Magnolia - Palmer Diana.doc

(958 KB) Pobierz

Diana Palmer

MAGNOLIA

1

1900

Ulice Atlanty rozmokły od deszczu, a zaprzężone do powozów konie z trudem przedzierały się przez Peachtree Street. Claire Lang przyglądała się zwierzętom, żałując, że nie ma pieniędzy na wynajęcie bryczki, aby wrócić do domu, oddalonego o dobre pięć mil od miasta. W jej powoziku złamała się oś, co przysporzy nowych wydatków, a kłopoty finansowe już od miesięcy spędzały jej sen z powiek. Will Lang nie mógł się doczekać części do samochodu, które zamówił w Detroit, więc Claire przyje­chała do Atlanty, aby odebrać ze stacji przesyłkę dla wuja. Jej stary powozik był już i tak w kiepskim stanie, a ona, zamiast uważać na drogę, przyglądała się okazałym klonom i topolom, wypatrując pierwszych oznak jesieni.

Chciała zobaczyć się jeszcze z Kennym, właścicielem sklepu odzieżowego w Atlancie. Miała bowiem nadzieję, że przyjaciel odwiezie ją do Colbyville, gdzie mieszkała razem z wujem. Z niechęcią spojrzała na powalane błotem trzewiki z wysoką cholewką i zabrudzone brzegi swojej nowej niebieskiej sukni z białym koronkowym stanikiem. Wprawdzie płaszcz i parasolka chroniły niemal całą jej postać przed deszczem, a kapelusz osłaniał upięte w kok włosy, jednak ulewa nie oszczędziła sukni, choć Claire unosiła ją na tyle, aby zbytnio nie przemokła. Wyobraziła sobie teraz reakcję Gertie! Cóż, wygląd Claire zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Większość czasu spędzała bowiem w szopie wuja, pomagając mu przy samochodzie. Żaden mieszkaniec Colbyville nie miał tak nowoczesnej maszyny. W całym kraju zresztą niewiele było automobili, które miały przeważnie napęd elektryczny albo parowy. Pojazd wuja Willa był natomiast napędzany benzyną, którą sprzedawano w miejscowym sklepie.

Samochód był zjawiskiem jeszcze tak rzadkim, że gdy pojawiał się na drodze, ludzie wybiegali z domów, aby go zobaczyć. Ten nowy wynalazek wzbudzał zarówno podziw, jak i strach, ponieważ robił tak przeraźliwy hałas, że konie uciekały w popłochu. Większość ludzi jednak uważała automobile za modę, która szybko przeminie. Claire nie podzielała tej opinii. Widziała w samochodach przyszły środek transportu, dlatego podniecał ją fakt, że wuj wtajem­niczył ją w tajniki mechaniki.

Uśmiechnęła się z zadumą. Jakże szczęśliwe stało się jej życie, odkąd zamieszkała z wujem. Jej rodzice zmarli na cholerę dziesięć lat temu, zostawiając swoje jedyne dziecko zupełnie samo na świecie. Claire miała tylko jednego krewnego - wuja Willa. On także żył samotnie, a do pomocy w gospodarstwie zatrudniał tylko Murzynkę Gertie i jej męża Harry'ego, który wykonywał w domu niezbędne naprawy. Odkąd Claire dorosła, pomagała w gotowaniu i innych pracach domowych, ale największą przyjemność sprawiało jej zajmowanie się automobilem! To był wspaniały, zupełnie nowy oldsmobile z zaokrąglonymi błotnikami i już sam widok auta przyprawiał ją o dreszczyk podniecenia. Wuj Will zamówił go w Michigan pod koniec zeszłego roku. Do Colbyville przewieziony został koleją. Jak większość samochodów czasami się dławił i prychał, dymił i klekotał, a od czasu do czasu jego cienkie gumowe opony dziurawiły się na nierównych, pokrytych głębokimi koleinami polnych drogach Colbyville.

Mieszkańcy miasta modlili się, aby Bóg ich uwolnił od tego diabelskiego wynalazku, jak go nazywali, na widok którego wystraszone konie uciekały w pole. Dlatego też członkowie rady miejskiej złożyli wujowi wizytę już następnego dnia po odebraniu automobilu. Wuj Will uśmiechnął się ze zrozumie­niem i obiecał trzymać swój mały elegancki pojazd z dala od dróg, po których jeździły powozy. Kochał tę swoją zabawkę, choć omal nie doprowadziła go do bankructwa, poświęcając jej każdą wolną chwilę. Claire podzielała jego zafascynowa­nie. Wuj uległ w końcu jej prośbom i przestał wyganiać ją z garażu, dzięki czemu z czasem zdobyła fachową wiedzę o chłodnicach, przekładniach, łożyskach, świecach zapłono­wych i tłokach. Teraz wiedziała niemal tak dużo, jak on. Poza tym miała zręczne ręce i nie przerażało jej niespodziewane „kopnięcie” prądu, które zdarzało się, kiedy dotknęła niewłaś­ciwej części małego silnika spalinowego. Jedyna wada tej pracy to smary. Aby łożyska pozostały sprawne, trzeba było je bez przerwy pokrywać grubą warstwą oleju, który brudził wszystko, nie wyłączając Claire.

Nagle na ulicy pojawił się jakiś powóz. Claire przyglądała mu się z uwagą. Kiedy ją mijał, wjechał akurat w wielką kałużę, obryzgując błotem suknię dziewczyny. Jęknęła żałośnie, robiąc przy tym taką minę, że powóz natychmiast się zatrzymał.

Po chwili otworzyły się drzwiczki, a niecierpliwe ciemne oczy obrzuciły ją wściekłym spojrzeniem.

- Na miłość boską! Wsiadaj, zanim przemokniesz do suchej nitki, ty nieznośny dzieciaku!

Na dźwięk znajomego głosu serce Claire podskoczyło z radości. Starała się jednak tego nie okazać. Od dawna bowiem skrywała uczucie, jakim darzyła bankiera swojego wuja.

- Dziękuję, panie Hawthorn - odparła, uśmiechając się uprzejmie. Złożywszy parasolkę, uniosła suknię i jak prawdziwa dama próbowała wsiąść do eleganckiego powo­zu. Potknęła się jednak, przydeptując mokry rąbek spódnicy, po czym upadła jak kłoda na siedzenie. Spłonęła rumieńcem ze wstydu, że na widok Johna Hawthorna straciła głowę.

Bankier, dostojnie prezentujący się w swoim ciemnym garniturze, przesunął się, robiąc jej miejsce, po czym zastukał laską w dach powozu, dając stangretowi znak, żeby ruszał.

- Na miłość boską, Claire! Błoto lgnie do ciebie jak muchy do miodu! - Wyglądał na nieco rozdrażnionego, kiedy ocenił poczynione przez nią szkody. - Nie chciałbym się spóźnić do banku, ale każę stangretowi odwieźć cię do Colbyville - powiedział, a jego ciemne oczy zwęziły się, przez co jego piękna, pociągła twarz nabrała groźnego wyrazu. Hawthorne był z natury wybredny i nieczuły na wdzięki kobiet. Choć pewnie wiedział, że może się podobać, to jednak udawał, iż tego nie zauważa. Ale właśnie dlatego Claire zwróciła na niego uwagę, a ten chłodny sposób bycia Johna potraktowała jak wyzwanie dla siebie. Przy niej jednak nigdy nie był oziębły. Albo się z nią drażnił, albo jej pobłażał, jakby była małą dziewczynką. Jeszcze dwa lata temu nie przejmowała się tym zbytnio. Teraz zaczynało ją to martwić.

Poznała go, kiedy objął posadę w banku, którego właś­cicielem był Eli Calverson. John awansował na szefa działu pożyczek na rok przed wybuchem wojny hiszpańsko amerykańskiej. Przy arenie międzynarodowej, w 1897 roku odszedł z banku i zaciągnął się do armii. Dzięki wykształceniu, jakie zdobył w akademii wojskowej w Citadel w Karolinie Południowej, otrzymał rangę oficera.

Kiedy w 1898 roku został ranny na Kubie, zwolniono go z wojska. Powrócił więc do pracy w banku i dopiero wtedy Claire miała okazję dobrze go poznać. Przez kilka lat widywali się za sprawą jej wuja, który dzięki Johnowi poczynił kilka korzystnych inwestycji i teraz miał zabez­pieczone pożyczki na kupno ziemi. Im lepiej Claire po­znawała Hawthorna, tym bardziej ją pociągał. Zdawała sobie jednak sprawę, że jej ładna buzia, jasnoszare oczy szczupłe młode ciało nie wystarczą, aby wzbudzić zainte­resowanie takiego mężczyzny jak on.

John był nie tylko przystojny, ale także inteligentny. Po ukończeniu akademii Citadel, kontynuował naukę na Harvardzie, gdzie otrzymał tytuł magistra ekonomii. Teraz był zastępcą prezesa Peachtree City Bank i krążyły pogłoski, że Eli Calverson, który nie miał własnych dzieci, wybrał go na swego następcę. Nie ulegało więc wątpliwości, że John zrobi karierę bankowca w błyskawicznym tempie.

Ostatnio rozeszły się także pogłoski o romansie Johna Hawthorna z piękną Diane, młodą żoną podstarzałego prezesa banku. Trzydziestojednoletni John był w kwiecie wieku i miał urodę, której inni mężczyźni mogli mu tylko pozazdrościć. Eli Calverson natomiast przekroczył już pięćdziesiątkę i nie był szczególnie atrakcyjny.

Diane Calverson, drobna niebieskooka blondynka o jasnej karnacji, otrzymała dobre wykształcenie i była ponoć skoligacona z królewskimi rodami panującymi w Europie. Krótko mówiąc, o takiej kobiecie mógł marzyć każdy mężczyzna. Z Johnem łączyło ją coś więcej, niż mogłoby się wydawać. Dwa lata temu byli bowiem zaręczeni.

- Jest pan prawdziwym dżentelmenem, panie Hawthorne - powiedziała Claire, zachowując uprzejmą powściągliwość, choć jej oczy błyszczały z podekscytowania.

Kąciki jego ust uniosły się gwałtownie. Nie ulegało wątpliwości, że go rozbawiła.

Jej wzrok powędrował ku lasce, którą nosił wyłącznie dla ozdoby. John miał bowiem świetną kondycję, był dobrze zbudowany i doskonale grał w tenisa. Z tego zaś, co zdążyła zauważyć na zabawach, na które chodziła w towa­rzystwie wuja, John tańczył znacznie lepiej niż inni męż­czyźni. Claire poczuła teraz intensywny zapach wody kolońskiej i serce zaczęło bić jej gwałtownie. Gdyby tylko zwrócił na nią uwagę. Gdyby tylko...!

Wygładziła mokre spódnice i z dezaprobatą stwierdziła, że są zabłocone. Także jej sznurowane trzewiki nie wy­glądały lepiej. Trzeba będzie je długo czyścić szczotką, żeby doprowadzić do poprzedniego stanu. A niech to, Gertie dopiero co przestała się awanturować z powodu poplamionej smarem białej bluzki Claire!

- Wyglądasz bardzo nieporządnie - uprzejmie zauważył John.

Oblała się rumieńcem, ale dumnie uniosła głowę.

- Gdyby przeszedł pan trzy ulice w deszczu i miał na sobie długą suknię, to przypuszczam, że wyglądałby pan podobnie. Zachichotał.

- Niech mnie Bóg broni! Kiedy ostatnio cię widziałem, byłaś cała w smarze, mam rację?

Odchrząknęła.

- Zmienialiśmy z wujkiem olej w automobilu.

- Już ci mówiłem, Claire... To nie jest odpowiednie Zajęcie dla kobiety.

- A to dlaczego? Westchnął.

- O tym powinien porozmawiać z tobą twój wuj - odparł. -Masz już dwadzieścia lat. Czas więc, żebyś wreszcie nauczyła się dobrych manier i zachowywała jak prawdziwa dama.

- Czy tak, jak pani Calverson? John miał kamienną twarz.

- Jej maniery z pewnością nie pozostawiają nic do życzenia.

- Oczywiście, że nie - zgodziła się ochoczo. - Pan Calverson musi być bardzo dumny z takiej żony. - Przyj­rzała się uważnie swoim dłoniom. - I pewnie jest bardzo o nią zazdrosny.

- Co to za insynuacje? - zapytał niebezpiecznie cichym głosem. - Masz czelność prawić mi kazania?

Claire zmarszczyła brwi.

- No wie pan, nawet mi to przez myśl nie przeszło. To znaczy, jeśli koniecznie chce pan stać się obiektem złoś­liwych plotek i ryzykować utratę swojej pozycji w banku, to wyłącznie pańska sprawa.

Popatrzył na nią groźnie. Kiedy wyobraziła sobie, że takim samym wzrokiem lustrował kiedyś swoje oddziały, przestała winić żołnierzy za to, że dezerterowali.

- Jakich plotek? - zapytał ściszonym, a przez to jeszcze chłodniejszym głosem.

- Może nie powinnam była o tym mówić - powiedziała, uśmiechając się nerwowo. - Proszę mnie tu wysadzić, jeśli łaska. Nie chciałabym, aby stała mi się jakaś krzywda, zanim wrócę do domu.

John był teraz wyraźnie zirytowany, choć nie zdarzyło się dotąd, aby w obecności Claire tracił panowanie nad swoimi nerwami.

- Nikomu nie dałem powodu do plotek - rzekł.

- Nie uważa pan za skandal kolacji przy świecach, sam na sam z mężatką?

Sprawiał wrażenie zdziwionego.

- Wcale nie byliśmy sami. Spotkaliśmy się w domu jej siostry i w jej obecności.

- Tylko że jej siostra spała akurat na górze. Służący wszystko widzieli i podzielili się nowinami z innymi służącymi - rzekła Claire bezbarwnym głosem. - Całe miasto aż trzęsie się od plotek, John. I jeśli jej mąż jeszcze ich nie słyszał, to tylko kwestia czasu.

Zaklął cicho. Tak obsesyjnie pragnął znów być sam na sam z Diane, przynajmniej ten jeden raz, że zapomniał o wszelkich środkach ostrożności. Wyszła za mąż za Calversona z zemsty - kiedy John nie zgodził się poprosić rodziny o wypłacanie mu awansem znacznej części spadku, którą Diane chciała przeznaczyć na elegancki ślub i kosz­towną podróż poślubną. Wcześniej zgłosił się do wojska i był przekonany, że weźmie udział w działaniach wojen­nych. Diane obiecała czekać... ale po dwóch miesiącach jego pobytu na Kubie najwidoczniej uznała, że Calverson, który był pod ręką, jest tak bogaty i na tyle stary, że warto go zaciągnąć do ołtarza.

John pochodził ze starej, zamożnej rodzinny z Savannah miał odziedziczyć fortunę. Nie chciał jednak prosić nawet o pensa, gdyż wolał sam zarabiać na życie. Dopiął swego teraz utrzymywał się z własnej pensji i drobnych inwes­tycji. Miał szczęście, że zyskał poparcie Calversona, choć wiedział, że nie bez znaczenia było także jego pochodzenie oraz fakt, iż posiadał dyplom Harvardu. Po utracie Diane John bardzo się zmienił i stał się nieprzystępny. Teraz jej małżeństwo, które trwało blisko dwa lata, przechodziło kryzys. Błagała Johna, żeby przyszedł do domu jej siostry na kolację, gdyż potrzebowała jego pomocy. Nie mógł jej odmówić, nawet jeśli istniało niebezpieczeństwo, że wybu­chnie skandal. Okazało się jednak, że sprawa nie była aż tak pilna, bo Diane wcale nie prosiła go o pomoc. Wyznała tylko, że żałuje, iż wyszła za mąż, i że wciąż myśli o Johnie. Ich spotkanie stało się jednak powodem złośliwych plotek, które mogłyby obojgu zaszkodzić.

- Słuchasz mnie? - spytała Claire, wyrywając go z roz­myślań. - Narażasz na szwank nie tylko swoją i jej reputację, ale i pana Calversona - a nawet całego banku.

Popatrzył na nią surowo.

- Nie narażam na szwank niczyjej reputacji. A poza tym nie sądzę, żeby ta sprawa, jeśli to w ogóle jest jakaś sprawa, miała coś wspólnego z tobą, Claire - zauważył chłodno.

- Masz rację - musiała przyznać. - Ale jako bankier i przyjaciel mojego wuja, w pewnym sensie jesteś dla mnie kimś bliskim. Dlatego bardzo bym nie chciała, żebyś stracił swoje dobre imię.

- Naprawdę? A to dlaczego? Zarumieniła się i odwróciła głowę.

Wzruszony jej troską, odchylił się do tyłu i popatrzył na nią czule.

- Czyżbyś darzyła mnie skrytą sympatią, Claire? A może mnie kochasz? - dokuczał jej łagodnie. - Jakież to pod­niecające!

Spłonęła rumieńcem, wypatrując z niecierpliwością zna­jomego budynku w stylu gotyckim, w którym mieścił się bank. Kiedy dojadą na miejsce, John wysiądzie z powozu, a ona zostanie sama ze swoim zakłopotaniem. Po co, ach po co, się odzywała?

Zauważył, że obiema rękami ściska torebkę. Chociaż nie podobało mu się, że wsadza nos w jego sprawy, to przecież Claire była tylko słodkim dzieciakiem, a te uwagi nie powinny wyprowadzić* go z równowagi. Po­błażał jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiecie. Kie­dyś wyrzucił już kogoś z powozu za słowa o wiele łagodniejsze niż te, które usłyszał przed chwilą. Ale Claire miała dobre serce i troszczyła się o niego. Trudno więc było ganić ją za to. Poza tym rozbudzała w nim instynkty opiekuńcze.

Gdyby w grę nie wchodziła Diane, John mógłby pocie-' szyć to dziecko. Pochylił się w jej stronę, gdy powóz zaczął zwalniać.

- No, więc jak, Claire - cedząc słowa, z uporem drążył temat. - Przyznaj, że nie jestem ci obojętny.

- Teraz czuję tylko nieprzeparte pragnienie, aby rozbić ci głowę metalowym prętem - wymamrotała.

- Ależ panno Lang! - powiedział z udawaną złością, po czym roześmiał się.

Popatrzyła na niego z nienawiścią. Jej szare oczy rzucały gniewne błyski.

- Możesz sobie kpić ze mnie. Teraz wstydzę się tego, że kiedykolwiek martwiłam się o ciebie - powiedziała obojętnym głosem. - Nawet jeśli zrujnujesz sobie życie, sir, nic mi do tego.

Zastukała, aby woźnica się zatrzymał, po czym wysiadła z powozu, zanim John zdążył jeszcze cokolwiek powiedzieć.

Niezdarnym ruchem rozłożyła parasolkę i ruszyła przed siebie chodnikiem, szczęśliwa, że przynajmniej nie musi już przedzierać się przez błoto. Przed bankiem, który za chwilę miał zostać otwarty, dostrzegła Kenny'ego Blake'a, przyja­ciela ze szkolnych lat, pobiegła więc, aby się z nim przywitać.

- Och, Kenny! Dzięki Bogu, że cię znalazłam! Mógłbyś mnie odwieźć do domu? W moim powoziku złamała się ośka.

- A tobie nic się nie stało? - zapytał z troską. Potrząsnęła głową.

- Nie, jestem tylko trochę roztrzęsiona. Na szczęście w pobliżu była akurat kuźnia i stajnia z końmi do wynajęcia. Zajęli się powozem, ale nikt nie miał czasu, żeby odwieźć mnie do domu.

- Mogłaś wynająć bryczkę.

Ze smutkiem potrząsnęła głową.

- Nie mam pieniędzy - wyznała szczerze. - Wuj wydał wszystko, co nam zostało, na nowe świece do silnika, i dopóki nie dostanie emerytury, musimy się liczyć z każdym groszem.

- Mogę ci pożyczyć trochę pieniędzy - zaproponował. Kenny rzeczywiście mógł to zrobić, bo jako kierownik sklepu z męską odzieżą zupełnie nieźle zarabiał.

- Nie, dziękuję. Wystarczy, że zawieziesz mnie do domu. Szeroki uśmiech., rozjaśnił jego niezbyt ładną twarz.

Kenny był blondynem średniego wzrostu, o niebieskich oczach, na dodatek bardzo nieśmiałym. Ale on i Claire dobrze się rozumieli i przy niej chłopak przełamywał wstydliwość. Wyzwalała w nim najlepsze instynkty.

- Poczekaj, załatwię tu tylko pewną sprawę i zaraz cię odwiozę - zapewnił ją.

Puściła jego ramię, czując na sobie spojrzenie czyichś zimnych oczu. Obejrzała się i zobaczyła Johna Hawthorne'a, w eleganckim garniturze i meloniku na głowie. Z wdziękiem opierał się na laseczce ze srebrną rączką, czekając, aż pan Calverson otworzy drzwi banku. Calverson ufał tylko sobie samemu i nikomu nie powierzał kluczy. Miał bardzo silne poczucie własności, John powinien o tym pamiętać, pomyś­lała Claire.

Dokładnie o godzinie dziewiątej pan Calverson otworzył ogromne dębowe drzwi i czekał, aż wszyscy wejdą do środka. Jego wzrok spoczywał na złotym zegarku kieszonkowym, zawieszonym na grubym złotym łańcuchu. Kiwnąwszy z zadowoleniem głową, zamknął kopertę i wsunął zegarek do kieszonki kamizelki. Claire pomyślała, że wygląda komicznie - niski, otyły człowieczek z podkręconym, przyprószonym siwizną wąsem i łysą głową. Naprawdę nie mogła sobie wyobrazić, żeby mógł się podobać kobietom, a zwłaszcza takiej piękności, jak Diane. Ale to tylko John uważał, że poślubiła starego Calversona z miłości. Wszyscy w Atlancie wiedzieli bowiem, że Diane ma kosztowne zachcianki. Nic wszakże w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, że odkąd jej rodzina straciła majątek, Diane pozostała tylko uroda. Musiała więc dobrze wyjść za mąż, żeby jej matka i siostry mogły nadal nosić modne stroje i mieszkać w eleganckim domu przy Ponce de Leon. Ale pan Calverson miał znacznie więcej pieniędzy, niż była w stanie wydać. Dlaczego zatem ryzykowała utratę tego wszystkiego w zamian za krótkie chwile namiętności z byłym narzeczonym?

- Bank nie ma żadnych kłopotów, prawda? - spytała Claire, kiedy Kenny odwoził ją do domu swoim powozem.

- Co? Oczywiście, że nie - odparł zdziwiony. - Dlaczego cię to interesuje?

Wzruszyła ramionami.

- Bez powodu. Po prostu byłam ciekawa, czy jest wypłacalny, to wszystko.

- Pan Calverson dobrze nim zarządza - przypomniał jej. - Jest zamożny... wszyscy to widzą.

To prawda, choć mogło wydawać się dziwne, że ktoś, kto przyjechał ze wsi zaledwie kilka lat temu, dorobił się tak wielkiego majątku w tak krótkim czasie. Calverson miał dostęp do poufnych informacji dotyczących działalno­ści inwestycyjnej banku. Jeśli więc któryś z klientów nie mógł spłacić kredytu zaciągniętego na zakup domu czy ziemi, natychmiast zajmował te nieruchomości.

- Nasz znajomy, pan Hawthorn patrzył na ciebie z nie­nawiścią - zauważył Kenny.

- Najpierw zaproponował, że mnie podwiezie, a potem się wściekał. I obraził mnie.

Jego ręce zacisnęły się na cuglach, aż koń zarżał głośno.

- Pogadam z nim!

- Nie, mój drogi Kenny. To nie było to, o czym myślisz. Pan Hawthorn nie dotknąłby mnie, żeby nie pobrudzić sobie rąk. Chciałam powiedzieć, że doszło między nami do sprzeczki, to wszystko.

- O co się pokłóciliście?

- Nie mogę o tym mówić - odparła stanowczo.

- Cóż, nietrudno zgadnąć - zauważył. - Wszyscy wiedzą, że wzdycha do żony prezesa banku. Myślę, że człowiek powinien mieć większe poczucie godności.

- Zakochani łatwo zapominają o dumie, a Diane była jego narzeczoną, zanim wyszła za Calversona.

- Jeśli ryzykuje utratę przytulnego gniazdka, spotykając się z Johnem za plecami męża, to może rzeczywiście prezes ma problemy finansowe - zauważył. - Ta młoda dama jest kuta na cztery nogi.

- Jeśli John ją kocha...

- Po takim skandalu będzie skończony w Atlancie. Nie mówiąc już o tym, że i ona straci dobre imię. Cała jej rodzina była zawsze zachłanna na pieniądze, ale nigdy nie naraziła się na plotki.

Claire przypomniała sobie, jak John wrócił ranny z wojny i dowiedział się, że Diane wyszła za mąż za Calversona. Był wtedy w okropnym stanie i nie chciał nikogo widzieć podczas rekonwalescencji. Kiedy Claire pojechała z wujem Willem odwiedzić Johna w szpitalu, doszły ją słuchy o brutalnie zerwanych zaręczynach. Jako osiemnastoletnia dziewczyna zapałała miłością do rannego żołnierza, który został odznaczony za odwagę i mężnie znosił cierpienia.

- To musi być straszne, kiedy traci się ukochaną osobę - zauważyła i pomyślała o sobie, bo kochała Johna już prawie dwa lata...

- Cyrk zjeżdża do miasta - rzekł Kenny. - Może wybierzesz się ze mną w sobotę na występy?

Uśmiechnęła się.

- Z przyjemnością, Kenny.

- Poproszę twojego wuja o zgodę. - Jego twarz promie­niała ze szczęścia.

Nie powiedziała mu, że wuja nie interesują takie rozrywki, a ona nie potrzebuje jego przyzwolenia, aby robić to, na co ma ochotę. Kenny był miłym i prostym chłopcem, dzięki któremu mogła choć na krótko zapomnieć o Johnie. Ten dzień nie wydał się jej zupełnie stracony.

Wuj Will naprawiał właśnie przeciekającą chłodnicę. Kenny porozmawiał z nim chwilę, po czym odjechał. Tymczasem Claire przebrała się w czyste rzeczy i zmieniła buty. Krzywiąc się, podała Gertie brudną sukienkę.

Gertie westchnęła.

- Panno Claire, ma pani wyjątkowy talent do tego, żeby się brudzić - zauważyła z błyskiem w oczach.

- Ale ja naprawdę się staram tego nie robić - zapewniła kobietę. -Chyba jestem jednak skazana na życie ze szczotką w ręce.

Gertie zachichotała.

- Na to wygląda. Zrobię, co będę mogła, z tą suknią. Aha, nie będzie mnie tu w niedzielę. Wybieram się po ojca na stację, a potem jedziemy na spotkanie z całą rodziną.

- Jak on się czuje? - Gordon Mills był znanym murzyńskim adwokatem i cieszył się dużym szacunkiem w całej okolicy.

- Jest przebiegły i złośliwy, jak zawsze - ze śmiechem odparła Gertie. - Ale ja i mój brat jesteśmy z niego bardzo dumni. Parę miesięcy temu nie dopuścił, żeby tłum powiesił robotnika z farmy. Ten człowiek był niewinny i ojcu udało się go wybronić.

- Pewnego dnia zostanie sędzią Sądu Najwyższego - przepowiedziała Claire.

- Mamy taką nadzieję. Poradzi sobie panienka sama w niedzielę, czy mam poszukać kogoś, kto ugotuje obiad?

- Sama to zrobię. Nauczyłaś mnie przyrządzać kurczaka z kluskami, a poza tym nie jestem aż tak nieporadna, żebym nie mogła zabić kuraka.

Gertie miała co do tego pewne wątpliwości.

- Lepiej niech panienka zostawi to wujowi. Jest zręcz­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin