, cieszyłam się podniecającymi wrażeniami ruchu i zmiany miejsca. Chociaż byłam dzieckiem, wyczuwałam w doktorze tkliwość i sympatię, właściwości zjednujące mu tyle serc, tak jak jego wspaniałe osiągnięcia zjednują mu ogólny podziw. Trzymał mnie na kolanach i pozwolił bawić się swoim zegarkiem. Rozumiał moje znaki, za co go pokochałam. Jednak nie marzyłam, że to spotkanie okaże się wrotami, przez które wynurzę się z ciemności na światło, a moja samotność ustąpi miejsca przyjaźni, współżyciu z ludźmi, wiedzy i miłości. Doktor Bell poradził ojcu, żeby napisał do pana Anagnosa, dyrektora Instytutu Perkinsa w Bostonie, wsławionego głośnymi eksperymentami doktora Howe'a z niewidomymi - z zapytaniem o kompetentną nauczycielkę, która mogłaby się podjąć mojej edukacji. Ojciec napisał niezwłocznie i w ciągu paru tygodni otrzymał miły list od pana Anagnosa z pocieszającą wiadomością, że znalazł dla mnie nauczycielkę. Działo się to w lecie 1886 roku, jednak Anna Sullivan przybyła do nas dopiero w marcu następnego roku. Tak więc pozostawiwszy za sobą ciemności egipskie, stanęłam w obliczu Synaju. Moc Boska spłynęła na mnie i pozwoliła mi przejrzeć i zobaczyć wiele cudów. A ze Świętej Góry doleciał mnie głos mówiący "Wiedza to jest miłość, światło i życie". Rozdział IV Nie pamiętam w moim życiu bardziej uroczystego dnia niż ten, kiedy przybyła do nas moja nauczycielka, Anna Mansfield Sullivan. Ogarnia mnie zdumienie, gdy pomyślę, jaka niezmierzona przepaść dzieliła te dwa istnienia, które ten dzień połączył - trzeci marca 1887 roku. Do siedmiu lat brakowało mi trzech miesięcy. Było popołudnie. Stałam na ganku, niema, wyczekująca. Z gestów matki i pośpiesznej krzątaniny w domu domyślałam się niejasno, że zanosi się na coś niezwykłego. Wyszłam więc przed drzwi i czekałam na stopniach. Popołudniowe słońce przenikało przez gałązki kapryfolium oplatające ganek i padało na moją wzniesioną ku górze twarz. Moje palce prawie bezwiednie pieściły znajome liście i rozwijające się właśnie wonne wiosenne kwiaty. Nie wiedziałam, co gotuje mi przyszłość. Przez długie tygodnie dręczyła mnie gorycz i gniew i po okresie gwałtownych zmagań nastąpiło głębokie wyczerpanie. Czy byliście kiedy na morzu w gęstej mgle, kiedy to wydaje się, że dotykalna biała ciemność okrąża człowieka ze wszech stron, podczas gdy wielki okręt, trwożny, rozdygotany, przebija się po omacku ku wybrzeżu, a człowiek czeka z bijącym sercem na coś niewiadomego? Zanim się zaczęła moja nauka, byłam jak ten okręt, ale bez kompasu, bez sondy, bez możności sprawdzenia, jak daleko do przystani. "Światła! Dajcie mi światło!" - wołało mi bezgłośnie w duszy i w tej samej godzinie zajaśniało mi światło miłości. Poczułam zbliżające się kroki i wyciągnęłam rękę sądząc, że to matka. Ktoś ujął moją dłoń, podniósł mnie, objął i przytulił. To była ona, ta, co miała mi objawić bogactwo świata, a co ważniejsze, pokochać mnie. Nazajutrz rano moja nauczycielka zaprowadziła mnie do swego pokoju i dała mi lalkę. Był to prezent od niewidomych dzieci z Instytutu Perkinsa. Lalkę ubrała Laura Bridgman. Ale o tym wszystkim dowiedziałam się dopiero później. Zaczęłam się bawić lalką. Po chwili nauczycielka napisała mi wolno na dłoni słowo "lalka" (doll). Zaciekawiona tą zabawą palcami, starałam się ją naśladować. Gdy mi się w końcu udało wykonać litery poprawnie, zarumieniłam się z dziecinnej radości i dumy. Zbiegłam na dół do matki i pokazałam jej, jak się pisze palcami słowo lalka. Nie wiedziałam, że literuję słowo, nie wiedziałam nawet o istnieniu słów. Po prostu naśladowałam jak małpka grę palców nauczycielki. W ciągu następnych dni nauczyłam się pisać do ręki bezmyślnie bardzo wiele wyrazów, takich jak: szpilka (pin), kapelusz (hat), kubek (cup), a także kilka czasowników, jak siedzieć (sit), stać (stand), chodzić (walk). Ale dopiero po kilku tygodniach odgadłam, że każda rzecz ma nazwę. Raz, gdy bawiłam się nową lalką, Anna Sullivan położyła mi również na kolanach moją wielką szmacianą lalę, wpisując wolno w rękę "lalka", i starała się dać mi do zrozumienia, że słowo "lalka" odnosi się do obydwóch moich lalek. Wcześniej tego samego dnia miałyśmy utarczkę z powodu: "kubka" i "wody". Nauczycielka usiłowała wbić mi do głowy, że "kubek" to kubek, a "woda" to woda, lecz ja uporczywie mieszałam jedno z drugim. Zdesperowana, zaniechała chwilowo tych prób, ale powróciła do nich przy pierwszej sposobności. Zniecierpliwiona tą uporczywością, porwałam nową lalkę i roztrzaskałam o podłogę. U stóp swoich wymacałam skorupki rozbitej lalki i to mnie niezmiernie ucieszyło. Po tym gwałtownym wybuchu nie czułam ani zgryzoty, ani żalu. Nie kochałam tej lalki. W cichym ciemnym świecie, w jakim żyłam, nie było miejsca na głęboką tkliwość. Czułam, jak nauczycielka zmiotła skorupy pod kominek, i byłam rada, że znikła przyczyna mego złego humoru. Panna Sullivan przyniosła mi kapelusz, więc wiedziałam, że wyjdę na słońce. Ta myśl, jeżeli nie sformułowane wrażenie można nazywać myślą, wprawiła mnie w dobry nastrój. Skakałam z radości. Poszłyśmy ścieżką do budki studziennej, wabione zapachem porastającego ją kapryfolium. Ktoś pompował wodę i nauczycielka podstawiła moją dłoń pod chłodny strumień wody. Podczas gdy przelewał mi się przez jedną rękę, wpisała mi do drugiej słowo: "woda", najpierw powoli, następnie szybko. Stałam bez ruchu, pochłonięta całkowicie grą jej palców. Nagle rozbłysła we mnie mglista świadomość, jak gdyby czegoś zapomnianego - jakby drgania powracającej myśli i w ten sposób objawiła mi się tajemnica języka. Zrozumiałam, że woda to ten cudowny chłód przelewający mi się przez dłoń. To żywe słowo obudziło we mnie duszę, napełniło ją światłem, nadzieją, radością, wyzwoliło z więzów. Prawda, że jeszcze pozostały zapory, ale z czasem i one mogły być zniesione. Odeszłam od studni pełna zapału do nauki. Każda rzecz miała nazwę, a każda nazwa dawała życie nowej myśli. Po powrocie do domu czegokolwiek się dotknęłam, dygotało życiem. Pochodziło to stąd, że zaczęłam wczuwać się w wiele rzeczy. Wchodząc do domu przypomniałam sobie o stłuczonej lalce. Wyczułam drogę do kominka i pozbierałam skorupki. Na próżno próbowałam złożyć je z powrotem. Łzy napłynęły mi do oczu. Zrozumiałam, co zrobiłam, i pierwszy raz zasmuciłam się i pożałowałam swego postępku. Tego dnia nauczyłam się wielu nowych słów. Wszystkich sobie nie przypominam, ale pamiętam, że między nimi znalazły się następujące: matka (mother), ojciec (father), siostra (sister), nauczycielka (teacher) - słowa, od których świat zakwitł mi jak różdżka Aaronowa. Gdy wieczorem położyłam się do mego siatkowego łóżeczka, byłam tak szczęśliwa, że trudno byłoby znaleźć szczęśliwsze dziecko. Przeżywałam w duszy radosne wydarzenia tego pamiętnego dnia i pierwszy raz w życiu zatęskniłam do jutra. Rozdział V Przypominam sobie wiele wydarzeń z tego lata 1887, po nagłym przebudzeniu mej duszy. Nie robiłam nic specjalnego, badałam tylko rękami świat i uczyłam się nazwy każdej rzeczy, której się dotknęłam. Im więcej mi ich wpadało pod rękę, im więcej mi przybywało nazw, im lepiej orientowałam się w ich zastosowaniu, tym radośniejsza, tym ufniejsza stawała się świadomość pokrewieństwa z resztą świata. Gdy zakwitły stokrotki i jaskry, nauczycielka brała mnie za rękę i prowadziła przez pola, gdzie ludzie przygotowywali ziemię pod siewy, nad brzeg rzeki Tennessee. Tu, siedząc na trawie, pobierałam pierwsze lekcje o darach natury. Dowiadywałam się, jak dzięki słońcu i deszczom wyrastają z ziemi drzewa miłe dla oka, a także dające pożywienie, jak ptaki budują gniazda i przenoszą się z kraju do kraju; jak im jest dobrze; w jaki sposób wiewiórka, sarna, lew i wszelkie inne stworzenia znajdują sobie pokarm i schronienie. W miarę, jak się dowiadywałam coraz to nowych rzeczy, coraz więcej radowałam się światem, na którym przyszło mi żyć. Na długo przedtem, zanim nauczyłam się dodawać liczby w arytmetyce lub określać kształt ziemi, Anna Sullivan nauczyła mnie odczuwać piękno wonnych lasów, ździebełek trawy, kształtów i dołeczków rączki mojej siostrzyczki. Kojarzyła moje najwcześniejsze myśli z naturą, uczyła pojmować i odczuwać, że ptaki, kwiaty i ja to jedno szczęśliwe rodzeństwo! Mniej więcej w tym czasie przeżyłam przygodę, która mnie pouczyła, że natura nie zawsze bywa łaskawa. Pewnego dnia wracałyśmy z długiej wędrówki. Poranek był uroczy, ale gdyśmy skręciły ku domowi, zrobiło się gorąco i parno. Parę razy zatrzymywałyśmy się dla odpoczynku pod przydrożnymi drzewami, ostatni raz pod dziką wiśnią niedaleko domu. W cieniu było rozkosznie, a na drzewo łatwo było się wdrapać. Toteż z pomocą nauczycielki zdołałam usadowić się wśród gałęzi. Tak było chłodno w koronie drzewa, że panna Sullivan zaproponowała, że zjemy tu sobie drugie śniadanie. Przyrzekłam, że będę siedzieć spokojnie, więc poszła po nie do domu. Nagle w powietrzu zaszła zmiana. Ciepło słoneczne pierzchło. Wiedziałam, że niebo pociemniało, gdyż wszelki żar, dla mnie równoznaczny ze światłem, ustąpił. Od ziemi powiało dziwnym zapachem. Znałam ten zapach. Wiedziałam, że jest on zawsze zwiastunem burzy, i niewymowny strach ścisnął mi serce. Byłam absolutnie sama, odcięta od przyjaciół, bez pewnego gruntu pod nogami. Owionęło mnie coś nieznanego, przeogromnego. Siedziałam bez ruchu w pełnym napięcia oczekiwaniu. Zimny strach przenikał mnie do szpiku kości. Pragnęłam powrotu nauczycielki, ale nade wszystko chciałam zejść z drzewa. Przez chwilę panowała złowroga cisza, po czym rozległ się głośny szum liści. Drzewem wstrząsnęło drżenie. Potężny poryw wichru zdmuchnąłby mnie na ziemię, gdybym się nie trzymała z całej siły gałęzi. Wiśnia chwiała się i prężyła. Gałązki łamały się i leciały naokoło mnie na podobieństwo gradu. Za wszelką cenę chciałam zeskoczyć! Lecz trwoga przykuwała mnie do drzewa. Kuliłam się wśród gałęzi, które chwiały się na wszystkie strony. Od czasu do czasu czułam, jakby waliło się coś ciężkiego, i wyczuwałam, jak wiatr wstrząsa pniem. To rozstrajało mnie do najwyższego stopnia i właśnie gdy pomyślałam, że drzewo zwali się razem ze mną, nauczycielka chwyciła mnie za rękę i pomogła zejść. Przytuliłam się do niej drżąc z radości, że znów mam grunt pod nogami. Nauczyłam się nowej prawdy, że natura "jest w ciągłej wojnie ze swoimi dziećmi i pod pieszczotą ukrywa zdradzieckie szpony". Dużo czasu upłynęło po tej przygodzie, zanim odważyłam się znów wejść na drzewo. Sama ta myśl napełniała mnie trwogą. Dopiero słodki zapach mimozy w pełnym rozkwicie sprawił, że, opanowując strach, ponowiłam próbę. Był piękny wiosenny poranek. Siedziałam sama w altanie, pogrążona w lekturze, gdy owiała mnie niezwykle subtelna woń. Zerwałam się i instynktownie wyciągnęłam ręce. Mogło się zdawać, że to sama wiosna zjawiła się w altanie. - Co to jest? - zapytałam i po chwili zorientowałam się, że tak pachnie mimoza. Poszłam aż do końca ogrodu, bo wiedziałam, że drzewo mimozy rosło na zakręcie ścieżki niedaleko parkanu. Otóż i ono, rozdygotane w cieple słońca. Obciążone kwieciem gałęzie prawie dotykają wysokiej trawy. Czy istniało kiedy na świecie coś tak doskonale pięknego? Delikatne płatki wzdragały się przed najlżejszym dotknięciem. To było rajskie drzewo, które przesadzono na ziemię. Przedostałam się wśród ulewy kwiecia do okazałego pnia i przez chwilę stałam niezdecydowana. Wreszcie postawiłam stopę w szerokim rozwidleniu gałęzi i podciągnęłam się w górę. Trudno mi było utrzymać się, gałęzie były bardzo grube, a kora raniła mi ręce. Ale doświadczałam rozkosznego uczucia, że porywam się na cudowny, niezwykły czyn, więc pięłam się coraz wyżej i wyżej, aż dotarłam do małej ławki, którą ktoś umocował na drzewie tak dawno, że weń wrosła. Siedziałam tam bardzo długo. Czułam się jak wróżka na różowym obłoku. Później spędzałam na moim rajskim drzewie szczęśliwe długie godziny z głową pełną wspaniałych marzeń. Rozdział VI Zdobyłam więc klucz do poznania mowy i tylko pragnęłam nauczyć się, jak go używać. Dzieci, które słyszą, przyswajają sobie mowę bez szczególnego wysiłku. Chwytają w lot, po prostu z rozkoszą, słowa z ust otoczenia, podczas gdy głuche dziecko musi łowić je powoli, z mozołem. Ale niezależnie od trudów wynik jest cudowny. Stopniowo od nazw przedmiotów posuwamy się krok za krokiem, aż przebędziemy niezmierną odległość dzielącą nieudolnie wyjąkaną zgłoskę od wersetu Szekspira. Początkowo, gdy nauczycielka nauczyła mnie czegoś nowego, zadawałam bardzo niewiele pytań. Moje pojęcia były nieokreślone, a zapas słów niedostateczny. Lecz w miarę jak poznawałam coraz więcej rzeczy, w miarę jak mi przybywało słów, ciekawość wzrastała, więc powracałam raz po raz do tego samego przedmiotu, spragniona dalszych informacji. Czasami nowe słowo ożywiało obraz, który wcześniejsze przeżycie wyryło w mózgu. Pamiętam poranek, kiedy zapytałam pierwszy raz o znaczenie słowa "kochać". Jeszcze wtedy nie znałam wielu słów. Znalazłam właśnie w ogrodzie kilka wczesnych fiołków i przyniosłam mojej nauczycielce. Chciała mnie pocałować, ale wtedy jeszcze nie lubiłam, żeby mnie ktoś całował prócz matki. Anna Sullivan objęła mnie łagodnie wpół i napisała mi na ręce - Kocham Helenkę. - Co to znaczy kochać? - zapytałam. Przyciągnęła mnie do siebie i odpowiedziała: - To jest tutaj. - I wskazała na moje serce. Uprzytomniłam sobie pierwszy raz, że serce bije. Byłam ogromnie zaskoczona, bo wtedy jeszcze nie rozumiałam niczego, czego nie dotknęłam. Powąchałam fiołki, które trzymała, i zapytałam na pół znakami, na pół słowami: - Czy kochać to słodycz kwiatów? - Nie - odpowiedziała. Znów się zamyśliłam. Promienie słońca padały na nasze twarze. - Czy to nie jest kochać? - zapytałam, pokazując w kierunku ciepła. - Czy to nie jest miłość? Wydawało mi się, że nie mogło być nic piękniejszego niż słońce, pod którego ciepłymi promieniami wszystko rośnie. Ale nauczycielka znów potrząsnęła głową. Byłam ogromnie zakłopotana i zawiedziona. Dziwiłam się, że nie potrafi pokazać mi miłości. W parę dni później nawlekałam paciorki różnej wielkości symetrycznie - dwa duże, trzy małe i tak dalej. Popełniałam ciągle omyłki, które nauczycielka wytykała mi raz po raz z łagodną cierpliwością. W końcu dostrzegłam bardzo wyraźną omyłkę w kolejności i przez chwilę skupiłam uwagę na lekcji, starając się pojąć, jak powinnam była uszeregować paciorki. Nauczycielka stuknęła mnie w czoło i napisała mi na ręce: - Myśl! W jednym przebłysku pojęłam, że słowo to oznacza proces przebiegający w mojej głowie. To było moje pierwsze świadome spostrzeżenie z dziedziny abstrakcyjnych pojęć. Długo siedziałam bez ruchu. Nie myślałam o paciorkach rozsypanych na kolanach, lecz starałam się znaleźć znaczenie "miłości" w świetle tej nowej idei. Przez cały dzień słońce kryło się za chmurą - raz po raz przechodziła krótka ulewa - gdy nagle objawiło się w całej swojej ogromnej wspaniałości. Znów zapytałam nauczycielkę: - Czy to nie miłość? - Miłość to jest coś jak chmury, które zasnuwały niebo, zanim słońce wyjrzało - objaśniła. I w słowach łatwiejszych niż te, które przytaczam, bo wtedy jeszcze bym ich nie zrozumiała, uzupełniła: - Przecież nie możesz dotknąć chmur, ale czujesz deszcz i wiesz, jak cieszą się kwiaty i jak spragniona jest ziemia po upalnym dniu. Miłości też nie można dotknąć, ale czujesz, jaką słodycz wlewa we wszystko. Bez miłości nie byłabyś szczęśliwa i nie miałabyś nawet chęci się bawić. Nagle pojęłam tę piękną prawdę. Poczułam niewidzialne nici między moją myślą i myślami innych ludzi. `cp2 Od samego początku nauki panna Sullivan trzymała się zasady, aby przemawiać do mnie tak, jakby przemawiała do słyszącego dziecka. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast mówić, wpisywała zdania w moją rękę. Jeżeli nie znałam słów i zwrotów, koniecznych dla wyrażenia moich myśli, to mi je podsuwała. Podsuwała słowa już wtedy, gdy nie mogłam jeszcze podtrzymywać rozmowy. Ten proces ciągnął się kilka lat, gdyż głuche dziecko nie opanuje w miesiąc, a nawet w dwa czy trzy lata, niezliczonych zwrotów i wyrażeń używanych w najprostszych codziennych okolicznościach. Małe słyszące dziecko nabywa je przez bezustanne powtarzanie i naśladownictwo. Rozmowy, jakie słyszy w domu, poddają tematy, pod wpływem których powstają jego myśli. Ta naturalna wymiana pojęć jest niedostępna dla głuchego dziecka. Zdając sobie z tego sprawę, moja nauczycielka postanowiła dostarczać mi podniet, których byłam pozbawiona. Czyniła to, powtarzając, o ile to było możliwe, słowo w słowo to, co słyszała, i pokazując mi, jak brać udział w rozmowie. Lecz upłynęło dużo czasu, zanim zdobyłam się na inicjatywę i potrafiłam powiedzieć coś sensownego i w porę. Głusi lub niewidomi z wielką trudnością przyswajają sobie formy towarzyskiej rozmowy. O ileż większe sprawia to trudności ludziom głuchociemnym. Nie mogą przecież rozróżnić tonu głosu ani bez czyjejś pomocy orientować się w gamie tonów nadających znaczenie słowom. Nie mogą też obserwować wyrazu twarzy rozmówcy, a przecież spojrzenie przesądza często o znaczeniu słów. Rozdział VII Następnym ważnym krokiem w mojej edukacji była nauka czytania. Skoro tylko nauczyłam się trochę pisać na ręce, nauczycielka dała mi paski kartonu z wypukłym drukiem. W mig pojęłam, że każde drukowane słowo oznacza przedmiot, czynność lub jakąś cechę. Miałam ramkę, w której mogłam ustawiać słowa budując krótkie zdania. Ale zanim wstawiłam zdanie w ramkę, wyrażałam je za pomocą przedmiotów. Wyszukiwałam paski kartonu ze słowami takimi jak: lalka (doll), jest (is), na (on), łóżko (bed) i kładłam każde słowo na odpowiednim przedmiocie. Następnie układałam lalkę na łóżku ze słowami: "jest", "na" obok niej. W ten sposób układałam zdanie ze słów, a jednocześnie budowałam zdania za pomocą samych przedmiotów. Raz panna Sullivan kazała mi przypiąć słowo dziewczynka (girl) do fartuszka i stanąć w szafie. Na półce uszeregowałam słowa: "jest", "w", "szafie". Nic mnie tak nie cieszyło jak ta zabawa. Bawiłyśmy się w ten sposób całymi godzinami. Często wszystkie rzeczy w pokoju były pozestawiane w zdania. Od drukowanej kartki był tylko krok do drukowanej książki. Brałam swoją "Czytankę dla początkujących" i s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin